wtorek, 19 stycznia 2010

Sen zimowy

Ale żem zapadła w zimowy sen - nie ma co... Ostatni normalny wpis na początku listopada... Potem już tylko marne - niezdarne tłumaczenie samej siebie w kilku słowach okraszonych wielokropkami (które zresztą kocham  i nadużywam nie wiedzieć czemu). I poza tym - cisza. Jak makiem zasiał. Albo lepiej śniegiem zasypał. Jak tego burego niedźwiedzia w norze. Albo bardziej naukowo i fachowo - w gawrze. Gawra.... Zupełnie nie mam pojęcia jak to określenie ma się do niedźwiedzia i skąd mu ludzie wydumali taką nazwę miejsca spoczynku zimowego no ale skoro już mu tak wydumali niech tam sobie spokojnie mieszka w GAWRZE a nie w norze.

Ponad 2 miesiące absencji we własnym wirtualnym rewirze. Uhhh. Zakładając, że faktycznie zimowo mi się zasnęło - nie powinnam tu pisnąć ani słowa aż do wiosny. Przyjmując jednak, że nawet zapadające w swoje zimowe sny niedźwiedzie czasem ziewną czy uchylą oko - mnie również wolno "ziewnąć" jakimś styczniowym tekstem. Nie wiem, czy jedynym. Jeśli pojawi się ich więcej - oznaczać to musi, że poczuwam się nieco przyduszona i przytłumiona w tej swojej "gawrze" i niechybnie musze odetchnąć - czyli poklepać nieco głupotek po klawiaturze, zapisać, opublikować, udostepnić chętnym i od czasu do czasu samej do nich wrócić ;-)

Mój starszy zwierz domowy wkopał się w piernaty około 20. Młodszy asystował mi dzielnie do 21.30. O ile starszego zmógł krzyż (ten w plecach rzecz jasna ;)) o tyle młodego powaliła dopiero muzyka klasyczna. Mały drań jest tak napompowany energią, że zagnanie go do spania podczas gdy matka jeszcze wcale nie ma zamiaru mu towarzyszyć - graniczy z cudem. Ja w kuchni - on ze mną. Ja w pokoju małym - on ze mną. Ja w pokoju większym - on ze mną. Ja w pokoju największym - on ze mną. Ja w łazience - on ze mną. Ja w kibelku - on co prawda nie ze mną bo chociaż stamtąd próbuję go wykopywać - ale za to on  i tak PRAWIE ze mną  - czeka pod drzwiami - gada, stuka, puka, podsłuchuje... Jestem przez niego okupywana 59 minut na godzinę. Dopóki jestem w pracy - oczywiście okupywany jest ojciec...Każda nasza czynność odbywa się z ingerencją i głęboko idącym wścibstwem Olego. Jego ciekawość świata, zapędy doświadczalne i eksperymentalne potrafią nieźle dowalić psychicznie jak i po kieszeni. Powiedzmy taki mój laptop. Najpierw dostał kubeł wody do picia (w sumie lato było, gorąco...), z czasem Olek doszedł chyba do wniosku, że skoro klawiatura dzięki temu nie działa to musi być chora. A jako że posiada klawisze, które ewentualnie można by uznać za odpowiednik zębów - przydałby się lekarz - dentysta. Po co jednak inwestować w plomby? Wyrwać paznokciami chybotliwe sztuki i po kłopocie. Tak oto laptop pozostał szczerbatym dziadem bez G, H, N, prawego ALT i spacji i od chwili "cudownego upojenia i uzdrowienia" zamiast wbudowanej w nim klawiatury używałam starego, dopinanego kloca z klawiszami jak kanciaste grochy. Stukało mi się w to niesłychanie trudno. Nie umiem pisać całkowicie bezwzrokowo, stąd po napisaniu dłuższej sentencji podnoszę ślepia na ekran i sprawdzam... No i widać - błąd na błędzie, wyrazy bez połowy liter, czary mary, kogiel mogiel. Wczoraj zainwestowałam więc w klawiaturę "lepszej" generacji. Płaska, gładka, mała i dość wygodna. Jakby ktoś pytał o kolor i cenę - informacje podam na maila - ha ha ha  ;-). A jeśli nikt nie pyta to informuję, że kolor jest czarny a cena zamknęła się w 30 złotych polskich i była najniższą z możliwych jakie miałam okazję wydać na ten przybytek w sklepie NIE DLA IDIOTÓW. Tak oto, dzisiaj mam lepszy komfort pisania i być może stąd moje małe tutejsze przebudzenie. Mój laptop - zaopatrzony w nowy extra gadżet - miejmy nadzieję posłuży mi jeszcze  przez jakiś czas. O ile Olki ponownie nie uzna, że "próchnica" klawiszy się szerzy albo system chłodzenia wymaga wspomożenia przy pomocy cieczy ... Koszt  nowej klawiatury nie jest wielki a reszta notebooka działa jeszcze całkiem bez zarzutów. Koniec końców więc, w tym przypadku opatrzność miała jeszcze na mój portfel jakiś wzgląd. Znacznie gorsze spustoszenie finansowe mój syn uczynił w sferze optycznej, bez której moje życie staje się fatalnym, rozmazanym bólem. Okulary nówki z wyższej półki poszły na złom. Cóż, bywa... Niczym przy tym wszystkim są moje ulubione kubki, ukochana szklanka z  cienkiego szkła, 2 talerze, ozdobna butelka.... Przecież to nie Olka wina, że szkło się tłucze. Pogrezmolone kredkami ściany w głównym pokoju też już zupełnie nie mają znaczenia...

Ot i tak siedzę i klikam sobie i widzę, że już 23 minęła. Kiedy piszę, czas leci  bardzo szybko. Zwłaszcza, że mam go dla siebie niewiele. Gra mi muzyka, spokój i pokój dookoła. Miło. Aleksandra uspałam dziś nowym sposobem - jak wspomniałam - muzyką-klasyką: Bach, Mozart, Debussy, Vivaldi, Satie, Dvorak i inni. Ciche, przepiękne granie, ciepły kocyk i moja rozbrykana żaba dość szybko zasnęła utulona na mojej piersi. Zaniesiona do naszego wspólnego 3-osobowego kojca smacznie teraz śpi z brodatym tatuśkiem powalonym dzisiaj wcześnie  i bezstialsko przez własny krzyż...

Chyba teraz pora na mnie do tego kojca ... Eros Ramazzotti (kto co sobie chce niech gada na jego temat ale ja Go uwielbiam) zaśpiewał mi "Adesso tu", a teraz  bajeczna  Katie Melua nuci "The closest thing to crazy".... Jakoś tak nastrojowo się zrobiło... Kolejny dzień z kalendarza przeżyty w zdrowiu i pokoju. Moje dziecię miało ciepło, miało co zjeść, czym sie pobawić, kogo utulić... Ja nie jestem sama na tym swiecie, mam pracę, dom z porysowanymi ścianami i szczerbatego laptopa... Bogu dzięki, że tak mam. Jest dobrze.

Dobranoc :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dobre słowo zawsze mile widziane :-).