środa, 30 września 2009

Stare pamiętniki

Dobrałam się do swoich starych zeszytów z zapiskami czyli mówiąc jaśniej - pamiętników. Jest to gromada 10 zanotowanych pieczołowicie grubszych i chudszych brulionów. Swego czasu okręciłam je dookoła taśmą klejącą i wrzuciłam do torby, której funkcją pierwotną jest targanie puszek z piwem i utrzymywanie ich we względnie niskiej temperaturze. Taka a'la lodóweczka, którą zamyka się na zamek i można przewiesić przez ramię jak zwykłą torebkę. Dostałam ją kiedyś od brata marynarza po jego powrocie z któregoś rejsu. Okazała się całkiem przydatnym archiwum na moje "święte zeszyty". Najstarsze zapiski pochodzą z czerwca 1997 r. Mają więc ponad 12 lat. Wspólnie z moją ówczesną bratnią duszą Moniką prowadziłyśmy ten zeszyt wspólnie. Trochę pisała ona, trochę a zarazem znacznie więcej ja. Kolejne "tomy" były już 100 % -owo tylko i wyłącznie moim dziełem i były zupełnie osobiste. Czerwiec 1997 był ostatnim miesiącem naszego IV roku studiów. Zaczęłyśmy wtedy z Monią gryzmolić nasze wspólne historyczne ecie-pecie i później przez jakiś czas kontynuowałyśmy to na roku V czyli ostatnim wspólnym studenckim i jednocześnie tym, w którym nasze drogi się rozeszły... Pamiętam, że swoje pierwsze wspominajki zaczęłam zapisywać w wieku lat 15. O ile pamięć mnie nie myli konsekwentnie robiłam to gdzieś do wieku lat 18-19. Na pewno były to 3 zeszyty. Z obawy aby kiedyś nie wpadły w niepowołane ręce (rodzice, rodzeństwo) pod wpływem jakiegoś impulsu po prostu je zniszczyłam. Porwałam na strzępy i na raty wrzucałam w ogień. Ognia w naszym starym domu nie brakowało gdyż zarówno piec jak i kuchnia były opalane tradycyjnie - drewnem i węglem. Dzisiaj bardzo żałuję, że te moje nastoletnie "białe kruki" nie przetrwały. Skoro pisałam je około 20 lat temu to dzisiaj zapewne miałyby dla mnie wartość nie podlegającą żadnej cenie ni wycenie. Człowiek niby coś tam pamięta jak to "wtedy" było, co się myślało, czuło, przeżywało, co się działo i wydarzało. Ale pamięta się raczej tylko wybiórczo i powierzchownie. Zapiski na papierze natomiast - a wiem, że pisałam dość szczegółowo - mogłyby podziałać wręcz jak machina czasu! Teraz zamierzam przeczytać na nowo swoje zachowane dzienniki, wybrać z nich co ciekawsze fragmenty i wstawić na bloga. Będzie to swoiste urozmaicenie a praca nad tą "kopalnią wspomnień" z całą pewnością sprawi mi frajdę. Dodam też, że z czasów studenckich pozostał mi także różowy, skromny zeszycik z moimi wierszami. Nie jest to jakaś poezja z górnych półek czy też ambitna twórczość w jakiej zwykły śmiertelnik niekoniecznie potrafi odnaleźć sens - są to raczej sympatyczne, ciepłe myśli i uczucia ubrane w proste słowa, czasem rymy. Takie wierszyki w imię moich ówczesnych miłości - zwykle wówczas niespełnionych lub poranionych. Kiedy je teraz czytam - na mojej duszy wyskakuje sentymentalny, serdeczny pstryczek. Pisanie to jednak fajna rzecz......

piątek, 18 września 2009

Zapisać dzisiaj na przyszłość

Muszę od czasu do czasu zapisywać Olkowe poczynania, nowe umiejętności, nawyki, słówka, zdarzenia. Na przyszłość - na pamiątkę własną, samego Olka i może innych potomnych. Życie mija nieubłaganie a on zmienia się jak w kalejdoskopie. Pewne rzeczy w jego zachowaniu wydają się takie oczywiste i codzienne - jednak za jakiś czas, kiedy do nich sięgnę - na pewno będę o nich czytała z uśmiechem na twarzy i wdzięcznością samej sobie, że je utrwaliłam na piśmie. Robię też oczywiście dużo zdjęć a od czasu do czasu nagrywam jakieś drobne video. Bezcenne - jak w tej reklamie. Gdybym dzisiaj np. odnalazła gdzieś zapiski mojej mamy z dzieciństwa mojego lub nawet kogoś z mojego rodzeństwa - byłoby to chyba naprawdę coś, na co nie byłoby ceny. Wiem jednak, że moja mama nie prowadziła żadnych zapisków (nie do wykonania w jej warunkach życia ) a jedyne pamiątki z mojego najwcześniejszego dzieciństwa to zaledwie kilka skromnych, czarno-białych fotek, jakieś ubranka i ewentualne, nieliczne opowiastki rodziców. Dzisiaj mamy internet, aparaty, kamery - nie da się umknąć światu niepostrzeżenie a dzisiaj narodzonemu dziecku można stworzyć portfolio jego życia dzień po dniu... Kiedyś po prostu coś nie do wyobrażenia. Olek swobodnie już sam schodzi i wchodzi na nasze III piętro. Trzyma się ściany lub poręczy lub czasem mojej ręki - o ile nie jest zajęta tobołem z zakupami. Kiedy już jesteśmy pod drzwiami mieszkania i wyciągam klucze by otworzyć - kolega czym prędzej uwija się na IV piętro albo robi odwrót na II. Wie, że będę go ścigać więc przyspiesza ile sił w nogach i rechocze z uciechy na cały blok. Czasem boję się, żeby nie wyciął orła - zwłaszcza jak zbiega na dół. Jest jedynym malutkim chłopczykiem na naszej klatce i wszyscy go znają i zaczepiają. Starsza Pani z lokum pod nami kilka razy przyniosła mu nawet maskotki - bo on taki uroczy i jeden w sąsiedztwie. Jego uroki znane są również w formie mniej sympatycznej - krzykliwej i łzawej w razie buntu czy innych przypadłości. Niby to takie drobne jak pchła a jak rozwali paszczę - uszy więdną. Na szczęście nikt z sąsiadów jeszcze jawnie się na to nie żalił. Ostatecznie jednak ryki małego Singha nie są tak częste a sąsiedzi naprawdę super. Co więcej z nowości zachowawczych Olka? Koń pokazywany na obrazku zyskał dobitne miano kom a wszystko co ptasie i drobiowe jest po prostu koko. Na Pastorczyku, w oborze, na ciuchach słomy, pewna czarna kura z wyleniałym grzbietem wysiadywała jajka. Podczas jednego z weekendów, Olek kiedy tylko był w pobliżu, zaglądał do niej, pokazywał z zachwytem i dziecięcym zdziwieniem palcem i mówił z wdzięcznym akcentem "o koko". Kurczaki już dawno się wykluły i razem z kurą zostały przetransportowane przez moją mamę do kurnika. Aleksander jednak nie daje za wygraną i za każdą, kolejną wizytą w oborze przeszukuje snopki w poszukiwaniu swojej koko... Bo jak to? Była a nagle jej nie ma? No i od pewnego czasu, obsesją Olka są buty na obcasach. Zakłada je sam, wkłada na nogi każdemu kto stoi obok i przeżywa przy tym każde niepowodzenie i potknięcie z tym związane. Co ważne - chodzenie na obcasach chwilami idzie mu lepiej niż mnie ;-) I to by było na tyle dnia dzisiejszego :-)

czwartek, 17 września 2009

Sikh z odzysku?


Mniej więcej 2 lub 3 tygodnie temu dostałam od Mohiego sms-a dziwnej treści. Treść miała formę pytania, które lekko mnie zastanowiło. Mianowicie - mój mąż zapytał, czy nadal będę Go kochać jeżeli na powrót zapuści włosy i brodę. Odpisałam, że owszem - przecież nie kocham Go jedynie za łysy łep i ogoloną gębę, jednakowoż poznałam go jako człowieka o pewnym wizerunku i taki właśnie wizerunek w zasadzie mi odpowiada. Zapytałam - skąd nagle taka zmiana? W dosyć długim e-mailu wytłumaczył mi, że spotkał się z pewnym duchownym (czy jak tam go zwał) i po bardzo długich debatach i rozmowach z nim - uznał, że wszystkie jego życiowe niepowodzenia (jakie niewątpliwie go spotkały, przyznaję) być może wynikają z tego, że zawsze był upartym oportunistą życiowym, jokerem i człowiekiem niepodatnym na żadne manipulacje, tradycje i zasady. Stąd być może zawrócenie własnego "ja" na drogę tradycji, wiary i chociażby pozorów dla mas - miałoby okazać się dla niego szansą na poprawę tego, co uznał w swoim życiu za skopane i podupadłe. Owszem, do roku bodajże 2002 nosił tradycyjny sikhijski turban i brodę a zatem całkowitym odszczepieńcem nie był. Porzucił jednak i turban i zarost na poczet wygodnictwa i bezpieczeństwa życiowego, gdyż jako osobnik wielce podróżujący miewał nieprzyjemności - zwłaszcza na lotniskach gdzie brano go za podejrzanego Araba, który przecież już z samego założenia może być terrorystą. Odczuł to zwłaszcza po pamiętnym 11 września. Być może były też inne powody, dla których oswobodził swoją głowę z 5-cio metrowego zwoju materiału i począł inwestować w maszynki do golenia - nie wiem - ale z naszych rozmów nie wynikało nic innego. Poza tym, po pewnym czasie przyzwyczajenie wzięło górę i jak mówił - z ogoloną głową czuł się lekko i po prostu dobrze. Moim zdaniem równie dobrze wyglądał. Jego tradycyjne sikhijskie oblicze jakie widziałam na zdjęciach zawsze mnie lekko śmieszyło - zwłaszcza, że swego czasu Mohi był ... no nie owijając w bawełnę - po prostu za gruby. No więc po latach europejsko-amerykańskiego image, mój mąż zapragnął powrotu do przeszłości i korzeni. Przypuszczam, że gdyby nie pojechał do Indii, nie spotkał się z rodziną i owym guru - tematu by nie było. Owszem, wielokrotnie mi mówił, że jego rodzina bliższa i nieco dalsza nie pochwala jego ogolonej głowy i braku turbana - jednakże nigdy nie był tym nadto przejęty. Tak się trochę zastanawiam - jak On zamierza funkcjonować w naszym polskim społeczeństwie, w niewielkim jak nasze miasteczku w tym swoim turbanie... Czy rzeczywiście chce go nosić i wierzy, że dzięki temu odwróci się od niego zła passa finansowa - czyli ta, jaka najbardziej go w tej chwili trapi? Myślę, że jak wróci - będziemy mieli o czym dyskutować. Jakkolwiek tradycyjny Sikh w Indiach ma swoją rację bytu - tutaj w G. lepiej dla niego by było aby pozostał nim jedynie duchowo. "Powinienem trochę postarać się chociaż dla swojej mamy i sióstr - powiedział. Zaraz za Tobą i Aleksandrem są to najbliższe mi osoby. Wiele mi pomagają i wybaczają wszystkie głupoty i błędy jakie w życiu popełniłem. Jeżeli jednak nie zgodzisz się na to, abym zaprzestał strzyżenia włosów i golenia - nie będę wbrew Tobie". Nie powiedziałam nic ale będę mu to raczej perswadowała skoro już zdecydował się na życie w Europie, w Polsce, w małomiasteczkowym środowisku. Bynajmniej tak mi się wydaje, że tak będzie najlepiej dla nas wszystkich. Rodzina w Indiach powinna to zrozumieć - nawet mama Mohiego, z którą jest bardzo związany. Nie znam jej osobiście ale miałam okazję rozmawiać przez telefon i widzieć przez kamerkę na skype. Miła, serdeczna kobieta a do tego z poczuciem humoru. I rzeczywiście bardzo wyrozumiała. Mohi w ogóle ma wielki szacunek do kobiet. Zawsze mnie to bardzo intrygowało i jest to jedna z jego zasadniczych cech charakteru jakie po prostu uwielbiam. Mohi wraca w listopadzie. Dokładnie za 2 miesiące. Czyżbym na lotnisku miała powitać męża o zmienionym wizerunku? W sumie jestem ciekawa ha ha. No i jeszcze nie ustaliłam czy wybiorę się na to lotnisko by go powitać. Być może będziemy z Olem czekać na niego w domu z polskim obiadem za jakim nasz stary Sikh już tęskni?

środa, 16 września 2009

Proza zwykłego dnia

No i zleciał kolejny, zwykły jak komunistyczna kiełbasa, dzień. Wszystkie moje dni są do siebie podobne. Rano do pracy, w pracy standardowo i klasycznie, po pracy marsz do domu, przejęcie Aleksandra od opiekunki i "żeglowanie" do wieczora. Dzisiaj miałam nieco odmiany bo przerabiałam maliny zerwane w niedzielę u bratowej w ogródku. Kilka słoiczków czerwonej, aromatycznej chlapy już wylądowało w piwnicy, reszta tej chlapy zostanie połączona z jagodową burlagą i w efekcie ma powstać jakiś a'la leśny dżem. Nie wiem po co robię dżem skoro rzadko go jadam. Chyba tylko dlatego, że po prostu mam maliny, mam jagody i muszę je zagospodarować. Malinowy przecier jednak, na zimowe herbatki i ewentualne przeziębienia na pewno się przyda.

Dzisiaj też umniejszyłam zawartość naszego kosza na brudy. Udeptane rajstopy Olego i moje drugiej świeżości koszulki powoli zaczęły już wręcz wypełzać spod dekla żółtego kosza. Pralka szalała więc dwa razy i pozostało jej roboty na co najmniej jeszcze 2 zachody. Brzmi to okrutnie - ale czyżby okazało się, że ja i mój syn to para cywilizowanych kloszardów? ;-). Pogoda dzisiaj u nas cudowna a zatem uprane sztuki elegancko ozdabiają sznury na balkonie - nabierają zapachu wrześniowego powietrza trzepocząc beztrosko na lekkim wietrze. Bardzo ale to bardzo lubię rozwieszać pranie. Robię to zawsze z namaszczeniem, uwagą i optyczną dokładnością. Wszystko ma wisieć równo, dobrane kolorami i rozprostowane. Takie tam zboczenie pralnicze ;-).

Teraz to właściwie nic już mi się nie chce. Olek śpi i ja mam ochotę na to samo. Myślę, że jak żłopnę szklankę melisy i chwilę poszperam na desiforum (moim netowym narkotyku) - przytulę się do swojego pachnącego słodyczą i zasnę z nosem w jego kudełkach. Uwielbiam patrzeć na śpiącego synka. Właściwie jest to jeden z najpiękniejszych widoków jakie mogłabym sobie wyobrazić.

niedziela, 6 września 2009

I po zmaganiach

Zmagania wizowe zwieńczone sukcesem i to nawet bez zbędnych ceregieli. A jednak udało się również bez tego głupiego zaproszenia. Wcześniej pytali Mohiego o ubezpieczenie zdrowotne. Powiedział, że jest ubezpieczony przeze mnie jako członek rodziny. Oczywiście nie jest to prawdą bo owszem - takie ubezpieczenie jest możliwe ale najpierw muszę mieć dokument, że Mohi jest zameldowany w moim mieszkaniu. Zameldować jak dotąd go nie mogłam bo nie miał już ani ważnej wizy ani karty pobytu. W ambasadzie powiedzieli mu jednak, że skoro ja go ubezpieczam to powinnam o tym wspomnieć w swoim liście. No więc - wspomniałam... Jednym zdaniem - by za wiele już nie pytali. Czasem zbyt szczegółowa informacja pociąga za sobą masę niepotrzebnych pytań. Jak widać - owo zdanie pomogło. Mohi był zadowolony. Konsul zapytał go jedynie czy kocha żonę , he he. No, pytanie jakby adekwatne podczas starania się o wizę w celu wyjazdu do owej żony. Pytał również co robił w UK i dlaczego tam nie został. Najwyraźniej był zdziwiony, że zamiast Wysp czy innych krajów Zachodu, Mohi wybiera się do Grajewa. Cóż - to jest właśnie najwyższy dowód na to, iż małżeństwo nie zawarte zostało dla celów innych niż powszechnie przyjęte za naturalne ;-)

A zatem, zgodnie z planem i datą na bilecie - 17 listopada powitamy Tatuśka w Polandii. Jeszcze tylko 2 miesiące z małym ogonkiem. Teraz, kiedy zleciało już znacznie więcej czasu niż połowa od jego wyjazdu - dni biegną inaczej - szybciej. Od razu po powrocie będziemy wyrabiać mu kartę pobytu. Trochę urzędowego manijactwa z tym będzie ale w ogóle mnie to nie przeraża. Już mamy z górki pod tym względem. A co z resztą - czyli praca dl Mohiego i inne życiowe decyzje - będziemy rozważać w swoim czasie.

Teraz gotuję rosół. Aleksander śpi. Za oknem pobłyskuje słońce, na Polsacie Roobin Hood a ja muszę jeszcze skrobnąć maila właśnie do Mohiego.