niedziela, 4 lipca 2010

Augustowska sobota


Wczorajszy dzień upłynął nam bardzo aktywnie i przyjemnie. Jedna z milszych sobót ostatnich weekendów.

Beata - moja agro-siostra nakazała nam jakiś czas temu wybrać się 3-4 lipca do Augustowa i naklikać jej zdjęć ekologicznej żywności. W tych bowiem dniach owe urocze miasto zorganizowało imprezę pod tytułem Targi AgroEko, a Beata potrzebuje takich zdjęć do pracy uczelnianej. Na miejscu byliśmy około godziny 12. Droga z Grajewa nie jest daleka - zaledwie 40 km. W centrum miasta, w niewielkim acz ładnie utrzymanym parku rozstawiono namioty i stoiska głównie z żywnością ale nie tylko. Oprócz produktów żywnościowych można było obkupić się jak osioł we wszelkiego rodzaju - nazwijmy to... antyki i pamiątki z czasów przeszłych - naczynia, bibeloty, sprzęty, monety, książki, płyty pamiętające epokę świetności gramofonów i adapterów, obrazki, ozdoby, rękodzieło ludowe, biżuterię i inne drobiazgi. Zajęta bieganiem za Olkiem nie miałam możliwości dokładnego prześledzenia całego tego typowego pchlego targu. Mój fotograficzny vel Broda zaś, który robił zdjęcia naokoło i dookoła, nie omieszkał wyczaić w tej mieszaninie przedmiotów czegoś dla siebie - starego, kultowego aparatu fotograficznego marki Polaroid z lat sześćdziesiątych. Wydłubał na niego wszystkie pieniądze z mojego portfela jak też bez żalu oddał swoje zaskórniaki trzymane od roku na "czarną godzinę". Kiedy sprzedawca powiedział cenę, spojrzałam na Mohiego ponuro i puknęłam się w czoło. Jednak mój mąż ma lekkiego fioła na punkcie tego typu rzeczy i tak na mnie łypał błagalnym wzrokiem, tak sobie brodę i wąsy przygładzał z nadzieją, tak mnie upraszał niemal wspinając się na palce jak dziecko proszące o loda... że w końcu machnęłam ręką i pozwoliłam mu bez większej awantury zaspokoić pasjonacką żądzę. Policzyłam potem, że w domu mamy już około 9 aparatów - licząc te nadające się i zupełnie tylko antyczne egzemplarze, które leżą i zbierają kurz. No ale to jest mój punkt widzenia. Mohi ma inny. Cóż jednak, przecież przynajmniej w kwestii aparatów mąż i żona mogą mieć inne zdanie.

Wracając na chwilę do ekologicznych produktów - było ich sporo, kusiły wyglądem i zapachem. Kramy swojskich wędlin, niemal świeżo wyciągniętych z wędzarni, najbardziej chyba działały na moją wyobraźnię. Pęta rumianej kiełbasy, różowe polędwice, poszpagatowane balerony i soczyste szynki rozsiewały dookoła feromony głodu owijające mnie jak niewidoczna wstęga.... Z uwagi na to, że nie dawniej jak tydzień temu przywiozłam swojskie specjały z Pastorczyka - nie pokusiłam się o kupno nawet plasterka szynki - jednak pozostałam pod wrażeniem owej wędzarnianej rozpusty. Inne kramy oferowały swojskie sery, miody, pieczywo, ciasta, zioła i przyprawy, mąkę i napoje. Spośród wszystkich tych specjałów kupiliśmy sobie jedynie butelkę kwasu chlebowego z Białorusi. Bił smakiem na łeb i szyję kwas w plastikowych butelkach, który można kupić w naszych sklepach. Mniej słodki, bardziej orzeźwiający, po prostu pyszny. Butelka półlitrowa kosztowała aż 4 złote jednak warto było je wydać bo napój był naprawdę znakomity. 

Impreza pomyślana była na 2 dni więc prawdopodobnie przewidywała więcej atrakcji niż te, o które my jedynie zahaczyliśmy. Obok targowiska ustawiano scenę, dookoła sadowiły się też namioty banków, instytucji i organizacji rolniczych, ekologicznych oraz biur turystycznych. Dzień był piękny - słoneczny i gorący acz nie na tyle by spiekał na raka. Ludność miejscowa, przyjezna i typowo turystyczna, jakiej w Augustowie latem na pęczki, miała czym pocieszyć oczy, uszy i podniebienia. 

Po około godzinnej szwędaninie pośród Agro i Eko oraz zebraniu wystarczającej ilości fotek, pojechaliśmy na chwilę na augustowskie molo. Piękne miejsce aczkolwiek o tej porze roku dość zatłoczone. Pokręciliśmy się więc trochę po deskach tegoż molo, posiedzieliśmy na jednym z pomostów popijając nasz białoruski kwas chlebowy, obserwując półnagie ciała wystawione na słońce oraz obiekty pływające, spośród których zawsze najbardziej urzekają mnie żaglówki. 

Około godziny 14-stej wyruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Przed wyjazdem jednak, tradycji musiało stać się zadość i jak przy każdej okazji wypadu w teren, musieliśmy zjeść coś "out". Nic szczególnego - grillowane udko z kurczaka, frytki i surówka. Zamiast frytek, do jednego dania poprosiłam ziemniaki z wody. Niestety, jedynie poprosiłam. Zestaw był sztywny i nie przewidywał modyfikacji... Co za wąskie myślenie gastronomiczne! Do innych dań ziemniaki serwowano. Ten zestaw był jednak nierozerwalnie związany w trójkąt i basta. Jakkolwiek jestem wielbicielką wschodu i naszego regionu - tym razem "wschodniość" zabrzmiała dosadną, sfałszowaną, zaściankową nutą.

W połowie drogi z Augustowa do Grajewa (i odwrotnie) znajduje się miasteczko Rajgród. Niewielka, gminna, ładnie utrzymana, spokojna miejscowość, która w sezonie wakacyjnym przeżywa rozkwit. Dotychczas, jedynie przez nią przejeżdżaliśmy w drodze na Augustów. Tym razem zatrzymaliśmy się tam na dłużej. Najpierw wstąpiliśmy do kościoła z czerwonej cegły położonego na niewielkim wzgórzu.. Duży, piękny, ze strzelistymi wieżami niemal stojącymi na straży miasta. Zwykle, kiedy wypuszczamy się w podróże mniejsze czy większe, odwiedzamy napotykane kościoły, wstępujemy na krótką modlitwę a Mohi oczywiście dodatkowo robi zdjęcia. Po wizycie w kościele odszukaliśmy coś w rodzaju miejskiej plaży. Nie mieliśmy ze sobą akcesoriów pływackich stąd Mohi zakotwiczył w cieniu pod drzewem z puszką Żubra a ja podwinęłam nogawki spodni i dozorowałam Aleksandra, który aż piszczał do wody. Rozebrany do naga biegał jak szalony po brzegu, chlapał wodą, tarzał się w piasku i budował swoje nieporadne babki z błota. Obok plaży znajduje się odrzewione, zatrawione wzgórze. Wystarczyło się na nie wspiąć, rozejrzeć dookoła i rzeczywiście poczuć się jak w RAJ-GRODZIE. Widok zapierał mi dech w piersiach a szczęście owijało mnie taką samą wstęgą jak te wędliniarskie zapachy na Rynku w Augustowie. Ba, może nawet  to mniej konsumpcyjne szczęście było większe. Czymże bowiem były drążki z kiełbasą w porównaniu z widokiem srebrnego jeziora okalającego wzgórze z 3 stron... jeziora otoczonego tatarakiem, trzciną, bogatym drzewostanem, gdzieniegdzie piaszczystym brzegiem... jeziorem utkanym siatką cudownych żaglówek, czasami przecinanego szybującą motorówką... jeziorem łabędzi, rybitw, być może złotych rybek i ukrytych tajemnic... Niezapomniane wrażenia. Planowaliśmy jechać w to samo miejsce również dzisiaj - zaopatrzeni w stroje do pływania, koc i zabawki do piasku dla Olka. Mohi zamierzał czytać na brzegu i raczyć się piwkiem a ja wymoczyć się za wsze czasy w ciepłym jeziorze. Olek pękałby z radości. Cały dzień od rana powtarzał dzisiaj "mama, zioro" (czyt. jezioro). Pogoda jednak nie dopisała. Było chłodno i popadywał deszcz. Szkoda. Jednak nic straconego. Teraz wiemy, gdzie można uciec w gorące dni.

Poniżej kilka zdjęć z naszej udanej wycieczki:

1. Aromatyczne wędzonki



2. Chlebuś do mięska


3. Coś na deser


4. Do popicia białoruski kwas chlebowy


5. Bułki... swojskich serów


6. Przyprawowo i ziołowo


7. Kramik antyczny ;-)


1 komentarz:

  1. Moja tez lubi 'zjadac' pierwsze sylaby :) opis wyjazdu - uroczy.
    milo Cie znowu poczytac po przerwie!!!!

    OdpowiedzUsuń

Dobre słowo zawsze mile widziane :-).