wtorek, 31 sierpnia 2010

Direct - India

Wstałam dzisiaj standardowo o 5.40. Mohi już krzątał się po mieszkaniu. Domykał ostatnie zamki w podróżnych torbach, prasował niebieskie dżinsy i białą koszulę na drogę oraz zaparzył  dla nas obojga ostatnią poranną kawę w tym roku.  

Żeby nie było, że jestem niedobrą żoną, która nawet nie wyprasuje mężowskich ciuchów przed jego daleką wyprawą do kraju ojców - wyjaśniam, że wersja ubraniowe zmieniła się mężowi właśnie dzisiaj rano i sam postanowił o nią zadbać. Pranie, prasowanie, tudzież gotowanie i dokładne sprzątanie leży w naszym domu absolutnie w mojej gestii.  Nie mam z tego powodu żali ni pretensji ani do męża ani do siebie ani do samego Pana Boga. Czasem  bowiem i mąż złapie za żelazko, odkurzacz czy gąbkę do mycia naczyń. Zupełnie normalne. Naturalna kolej rzeczy i sprawna organizacja codzienności :-).

Wyjazd Mohiego w ubiegłym roku przeżyłam bardziej. Teraz przyjęłam to jako coś niemal oczywistego. Tak, jakbym wyprawiała go nie na drugi kraniec świata a co najwyżej w podróż do, dajmy na to, Katowic. Ot, przywykam chyba do sytuacji i wychodzi to nam obojgu raczej na zdrowie. Potrafimy żyć razem będąc naprawdę razem ale i w rozłące.

Po wypiciu kawy, prysznicach, toaletach i przygotowaniu kanapek, z boleścią w sercu zabrałam się za budzenie Aleksandra. Była 6.45. O tej porze nasza pociecha zwykle jeszcze słodko śpi. O dziwo jednak dzisiaj dała się zbudzić bez problemów. Otworzyła powoli oczka, przeciągnęła się kilka razy, poziewała i wkrótce dała podnieść się do pionu, potem ubrać i umyć. Nie knychała, nie płakała i nie marudziła. Tak, jakby wiedziała, że musi dzisiaj stanąć na wysokości zadania.

Oblężeni walizami i pakunkami opuściliśmy nasze M. o 7.10. Pojechaliśmy na dworzec PKP. Pogoda piękna. Rześko i chłodno ale słonecznie. Stacja była niemal pusta a to z tej prostej przyczyny, że byliśmy na niej o 7.15 a pociąg Mohiego planowo odjeżdżał o 8.00. Pociągi w Grajewie nie mijają się niestety (albo -stety) jak metro w Paryżu czy Londynie - stąd ludzie przychodzą na konkretne godziny odjazdów i przyjazdów. Poza tym stacja zwykle świeci pustkami. Dobrze jednak, że jest w ogóle i to bardzo niedaleko naszego mieszkania. 

Mohi z Aleksandrem poszli kupić bilet do drewnianej budy pełniącej rolę budynku dworca a ja pilnowałam bagaży na peronie. Kiedy chłopcy wrócili - pora na pożegnanie. Uściski, buziaczki, słowa otuchy, powodzenia, miłości i przypilania - wsiądziesz do samolotu, napisz smska, wylądujesz w Kalkucie, napisz smska, dbaj o siebie, nie stresuj się, chłopcy dbajcie o mamę, mama dbaj o siebie i chłopców..... Chyba nawet zakręciła mi się łezka gdzieś w kąciku oka a Mohi niemal połamał Aleksowi kostki ściskając go ostatni raz... Potem wzięłam malucha na ręce, przeszliśmy nielegalnie przez tory, pomachaliśmy Mohiemu, przesłaliśmy mu całuski, wsiedliśmy do samochodu i odjechaliśmy. Mohi miał jeszcze około pół godziny do odjazdu. Stał na peronie i patrzył za nami.

Zawiozłam Olka do niani a sama z godzinnym opóźnieniem udałam się do pracy. Rzecz jasna wcześniej zadzwoniłam z prośbą o godzinną przepustkę. Przy najbliższej wypłacie godzina pożegnania z mężem, który wyleciał w świat na 4,5 miesiąca zostanie mi adekwatnie potrącona. Jakież to ma jednak znaczenie.....

Damy sobie radę bez Tatki. Nie ma innej opcji. I chociaż to już normalne i oczywiste, że pojechał - nieco nam smutno będzie i ciężko czasami. Dni jednak mijają niemiłosiernie szybko, więc nie ma co rozpaczać. Rozstaliśmy się na granicy lata i jesieni, spotkamy ponownie w środku zimy. Dziwne, prawda? Nie ukrywam, że z ogromną przyjemnością spakowałabym również i swoje walizki i udała się w podróż do Indii razem z Mohim. Ale na to, a jest to chyba największym jak na razie moim marzeniem, musimy jeszcze poczekać.  Jeszcze.

Szczęśliwej podróży TAM i szczęśliwego powrotu TUTAJ Drogi Panie Singh!

niedziela, 29 sierpnia 2010

Foto come back do wiejskiego lata.

Z uwagi na to, że nie za bardzo mam ochotę na pisanie a należałoby jakoś jednak wspomnieć minione już prawie lato - wklejam kilka zdjęć, które z lekka obrazują jak to na wsi było... :-)

1. Grill-meni - Aleksander i Mikołaj (czerwiec 2010)

Grillowanie prowizorycznie zorganizowane w pewne niedzielne... przedpołudnie. Najbardziej zainteresowani - przy "korytku". Piwo niepasteryzowane marki Łomża jednak do konsumpcji innych uczestników bibki.


2. Pastuszek Oluszek

Aleksander jest wielbicielem wędrówek po łąkach i przyglądania się krówkom. Obcowanie z naturą i tym co wiejskie sprawia mu taką samą przyjemność jak i matce Joannie (nie zawsze od Aniołów).


3. Wersja kąpieli podwórkowej 

W upalne dni częsta kąpiel jest wskazana. Stara miska, nieco wody ogrzanej na słońcu i relaks gotowy.


4. Gospodarski obchód z zieloną taczką.

Seledynowa taczka wymuszona w grajewskim sklepie okazała się niezwykle przydatna w codziennej pracy i rozrywce ;-). Tutaj Olu na spacerku po zielonych  przestrzeniach Pastorczyka.


5. Motocyklowa atrakcja

Goły, w gumakach i na ścigaczu brata ciotki Agnieszki - a czemu nie?


6. Gospodarz z ciągniczkiem

Bez ciągnika ani rusz ale ten żółty wydaje się być chyba nieco za mały do ciągania beli krowom...


7. Żniwna "idylla"

Praca przy zbiorze słomy nie jest lekka ale dobra organizacja, wystarczająca ilość rąk i dobry humor potrafią przekuć ją w całkiem sympatyczne letnie wydarzenie ;-). W tym roku (zresztą chyba jak zawsze) i ja miałam okazję nieco się wysilić jako układający słomiane kostki (na polu i w stodole). Na polu porażała mnie uroda otaczającego świata - zapach rżyska, sąsiedztwo pasących się krów, terkotanie ciągników, buczenie kombajnów, błękitne niebo, obrazkowe obłoki, spacerujące nieopodal bociany, wspinająca się w górę kukurydza  i w ogóle coś takiego dookoła czego nie umiem opisać a zawsze wprawie mnie w błogi, anielski stan. W stodole było mniej uroczo z racji cieknącego po tyłku potu i drapania słomy ;-). Ale i to zawsze da się przeżyć w zgranej kompaniji.




8. Urok kukurydzy

Kukurydza to wspaniałe zboże (czy zboże???). Rośnie niczym niewielki las, w którym można się wręcz zgubić. Ma szerokie, soczyste i ostre liście oraz kolby, w których ukrywa ząbki ziarenek. Młode kolby można ugotować, polać roztopionym masłem i zjadać jako letnią fanaberię. Kukurydza na polskiej wsi służy jednak głównie jako pasza dla krów. W październiku koszona jest specjalnymi, szatkującymi ją w całości (łodygi, liście i kolby) kombajnami a następnie składowana w betonowych silosach lub pryzmach (na zewnątrz, rzecz jasna), ugniatana ciągnikami, okrywana szczelnie folią i przysypywana ziemią. Kisi się kilka tygodni. Jest paszą treściwą i mlekopędną. Krowy ją uwielbiają i karmią się całą zimę. Gotowa kiszonka jest żółtawo-brązowa w kolorze, lekko sypka i ma ostrą specyficzną woń. 

Póki co, kukurydza nadal rośnie i kusi okoliczne dziki. Zdjęcia poniżej obrazują Olka pośród zielonego listowia. Kukurydza w postaci kiszonki być może za jakiś czas.



9. Aleksander z ciotecznym rodzeństwem

Moi rodzice mają 6 wnuków w tym 4 dziewczynki i 2 chłopców. Wzór i lider dla Olka to 5 letni Mikołaj. Jako 3 lata od niego starszy - zwykle spuszcza mu bęcki rożnego typu. Jest starszy, sprytniejszy, ma więcej zmysłów, siły i autorytetu. Mimo to, Oli lubi się z nim bawić. I nawzajem. No cóż.. Chłopaki  trzymają się razem.





Ola, siostra Mikołaja ma 3 latka i również bywa przez niego "terroryzowana". Z Olkiem bawi sie całkiem zgodnie.




Zuzia niebawem skończy 2 latka. Na co dzień mieszka w Gdyni i jest słodka jak landrynek. Córeczka najmłodszego brata. W minione lato była z nim na Pastorczyku przez tydzień. Z Olkiem rozumie się nieźle aczkolwiek jest jeszcze w takim wieku, że za najważniejszego na świecie uważa tatę - oczywiscie pod warunkiem, że nie ma w pobliżu mamy ;-). Wiejska przestrzeń służyła jej tak samo dobrze jak pozostałym dzieciom.




I to by było na tyle w telegraficznym skrócie. Lato było długie, zdjęć mam sporo ale wybrałam tu jedynie nieliczne. Zgodzę się - mnie nie ma na żadnym, ale wynikało to z tego, że zawsze byłam fotografem a nie obiektem fotografowanym.

Oh, przepraszam - 3 ostatnie zamieszczone zdjęcia są autorstwa oka i aparatu mojego brata Andrzeja - taty Zuzi właśnie. 

środa, 25 sierpnia 2010

Pora podlać żywotnik

Myślę, że gdybym nie zasadziła w sieci żywotnika a jakąś bardziej wodolubną roślinę - już dawno uschłaby z pragnienia i tęsknoty. A tymczasem, Asia mądra głowa wiedziała co usadowić na swoim małym wirtualnym poletku ;-). Tak mądra głowa jak sam wspaniały Koziołek Matołek. Kto czytał, ten zna cytat "A Koziołek, mądra głowa...".

Cóż, jak tak pomyślę to nie podlewałam owegoż żywotnika bodajże ze 2 miesiące! Mądra głowa jak Matołek  a okrutna niemal jak słynna Cruella de Mon! No ale tak to jakoś wyszło...A to w szpitalu polegiwałam, a to w Pastorczyku spędzałam długie tygodnie a netu tam nadal nie ma, a to po prostu nie miałam natchnienia ani siły na podniesienie wirtualnej koneweczki...

Lipiec i sierpień czyli polskie lato niemal już minęły. Było mnóstwo słońca i burze z piorunami. Najgorsze i najbardziej dokuczliwe upały, chyba tylko dzięki dobremu Bogu, spędziłam z dala od firmowego biurka. Biurka, które stoi przy południowym oknie a przez okno niemiłosiernie sączy się podniebno-uliczny żar. W tym roku dodatkowo wpadają przez to okno tumany kurzu i decybele hałasu z ciągle remontowanej ulicy. Zaduch w pokoju obsadzonym 5cioma osobami, w tym 4ema płci męskiej, bardziej potliwej, już od rana daje o sobie znać. Cieszę się więc bardzo, że tym razem w lipcu i sierpniu niemal nie pokazywałam się w pracy. Co prawda jestem tu już od kilku dni ale upały odeszły chyba w siną dal i zrobiło się całkiem znośnie.

Zdecydowaną większość wolnych dni spędziłam z Olkiem oczywiście w Pastorczyku. Tam, nawet temperatura +35 da się znieść. Człowiek nie jest przykuty do biurka i laptopa, ma możliwość uniknięcia słońca, ukrycia się przed nim w piwnicy bądź w cieniu pod gruszką, może sobie pochodzić, posiedzieć, poleżeć. Nawet zaś jeżeli musi smażyć się upale - bo np. nie zwalniają go od tego żniwa - jest to inny typ żarliwej męczarni niż ten biurowy. Ten biurowy zawsze mnie dobija a biorąc pod uwagę mój obecny stan błogosławiony - tym razem dobijał mnie ze zdwojoną siłą. 

Na wsi - jak zawsze. Masa roboty ale jednocześnie jakoś tak fajnie i sielsko. Może napiszę i zobrazuję fotkami co nieco więcej na ten temat w kolejnych, krótszych i tematycznych postach. 

Teraz - mając poczucie ulgi i lżejszego sumienia, że żywotnik podlany - zabieram się spokojnie za sprawy  swojej... mlecznej drogi zawodowej ;-). Obecnie mam na głowie regulację skomplikowanej sytuacji prawnej wielu nieruchomości Spółdzielni, za które to sprawy nikt nie zabierał się latami, są niejasne, zaniedbane i wymagają jakiejś dokładnej, sprawnej ręki. Nie wiem czy moja ręka jest odpowiednia ale rozkaz szefowej nie gazeta... Miałam już do czynienia ze sprawami nieruchomości, ale tamte były względnie proste - teraz, na koniec, zostały mi same wielkie wyzwania. No ale cóż, Asia jak Koziołek Matołek - mądra głowa ;-). Poradzi sobie.

A TAK PRZEDE WSZYSTKIM - JEŻELI SĄ TU JESZCZE JACYŚ ŻYWI CZYTELNICY ŻYWOTNIKA - WITAM ICH SERDECZNIE I OBIECUJĘ POPRAWĘ W DBANIACH O PODLEWANIE ;-).