środa, 28 października 2009

Balkonowe zrzuty i orzeszkowa pralka

Rozwieszam pranie na balkonie. Aleksander mi towarzyszy. W rajstopach i zimowej czapce biega dookoła jak szalony i wydaje dzikie ryki. Wykrzykuje coś do niewidzialnych ludzi i... nie może być inaczej - posyła w lot na ziemię jakieś przedmioty. Nie zdążam zauważyć jakie. "OOO, ni ma, ni ma" - i zapuszcza żurawia w ciemną przestrzeń. Jest taki zdziwiony i poruszony, że "ni ma". Mina do tego stopnia niewinna, że zaczynam wierzyć, iż przedmioty dostały nagle gęsich skrzydeł i same sobie sfrunęły na dół. Gały takie wielkie ze zdziwienia, że i ja zaczynam się dziwić jak to możliwe, że coś było i nagle "ni ma". Jutro po pracy wycieczka do ogródka sąsiadów. Sezon obecnie średnio żniwny, ale trzeba by w końcu zebrać te plony zasiane przez własnego syna. Ostatnim razem (około miesiąca temu) zbiory były niebagatelne - lakier do paznokci, grzebień, kilka spinaczy do prania, pluszowy prosiaczek, pudełeczko na sałatkę, 3 małe piłeczki i 2 Olkowe bluzki zawiśnięte na czubkach krzaków.

Jako ostatnie wieszam skarpetki. Oli zniknął w głębi domu. Dziwne. To nie może wróżyć nic dobrego. Brrr, przyjemny, listopadowy chłód. Spokój na dworze i zapach drewna, który uwielbiam. Mamy bowiem w naszym mieście fabrykę płyt wiórowych. Zapach z przetwórstwa zwykle pięknie roznosi się po okolicy i działa na mnie łagodząco... Tymczasem jednak, odurzona owym żywicznym aromatem zmierzam w poszukiwaniu syna. Łazienka. Chudy tyłeczek odziany w pluszowe getry koloru blue wystaje z ...pralki. Na pytanie "co Ty tam robisz?" - tyłek wycofuje się, ujawnia się dalsza część postaci, ponownie zdziwione, brązowe gały wielkości kasztanów i słodkie usta mówiące - "OOO, miamia". "Miamia"? - myślę - gdzie, co, jak? "OOO, miamia" - ponowna, głosowa prezentacja poglądu. Jasne... Zaglądam do pralki i widzę moc solonych orzeszków. Grzeczne dziecko wyrzuca śmieci do kosza, więc dopiero potem ujawniam w owym koszu torebkę od orzeszków. Sprytne.... Orzeszki w pralce rozwaliły mnie emocjonalnie. Rozbawiły niemal do łez. Usiadłam obok pralki i zaczęłam je zjadać na spółkę z Olkiem. I tak sobie oboje siedzieliśmy na podłodze obok pralki, czerpiąc soloną rozpustę z jej bębna. Wyobraziłam sobie, że mamy gości. Czasami brakuje nam naczyń (no bo jeszcze my nadal na dorobku), więc w razie potrzeby zawsze można coś podać w bębnie od pralki. Skoro Aleksander z niej jada i matkę własną do tego przekonał, to i inni mogą pójść w nasze ślady. Przynajmniej zabawa będzie gwarantowana. Jeść zwykłe a rolling orzeszki ;-) to chyba różnica. Ha ha. Dzieci to mają łepki nie od parady.

środa, 21 października 2009

Słowo na dobranoc

Właściwie nic więcej jak "dobranoc" nie jestem w stanie napisać. Olek aktywny za nas dwoje... Przybrany w piżamę, nakarmiony i z umytą paszczką robił podchody do snu już co najmniej 3 razy. Owinięty kocykiem, noszony na rękach, bujany, huśtany i raczony moimi "kołysankami" typu "aaa, kotki dwa" zamykał już potulnie oczy i miałam nadzieję, że odleci w krainę pięknych snów. Akurat. Odlatywał, a jakże, w stronę szafki z butami. Już nie mam siły i nerwów na ich jakiekolwiek ustawianie i łączenie w pary. Po prostu wrzucam je gałkiem, jak lecą, zatrzaskuję drzwiczki z hukiem i basta. Do następnego razu, kiedy koleś znowu zechce urządzić sobie marszobiegi w klapku na obcasie i rozczłapanym kapciu równocześnie.

Zabawki są rozwalane notorycznie. Ja je bez końca usuwam z drogi a on bez końca tę drogę mi nimi usiewa. Własnie setny raz wyciągnął baterie z pilota i oczywiście poturlał je pod komodę. Po to tylko, by obserwować jak wyciągam je stamtąd używając kawałka listwy podłogowej, którą zresztą również on "wymontował" i na niczym spełzają moje próby ponownego jej wmontowania. Jeśli tylko zauważy, że jego krecia robota została namierzona i obrócona w niwecz - natychmiast przystępuje do akcji i abarot robi swoje. Założona listwa musi być ponownie natychmiast zdjęta. Baterie włożone do pilota natychmiast wydłubane. Złożone książeczki z obrazkami oglądane właśnie przez godzinę muszą być natychmiast rozłożone jak tylko odłożę je na szafkę. Bo przecież znowu, osiemsetny raz trzeba zobaczyć małpę i konia (ptapta i kom w żargonie). Odkurzacz musi koniecznie wyjechać na salony co najmniej 3 razy dziennie. Mop również nie ma prawa próżnować... A ile wisku i nerwów jak taka rura od odkurzacza albo właśnie mop na długim kiju nie chcą swobodnie przejść w pozycji poziomej przez drzwi albo o coś zahaczą...

Miałam dziś wypełnić pewne formularze, zrobić jakieś przelewy, napisać maila do M. i jeszcze to i owo, na co trzeba mi spokoju. Nic z tego. A teraz już mi się nic nie chce. Jedynie jakimś cudem piszę ten oto tekst. Blog również chciałabym nieco uatrakcyjnić wizualnie. Może jutro?

Nooo. Skapitulował. Noszenie na rękach nie pomogło, aaa kotki dwa też nie - pomogło puszczenie samopas. Po kolejnej rozróbie wśród klocków i książeczek z ptaptami, komami i innymi - zasnął. Samoistnie. Jaka błoga minka. Kochany zbój. Czasem dopada mnie padwa nerwowa i załamuję łapy z bezsilności - ale to tylko tak czasem bo przecież nie ma wyższych priorytetów niż ten, którego właśnie stoczył sen. Nawet się rymło, he he.

Wybiła 22. Miało być tylko "dobranoc" a grezdnęło mi się więcej. Już znikam.

piątek, 16 października 2009

Dzień z Aleksandrem

Spędzam dziś dzień z Olim. Dziwne. Przywykłam do wstawania około 5.30 i kiedy mam labę i mogę wstać później - nic z tego. Rzecz jasna nie wstałam o stałej porze a trochę później, ale jednak ciało i umysł wykną do stałości LOL.

Pani Tosia poprosiła o wolne, bo jutro po katolicku żeni syna i chrzci tegoż syna córeczkę. Dwie ceremonie w jednym. Podoba mi się.

Pogoda pod psem, więc siedzimy w chałupie. Pada śnieg z deszczem. Olu właśnie się budzi. Podczas gdy spał, ja czytałam blogi dziewczyn z desi-forum. Wciągające. Mam jeszcze dużo do nadrobienia.

Teraz uklekocę jakiś obiad i nakarmię syna. Osobiście nie czuję głodu bo pochłonęłam na późne śniadanie 4 wiejskie jaja na twardo. Bez majonezu. Jedynie sól i pieprz. I herbata.

Olu chyba się cieszy, że jest ze mną. Bez końca noszę go na rękach a on się przytula i obejmuje mnie za szyję. Kiedy mijamy lustro w przedpokoju - synul śmieje się do rozpuku. Czyżbyśmy tworzyli kabaretowy duet? Może i tak - Olek ma na głowie zimową czapkę w paski a'la osa (nie chce jej zdjąć) a ja .. ja mam na głowie sitowie.

czwartek, 15 października 2009

Obuta, nałogowa Wieża Babel

Jednak ... to prawda.... To wcale nie było moje widzimisię kiedy pisałam tu i ówdzie, tem i innym, że mój syn, chociaż ma zaledwie 1 rok i 8 miesięcy, to już jest uzależniony.

Uzależniły go ... buty.

Jego, moje, babci, dziadka, ciotek i wujów.

Popatrzyłam ukradkiem za siebie... Eksperymentalnie bowiem zdjęłam wszystkie sznurki i gumki blokujące dostęp do szafek...

I nastało się.

Co?

Wieża Babel się nastała!

Kozaki, adidasy, pantofle, szpilki, kapcie, sandały i klapki - chcąc bądź nie - legły obok siebie w niemiłosiernym rozgardiaszu.

Pantofel w kolorze brąz, usadowiony na dość stabilnym i średnio szerokim obcasie typu "słupek", posiadający w sobie grację i look niepowtarzalny, bo nigdy nigdzie podobnego nie spotkałam - leży sobie właśnie do góry kołami swojego obcasa w sąsiedztwie delikatnego, srebrnego szpilorka, który spotkał się z moją stopą 2 razy w życiu. Dwa buty zupełnie sobie obce w charakterze i stylu - leżą sobie obok i trącają się całkiem przyjaźnie noskami. Adidasek  z zielonkawego zamszu owinął z czułością swoim sznurowadłem cholewkę kozaka a pufiaty kapeć uwikłał się przyjemnie w rzemyki od rzymskich sandałków. Cudowna, spokojna Idylla Porozumienia.

Aleksander pławił się z rozkoszą we własnoręcznie utworzonym obuwniczym Bablu. Obmaszerował chatę w zestawie prawy na lewy - czarny - żółty - obcasik - koturnek ... i zasnął na dywanie obuty w  te buty, z których każdy choć inny to bliski stopy.

Nie mogłam zedrzeć mu tego obuwia z nóżek - dopóki nie zasnął snem kamiennym. Czujny jak zając. Ewentualna próba pozbawienia go buta kończyła się kwileniem i grymasami twarzy. Dla mnie - destrukcja.

Teraz Olu już mocno śpi a ja uprzątnęłam jego Wieżę Babel. Podnosząc brązowy pantofel i srebrną szpilką, które nadal pokojowo leżały obok siebie zapytałam się sama w sobie - czy ludzie nie mogliby brać przykładu ze swoich butów?

czwartek, 8 października 2009

Bezsenność w deszczu i księżyc we łzach

Jestem zmęczona. Mija dopiero godzina 20 a mnie już morzy jakaś senna zmora. Ubiegłej nocy - chyba zresztą jak każdej innej... - nie wyspałam się.  Około godziny 2 Aleksander dostał dziwnego "objawienia" i trwał w zupełnie przyjemnej bezsenności dobre 40 minut. Piszę - przyjemnej, bo  o dziwo - nie płakał, nie knychał, nie wiszczał, nie piszczał, nie smęcił, nie nęcił i nie dobierał się z rozpaczą do mojego cyca. Po prostu się przebudził i wędrował po łóżku wzdłuż i wszerz. Siadał i się kładł. Wywijał jakieś dzikie kozły, zakładał nogi na ścianę a ze swoim chudym tyłkiem pchał się prosto na moją gębę co jest jednym z jego ostatnich, ulubionych trików. Udało mu się również zejść z łóżka, przejść do kuchni i szybko wrócić z powrotem. Przy tej całej swojej nocnej aktywności... po prostu sobie nucił i spokojnie pomrukiwał. Niebywałe. Jeżeli w nocy wydaje bowiem jakieś dźwięki - zwykle nie są miłe dla ucha i wpływają na mnie destrukcyjnie.  Jakaś dziwna ta noc była. Kilka osób w pracy również skarżyło się potem na przebudzenia - Piotrek memłał się po łóżku nie mogąc zasnąć od 2 do 4 a szefowa wstała o 2 i... czytała książki. Ciekawe...

Dzisiejszy dzień natomiast, od rana był ciepły i parny. Sporo padało. Po powrocie do domu, zapakowałam Olka do woza i poszliśmy na pocztę sprawdzić naszą skrytkę. Oczywiście była pusta - grrr, nie cierpię pustych skrzynek na listy. Później, z uwagi na to, że na weekend przyjadą Andrzeje a Zuzia kilka dni temu skończyła roczek, poszliśmy z Olem kupić jej prezent - padło na ortalionową kamizelkę na zamek i wzorkowane rajstopy. Zakupy z Olem muszą być szybkie i zdecydowane, dlatego nie miałam możliwości gmerania po wieszakach i półkach a wzięłam to, co od razu wpadło mi w oko. Po wyjściu ze sklepu, mimo iż spędziliśmy tam nie dłużej niż 20 minut, okazało się, że jest już tak ciemno jakby upłynęła co najmniej godzina. Niebo przypominało granitową skałę i za chwilę walnęła taka zlewa, że zanim przebiegliśmy na drugą stronę ulicy, gdzie było zadaszenie - zmokliśmy jak niesforny drób. Olek miał nad sobą daszek od wózka i kocyk na kolanach, więc w sumie uszedł w miarę sucho ale ja - po luku w sklepową witrynę zobaczyłam coś na kształt potwora z Loch Ness, ha ha ha.  Włosy jak u upiora, rozmazany tusz od rzęs i spływające po twarzy strugi. Kiedy deszcz niby się ustatkował - ruszyliśmy pędem w stronę domu. Nie jest to odległość zawrotna ale koniec końców zmokłam tak jak już chyba nie pamiętam kiedy ostatnio, natomiast Olek - choć mniej - to zapewne pierwszy raz w życiu. Żeby było śmieszniej - wieczorem, jakieś 1,5 godziny temu ubraliśmy się i ponownie poszliśmy na dwór. Po oliwki i mozarellę bo nagle zachciało mi się włoskiej sałatki. Na dworze ciemno i mokro ale przyjemnie ciepło. Nie braliśmy wózka. Olu dzielnie maszerował przy mnie zwinnym krokiem, wbiegał na sklepowe schody, właził na podjazdy, podśpiewywał sobie i bardzo się cieszył z tego promocyjnego spaceru. Mozarelli w pobliskich sklepikach rzecz jasna nie było, natomiast w drodze powrotnej znowu napadł nas deszcz. Może nie aż tak ulewny jak wcześniej, jednak znowu wróciliśmy do domu jak podmokłe kurczaki. Koniec końców mozarellę zastapiłam fetą i wyszła sałatka bardziej grecka niż włoska. Nie ma to oczywiście dla mnie większego znaczenia ponieważ jakakolwiek mieszanina warzyw i któregoś z tych serów zawsze podnosi mi nastrój -  aczkolwiek właśnie dzisiaj od samego rana śniła mi się na jawie delikatna, soczysta mozarella.

Aleksander już śpi, ja zaraz zaparzę sobie wieczorną meliskę, luknę na desi-forum, nakremuję buziala, nastawię budzik na 5.35 i zanim zlegnę obok synka - poczytam. Czytam teraz "Księżyc we łzach" Ouardy Saillo - historię młodej Marokanki i jej rodzeństwa, którzy w najmłodszych latach życia doznali mnóstwa nieszczęść, biedy, upokorzeń i wszystkiego tego, czego najbardziej w życiu nie chcielibyśmy doświadczyć. Książka napisana w prosty sposób, opisowym, zrozumiałym językiem. Czyta się ją szybko i z zapałem. Jakkolwiek rzeczy dzieją się w Maroku - kraju muzułmańskim - nie jest to książka o życiu w islamie. Owszem, jest sporo nawiązań do tej religii i tradycji, ale opowieść jest po prostu o nieszczęśliwym życiu, jakie może zdarzyć się wszędzie a zwłaszcza w biednym, afrykańskim kraju. Traktuje też sporo o kobiecie i jej miejscu w tamtej stronie świata (i pewnie nie tylko tamtej). Opowieść jest raczej smutna i rzeczywiście nawet księżyc, słuchając jej, może zasnuć się łzami. Czasem trzeba czytać takie książki. Podczas gdy ja marzę o mozzarelli, gdzieś tam daleko lub kto wie - może nawet gdzieś obok - ktoś marzy o kromce chleba lub papce z mąki i wody. Podczas gdy ja kupuję czekoladowy deserek dla Olka - gdzieś tam daleko chudziutki chłopczyk dostaje baty bo z głodu ukradł pomidora.......

Życie jest niezrozumiałą kakofonią nieporozumień.

niedziela, 4 października 2009

Cebula ze słoniną

Nie ma to jak nażreć się na noc słoniny z cebulą... A zwłaszcza tej cebuli... Jakkolwiek cebulę uwielbiam i jest jednym z sztandarowych warzyw w mojej kuchni to jej jadanie w wersji surowej tuż przed snem nie jest dobrym rozwiązaniem z uwagi na posmak jakiego nie da się szybko i skutecznie wytępić. Co do samej słoniny natomiast - przywiozłam ostatnio z Pastorczyka taką swojską, nasoloną, przerastaną chudymi nitkami, "wyleżaną"... Sezon jesienno - zimowy nie może obyć się bez kanapek z plasterkami takiej słoninki - cienkimi jak żyletka, pokropionymi octem i obłożonymi kawałkami cebulki oraz posypanymi grubym, czarnym pieprzem. Czasami obok lub zamiast cebuli występuje czosnek. Do tego musi być zwykły jasny chleb żytni lub mieszany - najlepiej lekko czerstwy. A do popicia herbata. Gorąca. Spożywanie zimnego tłuszczu jakim niewątpliwie jest słonina (musi być z lodówki!) musi być podparte gorącym napojem.

Nie wiem, czy takie menu w erze dostatku i różnorodności produktów spożywczych może zrobić na kimkolwiek dobre wrażenie. W erze odchudzania, unikania tłuszczy, kalorii... Oczywiście nie jadam słoniny kilka razy dziennie codziennie. Zwykle kiedy jestem na wsi czyli w Pastorczyku i jak wspomniałam wyżej, przeważnie w porze jesienno- zimowej. Tutaj u siebie w G. - odświętnie i tylko wtedy jak mam słoninkę od mamy właśnie i wyjątkowego na nią smaka. Co ważne, takie "mięso" może spokojnie leżeć w lodówce długi czas i jest nadal dobre. Cudowne wyroby sklepowe, za jakie płaci się krocie, po takim czasie zdążyłyby już spleśnieć i zgnić kilka razy dookoła. Nie jestem jedyną zjadaczką słoniny w rodzinie. Raczej stanowię tradycyjne ogniwo w całym łańcuchu. Nie da się ukryć, że wieś pozostaje w człowieku nawet jak się z niej wyprowadzi ;-). I akurat poczytuję to sobie za atut.

No, to by chyba było na tyle w kwestii słoniny. Jej inne propozycje zastosowania zostawię sobie gdzieś za pazuchą co by ewentuyalnym osobom czytającym nie zrobiło się zanadto mdło - ha ha ha.