niedziela, 12 grudnia 2010

Wegetariańskie rozważania

Niedziela. Pada śnieżek i jest pochmurno. Olek właśnie zasnął co wróży brykaninę do późnego wieczoru i kłopot z jutrzejszą, poranną pobudką. Na dwór się nie wybieramy bo pogoda blee, nie chce mi się ubierać, nie chce mi się ubierać Olka i nie chce mi się złazić a potem włazić po schodach. Od rana przeczytałam już połowę "Kuchni Kryszny " i jestem pozytywnie nakręcona na wegetarianizm. Wcale nie tylko dlatego, że akurat ta książka traktuje o diecie bezmięsnej. Oczywiście jestem osobą z natury ulegającą tego typu wpływom - tzn. czytam coś, poznaję, wnikam i przenikam treścią. Zwykle jednak nie na długo i zamykając książkę wracam do rzeczywistości i stawiam czoła tak zwanemu TU i TERAZ. 

Moja grecka sałatka
 Zawsze jednak chciałam być jaroszką. Raz jeden w życiu nawet dość skutecznie próbowałam i nie jadłam mięsa przez około pół roku. Były to czasy studenckie i pomysł zapodała moja ówczesna bratnia dusza Monika. Nie jeść jednak mięsa to jedno, ale jeść zdrowo i to, co owe mięso zastąpi to drugie. My jadłyśmy byle co i byle jak, napychając się prostymi warzywami i od czasu do czasu pasztetem z soi czy rybą. Było to kilkanaście lat temu, mieszkałyśmy w akademiku i jedzenie traktowałyśmy albo jako konieczność, albo jako zabawę czyli np. gotowałyśmy sobie o 2 w nocy. Obie wychowane na mięsiwie, bez jakiejkolwiek wiedzy na temat zdrowego wegetarianizmu, koniec końców kupiłyśmy parówki i z ulgą zjadłyśmy je tuż za drzwiami marketu. Podczas tych kilku miesięcy naszej oszałamiającej diety bynajmniej ja byłam ciągle na dziwny sposób głodna, apatyczna i za czymś tęskniąca. Nie udało się. Potem już nigdy nie podejmowałam prób porzucenia kotleta i kurczęcej nogi z rusztu. Ale zawsze o tym myślałam. Największym argumentem w moim przypadku zawsze była etyka, miłość do zwierząt i wrażliwość na ich krzywdę. Względy ekonomiczne, religijne, zdrowotne - o jakich również pisze autorka w Kuchni Kryszny, jakoś nigdy nie były dla mnie na tyle przemawiające, by wizja rezygnacji z jedzenia zwierząt mogła się we mnie urzeczywistnić.

Gość na parapecie
Dla mnie bowiem, wychowanej od dziecka na wsi i obcującej ze zwierzętami dzień dnia, ich niedola zawsze była czymś przejmującym. Ciężko było pojąć mechanizm funkcjonowania świata, w którym dla jedzenia trzeba zabijać. Zabijać swoje własne zwierzęta albo sprzedawać je na rzeź po tym, jak dorosną do odpowiedniego wieku bądź przestaną być użyteczne w inny sposób. Nigdy nie mogłam patrzeć na cierpienie zwierzęcia, nigdy nawet nie spojrzałam w stronę, gdzie dokonywano jakiegoś uboju a sama myśl o tym, że właśnie ma się to stać sprawiało, że nie mogłam sobie znaleźć miejsca, próbowałam odsunąć o tym myśli na wszelkie sposoby, schować się gdzieś, zatkać uszy, zakryć oczy i zniknąć. Nie mieć z tym krwawym i okrutnym procederem nic a nic do czynienia. Zawsze mieliśmy duże stado bydła, świnie, kury, gęsi, kaczki, dawniej nawet owce. Każdy nowo narodzony cielak, prosiaki, jagnię, nowo wyklute kurczątka czy kaczuszki były dla mnie pociechą. Małe, śliczne, wesołe, bawiące się jak dzieci, tak samo jak ludzie odczuwające głód, pragnienie, zimno, ciepło i ból. Lubiłam opiekować się zarówno takimi maluchami jak też dorosłymi osobnikami. Nadal to robię, kiedy jadę do rodzinnego domu. Było mi zawsze bardzo smutno i przykro, kiedy nadchodził czas, że ukarmione świnie czy byki pakowano na wózek i wieziono we właściwym celu i kierunku. Ileż łez i kołatania serca kosztowało sprzedawanie mlecznej krowy, której czas i wydajność powoli się kończyła. Doisz tę krowę i dbasz o jej wygodę codziennie, nadajesz jej imię, głaszczesz ją, czasem rugasz jak walnie cie osikanym ogonem po twarzy, pomagasz przy wycieleniu, leczysz. Masz z tej krowy dochód. Jest Twoją żywicielką. 

Jej już nie ma... (Ulka)

Każda krowa ma swoje miejsce w oborze, które dobrze zna. Przychodzi z pastwiska i idzie na swój "kawałek podłogi". Zna swoje koleżanki, rozkład dnia, pory dawania paszy takiej i takiej. Niejako urządzasz jej życie - powołujesz na świat, decydujesz o jej każdym dniu a ona bierze to życie takim jakie jej dajesz. Nie spodziewa się, że pewnego "pięknego" dnia potraktujesz ją w tak bestialski sposób - wyrwiesz ją z jej obory, z jej miejsca, z jej towarzystwa, z jej świata, pozbawisz ją jej jedzonka, wtłamsisz najpierw w szokujący transport, potem każesz czekać na najtrudniejszą chwilę życia bez dojenia, bez karmienia i bez picia. A kiedy ta chwila nadejdzie otwierasz dla niej piekło, wrzucasz i odchodzisz jak gdyby nigdy nic się nie stało. Idziesz człowieku dalej czynić swoje zło. A krowa? Jej granatowe oczy z pięknym rzęsami stają w przerażeniu. Obdzierana ze skóry i godności dogadza żądzom człowieka mięsożercy. Czasami stoi pan lub częściej pani w mięsnym sklepie przy ladzie wyłożonej porcjami zabitego zwierzaka i wybrzydza - pokaże mi pani jeszcze z tej strony, odwróci tamtą stroną, eee tu za tłuste, tu za cienkie, tu za grube, to jakieś żylaste - chyba z jakiejś starej chabety, to pewnie jakaś stara maciora!!! Obraza boska dla takiej persony! A ja mam wtedy ochotę takiej przywalić albo tak, jak prowadzi się krowę, jagnię czy goni świniaka na rzeź, tak wziąć tę paniusię na postronek i przynajmniej zaprowadzić na próg rzeźni. Niech się przyjrzy. A najlepiej dać jej żywe zwierzę na sznurku i niech radzi sobie sama. Jak mnie takie wybredy wnerwiają! Anielskie podniebienia i jedwabiste gardełka. A niech was! Tak, sama jem i kupuję - zgoda - ale moje debaty i wybrzydzanie nad towarem są powściągliwe albo żadne. Nie obrabiam tyłka krowie po jej śmierci ani nie zarzucam maciorze, że była stara jak ją już ktoś ubił.

Proceder uśmiercania w dzisiejszych fabrykach mięsiwa to pomsta do nieba. Nie umiem i nie chcę o tym mówić, choć należałoby. Nie wierzę w humanitaryzm zabijania bo z całą pewnością go nie ma. Wystarczy, że czasami człowiek się lekko skaleczy czy kapnie mu na skórę kropla wrzątku. Ja się wtedy zachowuje? Co czuje? Czy zwierzę jest z betonu? 

A jednak po dziś dzień nie zrezygnowałam z mięsa. Wiem, że moja rezygnacja nie zmieni świata. Są ludzie, na których zabijanie nie robi wrażenia i przecież sami zabijają bez kszty wrażliwości i współczucia. Gdyby bowiem byli inni - nie zabijaliby przecież. Są całe tabuny ludzi, którzy sami by nie zabili, ale rozgrzesza ich możliwość pójścia do sklepu i wybrania sobie gotowego produktu bez myślenia o nim w kategoriach życia i śmierci. 

Ja, z uwagi na te obcowanie ze zwierzętami, których ostateczny los jest przesądzony, powinnam oddać im honor i rozliczyć się z nimi własnym sumieniem. Gdzie moja lojalność wobec nich? Czy jestem na tyle słaba, że naprawdę nie mogę odmówić sobie mięsa? Tylu ludzi na ziemi może. Tylu ludzi żyje bez mięsa i ma się fantastycznie. Czy ja nie mogę? 

Nie piszę o innych zjadaczach mięcha - każdy ma swoje własne zdanie i widzimisię w tym temacie. I ma do tego prawo. Na dzisiejszym etapie rozwoju świata nie ma mowy o tym, by ludzie nagle przeszli masowo na wegetarianizm. Świat zaszedł już za daleko. Ale jeśli ktoś, idąc za swym sumieniem i uczuciami wyłamie się z tej machiny - chwała mu. I chwała będzie mnie, jeżeli tylko dam radę. Co bym dziś zrobiła gdyby w sklepach zabrakło mięsa a wszystko inne pozostało? Czy poszłabym z siekierą na polowanie? Przecież wiem, że nie. Czy umarłabym z głodu? Nie. Przecież wszystko inne do jedzenia jest dostępne. 

Piotrek (też już go nie ma)

Myślę, że spróbuje powalczyć. Wiem doskonale, że to przecież możliwe a dla wielu ludzi wręcz oczywiste. Jednak nie jestem pewna, czy mi się uda. Stąd nawet sobie niczego nie obiecuję... Po prostu.

Tak mnie dzisiaj natchnęło, by o tym wszystkim co wyżej, napisać. Zawsze miałam na myśli wypisać się na ten temat. Nie wyszło mi to chyba tak, jak chciałam, ale ten temat jest dla mnie zbyt emocjonujący i przykry, abym mogła przy nim zebrać myśli i fakty i ulepić w rozsądną całość. Jest jeszcze wiele rzeczy w tej materii, o których mogłabym tu nabazgrać, ale nie mam już siły.

piątek, 10 grudnia 2010

Sen, sen, sen.....

Morzy mnie sen. 


Morzy mnie tak potwornie, że aby odżegnać go choć na chwilkę postanowiłam o nim napisać. Nie wiem czy to pomoże, ale podejmuję się w tym celu już wszelkich prób. Przeglądanie akt i dokumentów nie pomaga, na drugą kawę nie mam ochoty. Ba, nawet mnie mdli na samą o niej myśl. Pogłośnione radio, pół rozmówki z kolegami, wycieczki do łazienki, do sekretariatu, na korytarz po wodę z dystrybutora, który zresztą jest pusty (pić!!!) - nic mi nie pomaga! Po prostu nic! Kupiłam już nawet kolejną książkę online, przejrzałam popularne portale i ulubione blogi. I nic mi nie pomaga. Wszystko robię z wielką łaską, powolnie i apatycznie - bo chce mi się spać! Oczy, niczym przymknięte wieczka, szczypią mnie i palą. Głowa ciąży jak głaz i tylko ostatkiem sił i woli utrzymuję ją na karku. Nie ma mowy o zmuszeniu się do myślenia, na którym moja praca często polega. Często ale nie zawsze, bo czasem po prostu trzeba robić coś mechanicznie. Dzisiaj jednak nawet te mechaniczne czynności nie mają u mnie szans na wykonanie. Najprościej mówiąc - olewam je. Wszystko olewam! Bo właśnie sama czuję się olana i zlana przez sen.

Więc siedzę i się męczę. Dręczę się. Cierpię. Moje Małe nie podziela  mojego stanu. Szarżuje. Dokazuje. Rzuca się. Wierzga. Może to jakaś forma pomocy dla śniętej matki? Chyba jestem przemęczona... Budzik codziennie dzwoni o 5.15. Teraz zimą musi tak wcześnie, bo zawsze trzeba rozgrzać samochód, obmieść ze śniegu, odskrobać ewentualny lód, wolniej jechać... Oluś wstaje (a raczej go budzę) trochę później bo po 6-ej, ale i tak bardzo go podziwiam. Około 6.30, w pełnym rynsztunku, tupie już małymi nóżkami po schodach i wychodzi na mroźny, ciemny jeszcze świat. Kochany szkrabik.

Chyba obojgu nam należy się już jakiś odpoczynek. Nie to, abym wykorzystywała swój stan, ale po Nowym Roku powoli przymierzę się do zwolnienia. Jest mi coraz ciężej mimo, iż ogólnie rzecz biorąc nie czuję się źle i nic wielkiego mi nie dolega. Jest chyba jednak tak jak powiedział mi Mohi - Ty zawsze zrobisz wszystko za wszystkich. Za Ciebie jednak z pewnością nikt nie odpocznie. Złote usta dla mojego męża. 

czwartek, 9 grudnia 2010

Gandhi w dalekim kraju i 2 marginesy

Wczoraj wieczorem definitywnie pochłonęłam "swoją" ostatnią powieść - W dalekim kraju. Pomimo, iż liczy całe 620 stron, przeleciałam przez nią jak piaskowa burza. Historia jest chyba jedynie tworem wyobraźni autorki ale już jej umiejscowienie jak najbardziej realne, bo w świecie kolonialnych Indii drugiej połowy XIX wieku a dokładnie w Pendżabie, którego część dzisiaj należy do Pakistanu - miasto Lahore i jego okolice, w dalszej zaś części książki - Peszawar - na pograniczu dzisiejszego Pakistanu i Afganistanu. Cała książka jest w zasadzie smutna... Dopiero na jej końcu pojawia się światło w życiu głównej bohaterki. Nie będę jednak opisywać treści, bo nie chcę jej zdradzać. Zdecydowanie jednak polecam powieść każdemu - nie tylko osobom w jakiś tam sposób powiązanych z Indiami. Jest wciągająca. Wzbudza bardzo różne emocje, naszpikowana nieoczekiwanymi zwrotami akcji, chwilami zagadkowa. Taki typowy bestseller. Byłby z tego całkiem fajny film :-) - myślałam raz po raz, kiedy realistyczne obrazy pojawiały się przed moimi zaczytanymi oczyma. No i wspaniale czuję się na stronicach, na których pojawiają się "swojskie" słowa typu roti, daal, sati, sari, kurta, kirpan, etc... Słowa, które gdyby nie mój mąż, byłyby dla mnie nadal obce bądź w ogóle nieznane, a tak - stają się mi coraz bliższe bądź są już całkiem oswojone. 

Teraz przymierzam się do wspomnianej już wcześniej biografii Gandhiego. Dwa tomy autorstwa niejakiego Jose Freches'a - Francuza, który pracował jako konserwator w słynnych muzeach - Guimet (pewnie wstyd, ale nic mi to nie mówi...;-( ), Luwr (owszem, słyszałam i nawet byłam choć tylko na zewnątrz) i Grenoble (jedynie słyszałam). Był też doradcą ds mediów w rządzie Jacques'a Chiraca, prezesem telewizji Canal+ oraz dyrektorem generalnym grupy prasowej Midi libre. Od około 10 lat jego życiem jest pisanie a jego książki tłumaczone są na wiele języków i sprzedają się w ponad milionowych nakładach. Imponujący osobnik. Tyle zaś wyczytałam o nim... na okładce Gandhiego, bo wcześniej nie słyszałam o tym pisarzu - jak zresztą o wielu, wielu innych, gdyż czytać kocham, ale z moją wiedzą o autorach jest zawsze kiepsko.

Przeczytałam właśnie 4 strony I tomu i już jestem pewna, że książka mnie wkręci. Słynny Gandhi czyli pełnym imieniem i nazwiskiem - Mohandas Karamcand Gandhi, urodził się jako czwarte i ostatnie dziecko swoich rodziców 2 października 1869 roku w Porbandar (stolica stanu Gujarat). Oto więc drobny chłopczyk staje na początku swej wielkiej drogi, o której potem będą czytać pokolenia nawet z dalekiej Polski... czyli np. właśnie JA, która tę jego drogę zaczynam właśnie bliżej poznawać.


Tyle na temat Gandhiego teraz.

Natomiast tak na marginesie wspomnę, że Aleksander znowu wyłudził od mnie figurki Buddy. Właśnie wkłada je do swojego kubka od wody. Byłam sceptyczna co do ponownego udostępnienia mu ojcowskich zbiorów ale... dzisiaj akurat zadzwoniliśmy do Kalkuty. No i Tata, usłyszawszy "halo tata, ceść, co lobis, kocham cię" - zezwolił synowi na wszystko. Jakże więc bym mogła odmówić? 

Zaś na marginesie numer dwa dodam, że obaj panowie, mały i duży, będą mieli wiele do nadrobienia w kwestii werbalnej. Tak, tak. Już widzę, że aby dojść do porozumienia będą musieli postarać się i nieźle popracować. Wnioskuję to po ich dzisiejszej "rozmowie". Każdy gadał swoje i nie za bardzo rozumiał drugą stronę. Wcześniej Olu nie mówił aż tak dużo i płynnie a na dodatek angielski już mu wyparował z główki. Mohi zaś polskim nigdy nie błyskał (o rany, błyskanie to w ogóle za wielkie słowo). No i teraz mogą mieć problem  z komunikacją ;-). Ale co tam, taki problem to w zasadzie nie problem. Przynajmniej będzie wesoło i komicznie. Ale czy aby na pewno? Jednemu i drugiemu będę musiała bez końca służyć za tłumacza i tym samym gadać za troje. Pogmatwam się na sieć, uh!. No ale cóż, taki to już mój "służalczy" los, kurde mol ;).

Policzyliśmy z M., że to jeszcze tylko miesiąc i 9 dni. Pestka z winogrona ;-).

sobota, 4 grudnia 2010

Choinka i drzemka w ponurą sobotę



Już trzeci weekend z kolei siedzimy z Olkiem w Grajewie. Moja mama nakazała nam nie ruszać się z miejsca - bo drogi śliskie, bo mam nadal letnie opony (taaak, ale mogę je zmienić dopiero właśnie w Pastorczyku, gdzie moje zimówki sobie leżą i czekają), bo jest zimno jak diabli i Olek się rozchoruje itp, itd. No to siedzimy. Mając nadzieję, że już na kolejny weekend nic nas tutaj nie zatrzyma. Rzadko, bardzo rzadko zdarza się, że tyle sobót i niedziel z kolei nie jedziemy na wieś. Cóż, kto się spodziewał tak wczesnej zimy...

Dzisiejsza sobota jest ponura. Zero słońca, mglisto i ciemno. Sprzątanie ograniczyliśmy do niezbędnego minimum. Nie mam dziś natchnienia na szczotę i zmiotę. Wczoraj wieczorem przywlokłam z piwnicy naszą niewielką choineczkę. Z rana wystroiliśmy ją w skromne, ale jednak zupełnie wystarczające ozdoby i można powiedzieć, że w Grajewie sezon bożonarodzeniowy rozpoczęty. Zamierzałam ubrać choineczkę najwcześniej za jakiś tydzień, ale ten szary dzień i brak innych, ciekawych zajęć zmotywował mnie do ozdobienia nią naszego pokoju już dzisiaj. A co tam! Na Pastorczyku postawimy choinę tradycyjnie dopiero w Wigilię a tutaj... i tak nas w Święta nie będzie, więc drzewko niech nam dodaje światła i barwnego blasku już od dzisiaj. 

GRYOkoło 15-stej dopadła mnie senność. Dziwna i nieposkromiona. Pomimo, iż wstałam dziś nie o 5.20 a 6.40 i w zasadzie nie napracowałam się ani nie namęczyłam niczym szczególnym - sen się do mnie dobrał i chcąc nie chcąc musiałam się położyć. Liczyłam na to, że Olu podzieli mój "los" i też się zdrzemnie. Aha, chciałabym! Najpierw przyłożyłam głowę do poduszki na naszej kanapie w dużym pokoju. Olek oczywiście przymierzał się do mnie, ale robił to na sekundę, po czym wstawał, szedł "coś zrobić" i znów się przykładał. Mówił do mnie czule "śpij mamo, śpij", przykładał rękę do czoła i sprawdzał czy gorąca, pytał czy już mnie nie boli (nie wiem co, ale jak leżę to on zawsze myśli, że coś mnie boli), pogłaśniał i ściszał telewizor, właził na oparcie kanapy skąd "masował" mnie stopami i ogólnie rzecz biorąc - był co nieco dokuczliwy. Zebrałam się i poszłam do sypialni. Położyłam się na łóżko, przykryłam kocem i poprosiłam, aby na 10 minut był grzeczny, zamknął się i mnie nie torturował. Przykładając palec na usta, położył się więc ze mą. Jeśli uleżał 20 sekund to góra. Rozpoczął słanie łóżka, na którym leżałam. Wyciągał spode mnie koc, zaginał kołdrę, przekładał poduszki, właził na parapet okna i usiłował zaciągnąć rolety - wszystko oczywiście dla mojego dobra i komfortu. I oczywiście bez końca mówił i komentował co robi, co zrobił i co zrobi. Na dźwięk smsa w mojej komórce dostał małpiego rozumku i z przejęciem pobiegł po telefon, by mi go czym prędzej podać. Sms najwyższej rangi - jakaś setna reklama czy oferta operatora! Nawet takich nie czytam! Usiłowałam chociażby poleżeć w spokoju z zamkniętymi oczyma, bo o spaniu mogłam zapomnieć na wieki. Nie patrzyłam co szanowny synek porabia, ale słyszałam, że był w pobliżu i działał. W końcu przyleciał ze swoim pełnym emocji "sikuuuuu". "No nie, znowu!" - załkałam boleśnie (bo sika jak szczeniak - mając otwarty dostęp do wody, którą pije non-stop - jak jego ojciec) i z nieukrywaną złością wygrzebałam się z zemlonego posłania. Może 5 minut nie patrzyłam na rozwój wypadków i przez te 5 minut sypialnia jak i duży pokój przybrały niecodzienny wygląd. Ramka ze zdjęciem przeniosła się z komody na parapet. Pies, misiek, lew i panda z parapetu leżały do góry tyłkami na komodzie, przy czym panda miała wyskubaną watę przez dziurę na karku. Wszędzie walały się kłęby białej materii. Duży samochód z napędem na Olkowe nogi też leżał rozbebeszony jak świeżo ściągnięty ze złomu. Ubrania z fotela porozwalane po całym mieszkaniu, kubek z wodą na podłodze przy łóżku, telewizor i choinka odłączone od elektryczności (w końcu można było bezkarnie dobrać się do listwy i popstrykać), o reszcie zabawek nie wspomnę. Niby rozwałka jest często i to normalne, ale tak bardzo potrzebowałam chwilki odpoczynku i tak bardzo poirytowało mnie, że ledwo co posprzątaliśmy a tu abrakadabra na nowo. I te wieczne "siku"... Latem sam się oporządzał w tym temacie. Ściągał majtki i na nocnik. Teraz ma zapięte w kroku body, rajstopki i spodnie - sam nie da rady, a co najwyżej się sowicie oleje. Do tego nocnik już go nie interesuje, on musi na sedes. I ja muszę go tam posadzić, żeby było szybciej. Tym razem posadziłam go z oczyma na zapałki i wrednym humorem. Kiedy Olu siedzi na sedesie zawsze patrzy mi w oczy, robi minki, obejmuje za szyję i mówi, że mnie kooocha. Dziwne miejsce do okazywania miłości, no ale tak już mamy ;). I teraz też tak było. Irytacja lekko przeszła. Nie umiem się na niego gniewać dłużej niż trwa westchnienie. Na sen nie było już szans. Wypchałam rozbebeszoną pandę i pozbieraliśmy zabawki. Żeby odegnać złe samopoczucie, rozwiesiłam pranie i zmyłam podłogę w kuchni, bo kolega nalał sok z butelki o pojemności 250 ml do kubka o pojemności 200 ml...
Kurde, jak ciężko poradzić sobie z niemocą, sennością i gorszym dniem, mając obok osóbkę pokroju Olka i nikogo więcej. No, jest jeszcze TEN KTOŚ w środku, ale od TEGO to co najwyżej mogę dostać kopa, syknąć z bólu i tyle. 

Na szczęście już mi lepiej. Choineczka świeci, za oknem ciemno, popijam gorącą herbatkę a Olek ogląda Mini Mini. Nic innego już się w naszej TV nie uświadczy, niestety. Stąd i ja zamiast czegoś odpowiedniego do swojego wieku (ha ha ha) śledzę losy Dużego Czerwonego Psa (Clifford zwany po Olkowemu Kicholt), Stuarta Malutkiego, Kota Jessiego, Wróbla Ćwirka, lokomotywek ze Stacyjkowa, Tomka i jego Przyjaciół i wielu, wielu innych takich to a takich postaci. Niedługo może nawet ulegnę magii reklam Mini Mini i kupię sobie lalkę Agatkę albo Natalkę! No, chyba że sobie urodzę ;-).

Niby już jest ok, ale nie chcę tu siedzieć w kolejny weekend. O nie! Fajnie w domku, owszem, ale co za dużo to nie na zdrowie. Na dworze za zimno na długie pobyty, w Grajewie nie ma żadnych większych centrów handlowych ani ciekawych miejsc do spędzenia czasu z maluchem. Nie mam tu nawet do kogo iść z wizytą czy też kogoś zaprosić. Mohi daleko, za górą i rzeką... Jakoś mi więc dzisiaj nudno i melancholijnie. No ale takie dni w życiu człowieka też przecież muszą mieć miejsce! I trzeba je przyjąć z godnością mistrza, o co jak mogę, tak się staram. Dodam, że przeczytałam już około 100 stron "W dalekim kraju".  Póki co, bardzo mi się podoba :-).

No i to moje pisanie... Niezawodne. Terapeutyczne. Jak dobrze, że je mam.

piątek, 3 grudnia 2010

Co tam Panie w Kalkucie słychać?

W Kalkucie można sobie teraz swobodnie chadzać z krótkim rękawkiem. Ale bywa chłodno. To znaczy - czasem trzeba zarzucić na garba szal lub jakiś lekki sweterek (tak, tak, jest w tym zdaniu nutka ironii ;-)).

M. lubi zimę. Mówi, że bardziej męczy się w upałach niż na mrozie. Rzecz jasna, pierwsze swoje prawdziwe zimy przeżył w Polsce i o ile te łagodniejsze naprawdę mu sprzyjały i był szczęśliwy, że może cieszyć się zimnem i śniegiem oraz do woli fotografować te niecodzienne w ciepłych krajach zjawiska atmosferyczne, o tyle zima roku ubiegłego, która przybrała miano zimy stulecia - nieco i jemu podmroziła skrzydełka radości ;-). 

W tym roku, podczas gdy my już od końca listopada zmagamy się z obfitością śniegu i intensywnością mrozu - M. wygrzewa schaby pod ciepłym, indyjskim niebem. Wyjechał z Polski 1 września mając na sobie t-shirt i jakiś blezerek. Pamiętam, że pogoda była wtedy piękna. Przezornie jednak, mając na uwadze czas powrotu w styczniu, czyli w środku polskiej zimy - spakował do walizy również ciepły sweter i zimowy płaszcz. Będzie jak znalazł, kiedy wyląduje już w innej, niż mu obecna, rzeczywistości.

M. dopytuje również, czy już znam pleć berbecia, bo babcia czyli moja teściowa, chce zakupić jakieś fatałaszki dla najmłodszego wnuczątka. Oczywiście gdybym już znała płeć - M. dowiedziałby się o niej w pierwszej poza mną kolejności! No ale... on jest tak zalatany, że chyba umykają mu moje kolejne relacje z wizyt u lekarza i wszelkie ciążowe newsy. Stwierdził jednak dzisiaj, że to chyba będzie dziewczynka - arogancka jak Hinduska - bo nie chce się "odkryć". Noo, każde przypuszczenie w tym względzie może okazać się słuszne ;-). 

Fatałaszki dla mnie już zakupione, dla Olka też, stąd jeszcze tylko dla malucha. Wszystkie ubrania nabyte były przy okazji święta Diwali, gdyż taki tam mają zwyczaj, że w ramach świętowania obdarowują się nowymi ciuchami. Ja mam dostać jakieś tradycyjne odzienie indyjskie i ma to być chyba komplet (-y?) ze spodniami. W wyobraźni  raczej  wiem o co chodzi, ale nie nazwę po imieniu, bo mogę zrobić błęda ;-). Moje miłe koleżanki - w tym często tu obecne czytelniczki - na pewno nazwę znają, takie komplety mają, nosiły bądź noszą i odpowiednio mnie tu pouczą :-).

Poza tym, o czym wcześniej nie wspomniałam, warto odnotować, że Aleksander nie jest już jedynym wnukiem-chłopcem dla rodziców M. W październiku bowiem, młodsza siostra M. również powiła chłopczyka. M. ma 2 siostry i każda z nich - jak dotąd - po jednej córeczce. Obie zawsze miały kłopoty z donoszeniem ciąży, stąd starsza już zrezygnowała ze starań o drugie dziecko a młodszej jeszcze się "udało". Aleksander ma wiec w Indiach również ciotecznego braciszka. Na imię ma - i tu mnie zabijcie - nie pamiętam. Wiem, że w skrócie to Dev a o procesie nadawania imion sikhijskich w ogólności M. zamierzał napisać artykuł na swojej stronie. Póki co, artykułu nie ma, bo żurnalista zajęty ostro czym innym. Kiedy Dev się urodził - Mohi napisał mi jedno zasadnicze zdanie, które tłumacząc najprościej na polski brzmiało: "A żebyś widziała, jak wszyscy dookoła z rodziny szwagra cieszyli się, że to chłopak! Bloody bastards !!!". Lekko zbulwersowany ton wypowiedzi M. oraz owo słowo "bastards" wynika z jego stosunku do indyjskiego traktowania płci. Pomimo XXI wieku, dziewczynka nadal uważana jest jako ta gorszej kategorii a chłopiec przyprawia o ekstazę. Nie mówię oczywiście o wszystkich, bo opinie ogólnikowe zwykle krzywdzą mnóstwo osób pod ogólnik nie podpadających, ale problem ten zdaje się tam nadal istnieć. I nie jest to jakaś tam moja własna wizja czy opinia, bo cóż ja tak naprawdę mogę o tym wiedzieć... To jest zdanie mojego męża, który jest przecież stamtąd. Do tego jest wnikliwym obserwatorem rzeczywistości, społecznikiem i "obrońcą praw wszelkich uciśnionych". O jego stosunku do samych kobiet zaś - mogłabym napisać hymn pochwalny. Ale to już temat na inny wpis :-). 

A tutaj, jedno z moich ulubionych zdjęć Mohiego obrazujących prześliczną, hinduską dziewczynę:


czwartek, 2 grudnia 2010

30 tygodni

W zasadzie mogę powiedzieć, że to już 30 tygodni. 30 tygodni oswajania się z myślą o Kimś i 30 tygodni noszenie tego Kogoś w swojej "kangurzej torbie" ;-). Mam wrażenie, że jak już ... przekroczy się ową 30-stkę to do finałowej 40-stki już tylko krok. Mig, quick, raz, pras i koniec. A zarazem początek. Taki przez duże P. Co jednak nie oznacza, że imię też będzie miało na P. Bo ani w wersji damskiej ani męskiej nic na P. jak dotąd mi się nie uwidziało.

Wczoraj byłam u lekarza. Ciśnienie jak zawsze 90/60, waga w pełnym rynsztunku i kozakach 62,5 kg, tętno obecne - a jakże. Doktor zapytał: "Pierwsze dziecko urodziła Pani duże?". "Nieeee" - odrzekłam zgodnie z prawdą. "No, to teraz pewnie też pani giganta nie będzie miała". "Wiem i czasem się martwię wielkością swojego brzucha a raczej jego niewielkością". "Bez obaw, taka widać Pani natura a przytyć 30 kg to nie sztuka nawet przy dziecku 5 kg. Potem trzeba się odchudzać". "Ja nawet jak chcę, to nie mogę utyć a jeść ponad to co mogę i chcę też nie daję rady". "Dobrze jest, zresztą ma Pani jeszcze co najmniej 2,5 miesiąca i to jest czas najwyższego przyrostu masy malucha". 

No i tyle sobie pogadaliśmy. Znowu mam zrobić morfologię krwi i moczu, zaprzestać pobierania luteiny a żelastwo (jak to doktor nazywa) ograniczyć do 1 tabletki dziennie. I za 2 tygodnie tradycyjnie znów na kontrolę.

Ogólnie mam się dobrze. Czasem tylko dopada mnie cholerna zgaga, o której jak dotąd jedynie słyszałam a zawsze byłam ciekawa "jak wygląda". No to teraz już chyba wiem. Grrrr. 

Małe zbójczysko jest wyjątkowo ruchliwe. Czasami przychodzi do mnie Olek i kładzie główkę na brzuchu albo mnie po nim głaska. Ilekroć jednak próbuję przywołać go do siebie jak wiergacz jest w akcji - po jego przyjściu wiergacz zaprzestaje aktywności. Tak jakby od razu zaniemógł albo opadł z sił. Chciałabym pokazać Olkowi jak jego brat czy siostra harcuje - ale to małe jakby wyczuwało, że Olu jest obok i automatycznie nieruchomieje. Może to już forma zabawy w chowanego? A może respekt przed starszym ;-).

wtorek, 30 listopada 2010

W dalekim kraju

Niemal odłożyłam na półkę "Uśmiechy Bombaju" a już ściągnęłam z niej "sąsiadkę" - dość grubą powieść Lindy Holeman "W dalekim kraju". Zakupiłam kilka miesięcy temu, ustawiłam na półce i jak zwykle - czekałam na odpowiedni czas, by wyciągnąć po nią łapki.

Podczas, gdy "Uśmiechy Bombaju" zachwyciły mnie tak swoją treścią jak i formą i nadal jestem pod ich wielostronnym wrażeniem, tak też o nowej lekturze nie powiem  na razie ani słowa. Nie jest mi znana ani jej autorka ani emocje, jakie zamierzają mi towarzyszyć podczas czytania tej książki. Tyle wiem, że jest to już typowa powieść, nie zaś opowieść oparta na faktach, które miały i nadal mają miejsce. Na okładce napisane było: "Dla Pree Fincastle, córki zubożałych brytyjskich misjonarzy w Indiach (...)......". No i tyle wystarczyło, by "pozyskać tę pozycję" do swoich zbiorów. Słowo Indie ma przecież  na mnie szczególne oddziaływanie ;-).

Tak już mam - jak nie czytam to, nie czytam. Jak zacznę, to muszę się naczytać do syta. Długie, teraz już nie jesienne a wręcz zimowe wieczory, poza tym, że głównie spędzam z Olkiem i komputerem (no niestety... komputerem) nie pozostawiają mi w ramach przyjemności chyba już nic więcej jak tylko coś napisać i sporo przeczytać. Kiedy bowiem prawdziwe "Indie" z powrotem zwalą mi się szczęśliwie na głowę w styczniu, a potem za jakiś kolejny miesiąc pogłowie w domu jeszcze się podwyższy - ooo, wtedy to, tak z czytaniem jak i pisaniem może być krucho. Stąd - korzystam.

Mając na uwadze powyższe oraz to, że Olek już śpi - ja przeczytam ze 2 strony nowej kniżki bo... rozpisałam się przed tym czytaniem a rano, godzina 5 minut 20, pora wstać i w zamieć nurka dać ;-).

Listopadowa zima



gry online 
 Każdy to wie, bo widzi, czuje i doznaje. Muszę to jednak odnotować, bo pamięć człowiecza jest ulotna i za jakiś czas trudno będzie uwierzyć, że tak naprawdę było. A było! A jest! 

Otóż więc wpadła do nas z niezapowiedzianą wizytą Zimą. Z deka bezczelnie i na oślep wdarła się w ciągle nam jeszcze panujący sezon jesienny. Utarła tym samym nosa Szacownej Jesieni i to utarła go do c z e r w o n o ś c i. Tak, tak, jesienny nos sczerwieniał od mrozu a bure i nagie jesienne drzewa przywdziały białe szaty. Czarne jak dotąd jesienne drogi przykryły się białą materią a samochodom przymarzł do karoserii jesienny brud. Stare akumulatory opadają z resztek sił a letnie opony piszczą ze złości, kopiąc się bezsilnie w białym puchu. Media mają o czym pisać i mówić a drogowcy jak zawsze czują się zaskoczeni. 

Ja też jestem nieco zaskoczona. Mamy ostatni dzień listopada a tu zamiast ostatnich liści padają pierwsze śniegi. Padały intensywnie i nieprzerwanie cały wczorajszy dzień i całą minioną noc. Do tego zawiewa naprawdę mroźny wiatr. Pomimo wszechobecnej bieli, na dworze jest jakoś szaro i buro. Niebo zaciągnięte chmurami, słońce Bóg wie gdzie.

Mój samochód sprawował się nieźle, ale jak to z nim ostatnio bywa, wczoraj po południu odmówił nagle posłuszeństwa. Z opresji ratuje nas nieoceniony dziadek Władek. Co my byśmy bez niego zrobili...

Na dzisiejszą noc zapowiadają u nas nawet do -20 stopni. Nieźle jak na listopad ;-). Jestem jednak pewna, że Zima nie zabawi jeszcze tym razem zbyt długo. Zaszaleje, postraszy nas, zmotywuje do lepszego przygotowania samochodów, piaskarek, solarek i łopatek, a potem sobie odejdzie na jakiś czas, by w na granicy Starego i Nowego Roku znów przywalić nam z grubej rury. I wtedy to będzie ok. Teraz jakoś to za wcześnie, za wcześnie, za wcześnie.... 

Tylko, że natura rządzi się swoimi własnymi prawami i nasze opinie to możemy sobie... wypowiedzieć, schować do kieszeni, założyć rękawice i do łopaty! I odśnieżać !!! ;-)

niedziela, 28 listopada 2010

Uśmiechy Bombaju


"(...) Stałem tam przez chwilę, oglądając majaczące w półmroku plakaty i zagrzybione ściany, a gdy zerknąłem na podłogę dostrzegłem przykucnięte dziecko wpatrzone we mnie okrągłymi oczyma. Ten blisko dwuletni malec obserwował mnie ze zdumieniem, machinalnie podnosząc coś do ust. Nie ulegało wątpliwości, że moja obecność dziwi go bardziej niż to, co dzieje się za ścianą, zapewne z udziałem jego matki. Uśmiechnąłem się, ale dzieciak nie zareagował, jedynie wyjął z buzi to, co wcześniej do niej włożył. Mimo złego światła oraz kiepskiego kąta widzenia zidentyfikowałem to jako zużytą prezerwatywę. (...)."

To fragment książki, jaką akurat czytam i na którym właśnie się zatrzymałam...

"Uśmiechy Bombaju" autorstwa Jaume Sanllorente (wyd. Świat Książki) - młodego hiszpańskiego dziennikarza, który przypadkiem wyjeżdża na miesiąc do Indii i tym samym jego życie ulega totalnej przemianie pod każdym względem.

Książkę zakupiłam latem. Zabrałam się za nią dzisiaj i na pewno dzisiaj, najpóźniej jutro, dokończę. Nie jest to powieść. Jest to raczej opowieść człowieka, który zetknął się w Indiach z całym ich bogactwem i przekleństwem.  Człowieku, który postanowił stawić czoła temu, co tam zobaczył, poznał i co popchnęło go do pewnych działań na rzecz tych, którym bez pomocy ludzi takich jak on, życie często zaczyna się i kończy w tym samym punkcie. 

Jestem wzruszona i poruszona tym, co czytam. Opisy wrażeń z indyjskich eskapad autora są bardzo obrazowe i plastyczne. Język dość prosty, jasny i zrozumiały. Emocje i uczucia autora przenikają do mojej krwi i serca tak naturalnie, jakbym to JA, JA SAMA to wszystko tam widziała i przeżywała.

Jakiż świat jest wielki i różny. Jakiż bywa okrutny i niezrozumiały. I wcale nie nauczyłam się tego dzisiaj pod impulsem tej lektury - wiem to przecież od dawna. Ale na co dzień człowiek o tym zapomina, ginie mu ta świadomość w galimatiasie własnego, małego świata ograniczonego często do czterech ścian i dwojga ludzi. 

Dobrze czasem tak się zamyślić, zatrzymać, zrobić rachunek sumienia i... nie ukrywam, czasem nawet stuknąć własną głową w mur. Otrząsnąć z własnych "problemów", które tak naprawdę są niczym i nie dać się zwariować rzeczom w gruncie nieistotnym. A choćby takim jak kolor ściany w salonie czy marka nowego samochodu. Zawsze staram się być wdzięczna Bogu za to co mam i nie narzekać. Ale czasem jednak się zapominam i biadolę. A po cóż? A czemuż? Jak wiele więcej i czego mi potrzeba, bym mogła żyć godnie, dostatnio, w zdrowiu i pokoju?

Polecam tę książeczkę. Tym, co jak ja interesują się Indiami z wiadomych względów, jak też tym, którym prawdziwe życie w jego różnych odcieniach nie jest obojętne.

"(...) Uspokajając się powoli i oddychając coraz swobodniej dzięki inhalatorowi, przypomniałem sobie słowa usłyszane podczas jednej z barcelońskich sesji radża jogi: "Niech twoje serce będzie jak światło, tylko wtedy nic go nie zrani. Jeśli draśniesz nożem kamień, znak zostanie na długo; jeśli uczynisz to samo z kulą światła, nóż przejdzie przez nią, nie czyniąc najmniejszej szkody'.
Czułem jednak, że wizja dziecka przeżuwającego zużytą prezerwatywę zostawi w moim sercu niezatarty ślad. (...)".

Moim również. Wniosek z tego taki, że chyba myliłam się mniemając, że serce mam miękkie a już zdecydowanie nie jest to serce z kamienia...

Olek "modny"


GRY
Tak sobie właśnie patrzę na Aleksandra i zebrało mi się na śmiech.

"Dziecko - mówię zarazem do siebie jak i do niego - no jak Ty wyglądasz?".

Oto Aleksander dzisiaj:

Na myśli nie mam jednak Olka jako takiego, a jego dzisiejszy strój. Moda z najwyższej półki, proszę Państwa ;-). Christian Lacroix,  Pierre Cardin i Paco Rabanne razem wzięci. Ba, co najmniej oni ;-). (Tak swoją drogą, to chyba najbliżej nam do Paco Rabbane LOL).

Czerwony golfik z dzianiny z białymi, poprzecznymi szlaczkami na "klacie" i rękawach. Golfik nadgryziony gdzieniegdzie przez mole. Całe lata leżał gdzieś na Pastorczyku, na strychu starego jeszcze domu. Pamiętam, że chodziło w nim moje młodsze rodzeństwo, spośród którego najmłodsze ma dziś 23 lata! Miały więc mole prawo nadgryźć sweterek??? Miały!

Na golfiku kamizeleczka ręcznie dziergana - biała w poprzeczne seledynowe pasy. Skąd ją mamy? Tego chyba nawet mole nie wiedzą.

Spodenki - granatowe dresiki z czerwonym lampasem. Długość 3/4 - bo szanowny Pan wyrósł już dawno z ich długości, pomimo iż w pasie nadal leżą jak ulał. Spodenki są już nieźle pomechacone i skulkowane przez wielokrotne przewijanie się w pralce, po podłodze, podwórku i gdzie tylko to jeszcze możliwe. Spod spodenek wyłania się skrawek szarych rajstopek a na rajstopkach dzianinowe skarpetki w poprzeczne paski - biało-różowo-zielone.

Oto mój syn w ostatnią, listopadową niedzielę roku 2010. 

Wygląda jak cygańskie dziecko, które ubrało się samo z datków dobrych ludzi. Owszem, skarpetki wybrał sobie sam, ale resztę założyłam mu ja. Ja - matka. Nie, nie będę się tłumaczyć, że inne, odpowiednie na tę porę roku spodnie są uprane i "schną" na balkonie. Bo one tam raczej marzną i otulają się coraz mocniej padającym śniegiem. Pranie wywiesiłam na balkon wczoraj. Było piękne słońce, ale rzecz jasna nic do końca nie wyschło. Pomimo to, o ile tylko nie leje jak z cebra, lubię ciuchy wywiesić na dwór celem nabrania przez nie powietrza i zapachu wiatru. Kiszone bowiem tylko na łazienkowych sznurkach są jakieś takie mdłe i pozbawione życia... Oczywiście zaraz zgarnę z tego balkonu lekko skostniałe manatki i rzucę je na łazienkowe sznurki, ale teraz już doschną mi w niej w mig i wniosą do domu świeży powiew.

Patrzę na Olka, śmieję się w głos, on pyta "co się mama miejes"? "No z Olka się śmieję". I śmiejemy się razem. Jemu wiele nie trzeba, by chichotać i turlać się ze śmiechu po ziemi, szczerząc bengalskie kiełki i mrużąc długorzęsne ślepka. 

Fajnie tak się pośmiać z samych siebie. Na dworze chmurno, ciemno, zimno, popaduje i zawiewa śnieg. Ciepło naszego śmiechu skutecznie nas więc rozgrzewa :-) :-) :-).

piątek, 26 listopada 2010

Wizyta w Gurdwarze

Pomimo, że poprzez małżeństwo z Hindusem włączyłam poniekąd we własne życie Indie - osobiście przyznaję i każdy to chyba zauważy, że o Indiach jako takich piszę tutaj niewiele.

Powód jest prozaiczny. Nie byłam w Indiach, nie widziałam, nie dotknęłam, nie poczułam. To co wiem - wiem ze źródeł zupełnie innych niż własne. Stąd też pisanie o czymś, co nie opiera się moich doświadczeniach - jakoś zupełnie mi nie wychodzi.

O pewnych rzeczach, które jednak są naznaczone moim jestestwem, napisać mogę :-). Bo ależ owszem i czemu nie?

A o czym?

A choćby o takiej naszej rodzinnej, pierwszej i ostatniej jak dotąd wizycie w gurdwarze - świątyni sikhijskiej. Do zamieszczenia takiej notki (muszę to podkreślić) natchnęła mnie droga moja "siostra" w posiadaniu sikhijskiego męża - Elsa. Pozazdrościłam jej, że mieszka w kraju i miejscu, gdzie do takiej gurdwary może sobie iść z rodzinką kiedy zechce i też postanowiłam "pochwalić" się naszym własnym wypadem do tegoż przybytku. Dodam, że Elsa wcale nie mieszka na co dzień w Indiach. Mieszka jednak tam, gdzie skupisko sikhijskie jest zdecydowanie większe i do gurdwary nie musi jechać blisko 250 km - jak ma się to w naszym skromnym, polsko-wschodnim przypadku.

Nie jestem sikhijką z wyznania, ale odwiedzić gurdwarę było dla mnie priorytetem. Zawsze jestem ciekawa wszelakich miejsc sakralnych a gurdwara pociągała mnie z jednej strony dlatego, że ostatecznie mam sikhijskiego męża a z drugiej, że jakoś zawsze sympatycznie mi się kojarzyła.

Nie mamy w Polsce ani wielu Sikhów ani też ich świątyń. Jeżeli tylko nie palnę w tym momencie babola ni z gruchy ni z pietruchy - napiszę, że gurdwara jest chyba tylko jedna w całym naszym kraju i znajduje się w podwarszawskim Raszynie przy ulicy o nazwie Na Skraju.

Byliśmy w owym Raszynie w maju 2010 r. Nie to, abyśmy pojechali tam wprost z Grajewa w tym tylko, jedynym celu. Pojechaliśmy bowiem na kilka dni do Warszawy i rezydując w stolicy nie omieszkaliśmy do Raszyna zajrzeć.

Nasi znajomi Warszawiacy dali nam mapy, instrukcje i namiary na cel. Oczywiście nie brałam na siebie ryzyka, by wypuszczać się tam samochodem! Jeszcze mi nerwy i życie miłe były! Najpierw więc autobus, potem tramwaj a potem znów autobus. W międzyczasie straciłam komórkę. Nie wiem dokładnie jak i kiedy, ale kto tam nadąży za warszawskimi kieszonkowcami...

Raszyńska gurdwara z zewnątrz nie przypomina jakiejkolwiek świątyni. Niepozorny budynek, który na myśl przywodzi raczej sporą willę niż jakikolwiek zbór modlitewny. Generalnie jest to bowiem normalna posesja, jakich na  tejże ulicy wiele. Gdyby więc nie czujność Mohiego - moglibyśmy sobie błądzić po okolicy w tę i wew tę. On bowiem poznał miejsce po specyficznej fladze (proporcu? chorągwi?)  łopoczącej na maszcie gurdwarowego podwórka.

Część modlitewna gurdwary znajduje się w większym budynku, a część - nazwijmy ją kuchenna - w przylegającej, parterowej przybudówce. Najpierw oczywiście weszliśmy do części głównej. Mohi udzielał instrukcji - zdjąć buty i założyć na głowy chustki. Wszystkie chustki dostępne na miejscu (bo nie każdy przecież na co dzień nosi turban albo chustkę w zapasie) były w kolorze pomarańczowym i przypominały mi raczej rożki harcerskie niż coś, czym mogę zakryć swoje - wtedy dłuższe - włosy. Mohi oczywiście omotał się tym pomarańczowym skrawkiem, ale ja użyłam w tym celu prywatnego indyjskiego szala z jedwabiu, który wzięłam ze sobą w ramach wrodzonej przezorności. Co prawda bez końca zjeżdżał mi na ramiona i motałam się z jego poprawianiem, ale zawsze to czułam się w nim lepiej niż w owym gurdwarowym, nylonowym rożku. Aleksander oczywiście też dostał na łepek swój strzępek i choć wyglądał w nim uroczo - szybko mu się znudził, ściągał go i rzucał beztrosko pod nogi. Na parterze gurdwary jest właśnie coś a'la szatnia i pusty pokój obwieszony obrazami Guru. Nie wiem do czego tak naprawdę służy ten pokój... Część zasadnicza świątynki jest na górze. Wchodzi się tam po drewnianych schodach obłożonych dywanem bądź wykładziną (nie pamiętam). Salka nie jest wielka, ale przyjemna. Sztandarowa Święta Księga (Adi Granth bądź Śri Guru Granth Sahib) spoczywa na honorowym miejscu, dookoła kwiaty, kolorowo i mistycznie. Jest też wydzielony "kącik", który Mohi nazwał - łopatologicznie mi tłumacząc istotę miejsca - sypialnią Świętej Księgi, gdzie składa się ją na noc. Akurat to, bardzo mnie zaciekawiło. Księgę traktuje się w sikhizmie bardzo osobowo. Jednak nie zamierzam tu powielać opracowań dotyczących sikhizmu ani pisać o tej religii jako takiej. Nic nowego w tym temacie bowiem nie wymyślę, nie wystudiuję i nie takie było założenie tego posta, bo piszę przecież o naszej wizycie w gurdwarze i co za tym idzie - o osobistych wrażeniach z tej wizyty. 

Obok miejsca rezydencji Świętej Księgi jest też - nie wiem jak to nazwać - część audio czyli mikrofony i nagłośnienie. Tam zapewne odbywają się modlitwy prowadzone przez wytrawnych leaderów. Mohi mówił na nich po prostu priests czyli po naszemu księża. Nie są to rzecz jasna księża jako tacy, bo w tej religii brak jest typowego kapłaństwa i modlitwy może prowadzić po prostu każdy. Zasadniczo jednak, zajmują się tym "wykwalifikowani" znawcy rzeczy.


Aleksander, uwolniony z butów - biegał z tupotem po wszystkich pomieszczeniach i jedynie tylko dzięki dywanom jego tupot był z lekka wyciszony.

Mohi był lekko podekscytowany faktem, że może w końcu "gościć" w gurdwarze mnie i swojego jedynego (jak dotąd ;-) synka. Pokazywał i tłumaczył nam  wszystko z niekrytą satysfakcją i uśmiechem na twarzy. Ja słuchałam i patrzyłam z zaciekawieniem, jednak Olu miał w głowie głównie wąchanie kwiatków, szczypanie z nich listków i ganiatykę dookoła Pani Księgi. Obok "ołtarzyka" znajduje się hmmm, no mówiąc najprościej - garnek ze słodką pastą. Nie pamiętam w tej chwili  jak to się zwie i z czego jest przyrządzone, ale Mohi nie omieszkał poczęstować tym Olusia. Ja jedynie posmakowałam, bo na bardzo słodkie rzeczy mam niesamowicie długie zęby.

Po zwiedzeniu świętego miejsca i złożeniu hołdu Pani Księdze (ja niestety nie umiem modlić się inaczej niż po swojemu - ale sikhizm jest taki fajnie tolerancyjny, że na pewno wybaczono mi moje chrześcijańskie słowa wypowiadane w duchu ;-)) oraz po włożeniu pieniężnej ofiarki do specjalnej urny - udaliśmy się do części jadalnej. Bardziej z ciekawości niż z głodu, rzecz jasna.

W kuchni uwijało się kilku młodych, śniadych chłopaków brząkając garnkami i mieszając w nich z wielką wprawą. Pod ścianą jadalni stały kartony napakowane przyprawami - wyczaiłam tam wzrokiem kolendrę, garam masala i kurkumę. Usiedliśmy sobie po turecku pod ścianą. Za chwilkę podszedł do nas młody, szczupły i przystojny chłopak w czarnym turbanie i z niewielkim zarostem. Od razu wdał się w pogaduchę z Mohim a ja latałam jak głupek za Olkiem, który kontynuował swoja skarpecią ganiatykę - z tym, że teraz wybiegał również na dwór. Nie wiem, o czym rozmawiali sobie faceci bo rozmawiali w punjabi, a ja  niestety nie posiadłam jeszcze (i nie sądzę bym posiadła) sztuki rozumienia, tudzież używania tego języka. Podczas gdy panowie gaworzyli a ja strofowałam uziajanego Olka - inny miły chłopak w pomarańczowej chustce podał nam do picia czaj - mocna słodka herbata z mlekiem i przyprawami. Tradycyjnie w metalowych kubkach. Chwilę potem przyniósł nam nasz posiłek - dhal sowicie podsypany zieloną kolendrą i kołacze, których nazwy nigdy nie mogę właściwie określić, gdyż wszelkie naany, ciapaty i roti zawsze mi się plączą i nie odkryłam jeszcze subtelnych różnic między nimi. Jeśli się nie mylę, na te gurdwarowe Mohi mówił właśnie roti.

Dhal smakował mi wybornie. Niby sama czasem też go przygotowuję, ale smak mojego jest zdecydowanie inny. Ten zaś miał jakiś taki prawdziwie indyjski, egzotyczny taste... A może to okoliczności jedzenia - w gurdwarze, siedząc po turecku na podłodze i mając dookoła kilku facetów w turbanach szwargoczących w punjabi - sprawiły, że i smak w ustach rozszedł się w iście indyjskim stylu? ;-)

Po zjedzeniu posiłku i popiciu dodatkowym kubeczkiem czaju - Mohi wymienił numer telefonu ze swoim rozmówcą (okazało się, że jest jednym z owych mistrzów ceremonii), ja wymieniłam uśmiechy i ukłony z chłopakami w kuchni, zgarnęliśmy rozbrykanego Olesia, zapakowaliśmy do wózka i z bezpiecznego poddasza sikhijskiego wyszliśmy wprost  na gorącą, szumną podwarszawską ulicę. Zdjęłam z głowy bez końca osuwający się szal i nadal czując w ustach chłód kolendry i szczypanie pieprzu - zamarzyłam, by natychmiast przenieść się z Raszyna gdzieś do Indii... Ech...

Zapytałam wczoraj na skype Mohiego, ileż to mają gurdwar w Kalkucie - zważywszy, że w Polsce jest AŻ jedna. "OOOO - zaciągnął się owalnie mój brodaty mężo - dokładnie to sam nie wiem, ale co najmniej...10?" Znak zapytania na końcu jego odpowiedzi oznaczał, że może być ich znacznie więcej - mając na względzie wielkość samej Kalkuty.

Będzie co zwiedzać i gdzie smakować prostego, tradycyjnego żarełka - pomyślałam. Bardzo też chętnie podsunę się kiedyś do pomocy w gurdwarowej kuchni - tej, do której rodzina Mohiego chodzi najczęściej. A co! Mogę choćby obierać i kroić cebulę. Łzy jakie ewentualnie mi pociekną pójdą przecież na dobre!

Spośród ogólnie przepastnej ilości zdjęć - z naszej wizyty w gurdwarze znalazłam tylko jedno - zamieszczone wyżej. Dzielę się więc skromnie tym jednym obrazkiem :-).

Zdjęcia z innych, indyjskich już gurdwar - na pewno wrzucę po powrocie z Indii Mohiego - bo obiecał mi narobić ich wiele.

wtorek, 23 listopada 2010

Post bez tytułu

Wczoraj nie było dnia. 

Dzisiaj też była tylko noc...

Rano padło. Olek nie chciał wstać i musiałam go ubierać niemal na śpiąco. Żal ściskał mi serce, ale nie miałam wyjścia. Muszę być czasem twarda jak skała, bo inaczej rozsypałabym się w proch jak stary zmurszały grzyb, któremu ktoś daje z rozpędu kopa.

Po odstawieniu Olka do dziadka Władka, w drodze do pracy zajechałam do sklepiku po ptysiowego obwarzanka. Kupiłam, zapłaciłam, wyszłam na dwór, wsiadłam do auta i ZONK. Nie pali. Ot tak po prostu - nie pali. Bo cham jest. Bo drań, łobuz i grat. A tu ciemno, do pracy daleko, za osiem siódma, pada deszcz, ludzi ni ma... Co robić? Dzwonię do dziadka Władka i referuję problem. Dziadek z Olkiem za parę minut są już koło mnie. Olek na tylnym siedzeniu, poruszony obrotem spraw zadaje pytania, ma przekrzywioną czapkę i niedopiętą kurtkę. W końcu się śpieszyli, nie? Do pracy spóźniam się zaledwie kilka minut. Dziadek obiecuje, że potem z Olkiem po mnie przyjadą, samochód ściągnie do siebie i zobaczy co jest grane. Wygląda na akumulator, aczkolwiek niekoniecznie. Oczywiście po pracy czekają na mnie z Olkiem pod zakładem. Mój samochód u dziadka w garażu, pod prostownikiem. Ale problem nie leży jednak w akumulatorze. Jednak już pali. Dostaję namiar na elektryka samochodowego do konsultacji, kilka rad, sadzam Ola w fotelik i wracamy do domu... Kurde, jak dobrze, że jest Dziadek Władek.

Ciemna otchłań za oknem. Wieje i mokro. Olek porozwalał spinacze od bielizny. Cały ich koszyk po całym pokoju. Teraz wozi je turem, zgarnia na gromadę i rozwala na nowo. Ani mu się przyśni sen. A już po 21. Rano znowu będę musiała podnosić go dźwigiem, ubierać na śpiąco i czuć się jak ten zmurszały grzyb co dostaje kopa, ale jednocześnie trzyma się jak skała...

I jeszcze te boksy od środka. Te szturchańce, kuksańce, lewe, prawe, proste i sierpowe... Litości!!!!!

czwartek, 18 listopada 2010

Mixer zdjęciowy

Przeglądałam dziś po trosze nasze zdjęcia. Mamy ich tak dużo, że makabra. Pozytywna makabra rzecz jasna, bo lubię do nich wracać i ukazują mi miniony świat ciesząc serce i oczy. Mnóstwo naszych zdjęć znajduje się  również na płytkach Mohiego, ale to jego własne dzieła, On ma je w swoich zasobach i wolę się w ten jego kosmiczny zbiór nie mieszać. Jeśli poszukuję jakichś zdjęć - pytam go i dostaję. Teraz jednak Mohi jest za 7 górami i za 7 rzekami a zatem do jego archiwum nie mam dostępu. Tzn - teoretycznie i praktycznie mam, ale jak napisałam - nie tykam się. Kiedyś usilnie poszukiwał jakiejś płytki i za nic się jej nie doszukał. Oczywiście znalazłam się w kręgu podejrzanych o jej ewentualne sprzeniewierzenie... Raczej nigdy nawet nie miałam tej cd w swoich łapach, no ale wiadomo - jakiś winny na podorędziu zawsze się przyda. Od tamtej chwili - co Mohiego to Mohiego, a co moje to sobie z tym robię co i kiedy mi się żywnie podoba. 

Powoli i sukcesywnie noszę też na pendrivie wybrane zdjęcia do studia fotograficznego w celu ich przekucia z wersji wirtualnej na papierową. Takie papierowe i dotykalne mają walor podobny do powiedzmy pisanych tradycyjnie listów czy ręcznie wypisywanych kartek z życzeniami i pocztówek - czyli czegoś - za czymś chyba już nie tylko ja zaczynam tęsknić (a wiem NA PEWNO, że nie tylko ja) - a co przykurzyło się sromotnie wraz z nastaniem internetu. 

A zatem robię papierowe zdjęcia, wkładam w albumy i potem dość często oglądamy je wspólnie z Oleśkiem. Mały bardzo lubi takie oglądanie fotek z mamuśką. Niemal wszystkie komentuje, wraca setnie do tych, które najbardziej mu się podobają, pyta o szczegóły i rechocze jak żaba, kiedy widzi samego siebie w formie mini czyli niedługo po urodzeniu.

Noszę się ponadto ze zrobieniem kilku kadrów w efektownych powiększeniach, które zawisną następnie na naszych ścianach. Rzecz oczywista - kilka zdjęć stoi w rameczkach na naszym książkowym regale. Jak tu bowiem robic tysiące zdjęć, mieć męża z branży, sprzęty i osprzęty i ani śladu tego wszystkiego w domu?

Kolejna rzecz oczywista - jak tylko wróci Mohi - od razu zrobimy sobie małą sesję studyjną. Aparatem zwanym wypaślakiem jeszcze chyba nie robiliśmy sobie naprawdę profesjonalnej sesji. Do tego jest przecież tło, lampy i parasole fotograficzne... Tak, tak, wiem - jak Mohi wróci to ja będę akurat tonowym mamutem, no ale kto powiedział, że takie mamuty nie mają prawa ustawiać się do zdjęć? Najwyżej kadr się powiększy ha ha ha. LOL 

Poniżej kilka moich zdjęć Olka, które zgrane z aparatu jakoś pozostały niezauważone a dziś je dostrzegłam i stwierdzam, że coś w sobie mają... Być może jest takich więcej ale póki co - w oczy rzuciły mi się właśnie te.

Lato 2009, kawaler na koturnach patrzy na świat zza balkonowych krat.

Zima 2009/2010, zakudłaczony kawaler w szaliku wygląda z kuchennego okna na zabielony świat.


Lato 2010, jedyna żywa postać na stacji...

Lato 2010 - Kiedy przyjedzie ten pociąg z tatą...

środa, 17 listopada 2010

Satyra w krótkich majteczkach

Poranek. Oboje ubrani zamierzamy zaraz wyjść. 

Ja:

- Oluś, sekundkę, muszę jeszcze siku...

Idę do łazienki, wychodzę i naciągam swoje ciążowe, śliwkowe getry na pękate brzusio.

Olek z zadowoloną minką odkrywcy:

 - Mama, jakie ty mas majtki!

Patrzę więc na swoje majtki i mówię:

- Nooo, mam je... nowe, tak? 

Olek:

- Taak, takie ładne. To Oluś Ci je kupił mama, plawda?

Nie wiem czemu, ale mały rozbawił mnie tym tekstem niepospolicie. Szczęka mi opadła, że on w ogóle zauważył te nowe majtki (faktycznie założyłam je po raz pierwszy wygrzebawszy gdzieś z plątaniny innych w szufladzie). Mają turkusowy, atrakcyjny więc dla dziecka, kolor. No owszem, Olu jest spostrzegawczy i pamiętliwy, ale żeby tak od razu skoro świt zauważać matczyne gacie...? I ta okoliczność, że skoro ładne to znaczy, że ON mi je kupił...

Mówię:

- No ba! Jasne, że Oluś!

Oluś szczęśliwy.

Kocham Cię mój malutki.

Poranna melancholia i Dziadek Władek

Siedzę w pracy i potwornie siedzieć mi się tu nie chce. Napoiłam się kawą, pochłonęłam obwarzanka z ciasta ptysiowego sowicie oblepionego lukrem, patrzę na dymiące za oknem kominy "fabryki drewna" i żółte budynki sąsiedniej firemki... Słońca nie ma, szosy mokre, na poboczach kałuże, samochody brudne, drzewa smutne, ptaki pokulone,  ludzie odziani na czarno i na szaro. Czegoś mi brak albo czegoś mam zanadto... Czego? Brak mi chyba energii a naddatek mam melancholii. Na szczęście powoli opuszcza mnie chociaż katar i Bogu za to dzięki bo osłabił mnie niemiłosiernie. Prychanina, kichacizna, chusteczki "konsumowane" paczka za paczką, szczypanie oczu, migotanie w głowie... Niemiłe uczucia. Powinnam siedzieć gdzieś na zapiecku, ogrzewać gnaty i głaskać brzuszek. 

Tymczasem codziennie niestrudzenie wstaję o 5.30, biorę prysznic, suszę włosy, odziewam się, robię sobie kanapki, budzę Olusia, ubieram go, pakuję, wychodzimy na siąpiący teraz zwykle świat, czasem zalatujemy do sklepu po słodkie bułki i jedziemy. Olo już wie, że "mama jedzie do placy zalabiać na tlaktolki dla Olusia a Oluś jedzie do "dziadka" Władka".

Właśnie: Dziadek Władek:

Dziadek Władek jest nieopisany. Olu zawsze wysiada z samochodu wprost w jego ręce  z powitaniem - o, jest mój piękny, jest mój kochany - i robi mi pa-pa z uśmiechem na buzi. Nawet rodzony dziadek Olusia - czyli mój tata - nie ma tak wspaniałego podejścia do małego jak ów dziadek Władek. Jestem pod wielkim wrażeniem. Bo jakiż to obcy starszy Pan zechciałby z taką miłością i wręcz pasję zajmować się cudzym smykiem? Wcześniej Olkiem zajmowała się 20 letnia córka Dziadka, potem jego żona - czyli w sumie od początku wszyscy, bo zabierali go do swego domu. Teraz córka i żona wyjechały do Gdańska (córka studiuje i ma maleńkie dziecko, z którym siedzi właśnie jaj mama a żona dziadka - ojej, namieszałam ale chyba wsio jasne). Dziadek sam zaoferował się, że nadal będzie opiekował się Olkiem - o ile się zgodzę. Jasne, że się zgodziłam! Olek już zna i osobę i dom i jest naprawdę dopatrzony - nigdy, przenigdy nie zsikał się, nigdy nie wraca do domu brudny ani uchlapany czy pomazany (AMAZING! bo kurde, nawet w domu bywa bardziej umorusany), Dziadek zdaje mi relację co Olek zjadł - ile zupki, ile drugiego (Dziadek sam gotuje obiady), co robili cały dzień, gdzie byli, czy i ile Olio spał itp. Często zabiera go do swego syna, który ma chłopczyka w wieku Olka. Chłopcy podobno bardzo fajnie razem się bawią. Jak jest ciepło to chodzą na spacery, jeżdżą do rodziny na wieś. Czasami Oluś wręcz nie chce wracać ze mną do domu. Przytula się do Dziadka, Dziadek mówi, że Olka kocha... Normalnie cud, miód. Czy miałam powody szukać innej opieki dla małego? Nie. I nie sądzę bym lepszą znalazła. Dlatego, kiedy ludzie pytają mnie ile płacę i od razu cmokają lub dziwią się, że tak dużo jak na nasze warunki i na nasze miasteczko - odpowiadam spokojnie, że przecież płacę na własne dziecko i płacę tyle, bo tak chcę, bo jestem szczęśliwa i wdzięczna tym ludziom. Znalazłam ich (a raczej oni mnie) poprzez zwykłe ogłoszenie w internecie w kwietniu 2009, przed pierwszym, długim wyjazdem Mohiego do Indii, kiedy Olu miał ledwo ponad rok. Opiekowali się małym te 6 miesięcy i od razu podpadli mi do gustu. Najpierw przychodziła do Olka właśnie Kasia, potem jakiś czas jej mama. Nigdy żadna nie spóźniła się  ni minutki (jak napisałam wyżej, muszę dotrzeć na 7 do pracy), czekały aż maluch wstanie, karmiły go, bawiły się z nim a potem zabierały wózkiem do siebie. Około 15 już czekały na mnie pod blokiem. Mały zawsze szczęśliwy i uśmiechnięty. Nie żałuję pieniędzy na TAKI właśnie cel. Spokojnie odmawiam sobie czegoś zbędnego a odwdzięczam się tym ludziom za spokój jaki mam z uwagi na dziecko w dobrych rękach i za wieczne zadowolenie tego dziecka. Różności można nasłuchać się o opiekunkach - stąd 100 zł w tę czy wew tę, nie gra dla mnie roli. Trzeba mieć jakieś priorytety w życiu, nieprawdaż? Stąd denerwują mnie niemiłosiernie komentarze co do tego, ile płacę (a mówię to wprost). Co dziwne - komentarze z tonem lekkiej wręcz bulwersacji i niedowierzania pochodziły zawsze od osób, którym na kasie, że tak powiem nie zbywa. Podczas gdy ja, póki co, utrzymuję nas zupełnie sama ze swojej średniej pensji i jeżdżę starym autem wymagającym co rusz naprawy a przy tym nigdy nie skomlę i nie narzekam na swój finansowy los - słynne komentatorki mają zajebiaszcze fury, nie liczą się z groszem a na dziecięce zabawki, ciuchy i fanaberie wydają krocie bez mrugnięcia okiem (wiem to pierwszej ręki). Jednak bez wahania i wstydu żalą się, że ich opiekunka poprosiła o 50 zł podwyżki a ich nie stać na takie wydatki na opiekę. Normalnie krew mnie zalewa! ZALEWA FALĄ ZŁOŚCI, NIEZROZUMIENIA I SWOISTEJ NIECHĘCI DO TAKICH OSÓB.

Nie napisałam tego w ramach ukazania siebie w jakimś lepszym świetle - ja po prostu jestem taka jaka jestem i tak myślę, takie mam do tego podejście. I dobrze się z tym czuję.

poniedziałek, 15 listopada 2010

Buddyjskie perypetie

Mój mąż swego czasu kolekcjonował figurki Buddy. Twierdzi, że zbiera je nadal choć nie zauważyłam nowych nabytków od czasu, kiedy wprowadził się do mnie z całym swoim dobrodziejstwem inwentarza czyli w maju 2008 r. Może nie miał już okazji nigdzie nabyć nowych, bądź wypadło mu z głowy i zapomniał o swoim hobby? W każdym razie - te kilkanaście figurek które ma, ustawił na naszych regałach z książkami. Mamy więc w domu insygnia wiary katolickiej, hinduskiej, sikhijskiej, islamskiej i buddyjskiej właśnie :-).

Zmierzam jednak do tego, że figurki Buddy (3 są większe, reszta mała - ok 4 cm wysokości) stały się ostatnio obsesją Aleksandra. Podczas ostatniego sprzątania zdjęłam je bowiem z regałów i położyłam na stoliku celem wytarcia z kurzu. Olek zapiał z radości i zajął się figurkami zanim ja zdążyłam zbliżyć się do nich ze ścierką. Pamiętał nawet, że to "taty Buda". Od tamtego czasu, czyli od około tygodnia, Buddy wożone są więc traktorkami, ustawiane w rządku na stoliku i podłodze, noszone z miejsca na miejsce, liczone, układane do snu i zmuszane do rozmowy. Figurki są fajne - albo z białej porcelany albo z brązowej, zielonej lub złotej ciężkiej masy. Każdy Budda ma jakieś inne gadżety i innemu celowi służy - jest Budda odpowiedzialny za zdrowie, pieniądze, talent, szczęście itp. 

Wczoraj po naszym powrocie z Pastorczyka, Olek był tak zajęty logistyką figurek, że do snu udał się dopiero około 22.30. Zresztą i ja jakaś niesenna byłam i do tego czasu gapiłam się w TV i buszowałam w necie. Taka pora to za późna pora na sen dla nas obojga, bo wstajemy dość rano. No ale zdarza się czasem zasiedzieć nawet najlepszym. Podczas gdy ja zgrywałam zdjęcia z aparatu na komputer, Olek postanowił zadbać o odpowiedni odpoczynek swoich podopiecznych. Wszystkie miniaturki poukładał równiuteńko na swojej poduszce w naszym łóżku. Moje próby usunięcia ich bądź choćby próby podjęcia negocjacji ich usunięcia zaowocowały lamentem i dzikim krzykiem. Dodatkowo, na poduszce wylądował jeszcze gliniany misiek z urwaną ręką i mały zielony traktorek, który Olu dostał wczoraj od babci Jadzi. Na szczęście łóżko mamy spore (1,40 m). Ja śpię z brzega, Olek w środku a buddy, misiek i traktor udało mi się odsunąć aż do ściany. Wszyscy spaliśmy całkiem dobrze i nawet udało mi się obudzić Olka o 6.15 bez większej afery - pomimo, że poszedł spać TAK późno. Może to dobrotliwy wpływ owych figurek właśnie? 

Dzisiaj rano, kiedy pakowałam drobiazgi do Olkowej torby, którą nosi ze sobą do dziadka opiekuna - odkryłam w tej torbie kilka Buddyjskich postaci pomiędzy majtkami i getrami na zmianę... Spakowane tam były już z wieczora. Oczywiście reszta postaci też już przygotowywana była do zapakowania w tę torbę, ale wytłumaczyłam, że tata na pewno będzie krzyczał i płakał jeśli Buddy opuszczą nasz domek. Dziwnym trafem poskutkowało, bo nieobecny chwilowo tata jakoś najwyraźniej cieszy się autorytetem i sentymentem. Nie dało się jednak wyjść z mieszkania bez szmacianej, zakupowej torby napakowanej ciągnikami, przyczepami i oczywiście glinianym miśkiem z urwaną ręką. Zawiozłam więc dziś Olka z całym dobytkiem.

Po powrocie do domu - jestem pewna, że Oleś znów popadnie w swój buddyzm. 

I znowu będziemy spać z wieloma wcieleniami Buddy. 

Jejku, może jednak na buddyzm przez to wszystko nie przejdę!? Wiary zmieniać nie mam zamiaru bo katolicka zupełnie mi wystarczy, a sikhijskiej to nawet dobrze poznać nie mam kiedy! Nie mowa więc o buddyzmie! Ale kto wie - może właśnie tak bez wysiłku, bezbolesna konwersja przez sen... ? ;-) ;-) ;-)

cd

Oczywiście, szał buddyjski nadal trwał po naszym powrocie do domu. Z uwagi jednak na to, że 2 figurki ucierpiały poprzez odłamanie im szczegółów - zabrałam je z lekką irytacją i ponownie ustawiłam wysoko na półkach. Może więc tym razem jeszcze nie zostanę buddystką przez sen.... ;-)