czwartek, 30 września 2010

Nabyła baba... szafkę pod TV

Przysłowiowa baba nabyła cielę. Nie miała kłopotu, więc go sobie przysporzyła. Baba bez kłopotów bowiem, to nie baba. Nie ma kłopotu - nie ma życia. Nie ma nic.  Więc aby było COŚ, a coś przecież być musi by w ogóle coś było,  musi być kłopot. Musi i basta.

O ile trzymałabym się ściśle tekstu przysłowia i nabyła owe przysłowiowe cielę - paradoksalnie kłopotu bym nie miała. Wiejsko-gospodarska kobita jestem i nie obca mi piecza nad takim czy innym zwierzem. I z prosiakiem sobie poradzę i z cielakiem. Rzekłabym wręcz - cielę w chlewek - Pan Bóg w progi albo - dobytku przybywa, chleba nie ubywa (ot, nawet już przysłowia tworzę ;-)).

Miast więc cielęcia, baba kupiła sobie szafkę pod telewizor. Zamiar zakupu pojawił się co najmniej rok temu, realizacja zaś, spontanicznie dokonała się w ubiegłym tygodniu przy okazji mijania nowego salonu meblowego. Weszłam na przeszpiegi, zauważyłam mebelek, przymierzyłam w wyobraźni do miejsca, które miałby zająć w naszym domku i zamówiłam. Dwa dni temu zadzwoniła pani ze sklepu z informacją, że mebel jest do odebrania. Po pracy zajechałam do salonu. Mebel stał pod oszkloną ścianą, zapakowany w karton. Oczywiście w detalach i do samodzielnego montażu. Ciężki jak cholera, choć wykonany ze zwykłego MDF-u a nie, dajmy na to z litego drewna czy kryształu. Okazało się, że z uwagi na niską wartość zamówienia, sklep nie realizuje dostawy do klienta. Szczęście, że mam samochód typu kombi, pakunek miał nie więcej jak 1,50 m długości a w sklepie obok ekspedientki było przypadkiem jej 2 kolegów, którzy zapakowali mi tenże ciężar do auta. Zajechałam pod blok, zaparkowałam tyłem tuż przed klatką i oczekiwałam na znajomego, który miał do mnie przyjść na krótkie uzgodnienia w przedmiocie położenia nowej glazury w mojej kuchni. Oczywiście kolega wtargał mi pakun na III piętro jednak narzekał na ciężar i pytał czy to ława kamienna czy połcie dębowe... Po szybkim dogadaniu robót kuchennych, kolega opuścił podwoje naszego m3 a ja i Olek zabraliśmy się za montaż nowego nabytku. 

Elementów było bez liku. Tak bez liku jak tych rozmów w pewnej sieci komórkowej. Najbardziej zaskoczyła mnie ilość akcesoriów drobnych - pękaty woreczek pełen śrubek, kołeczków, zawiasów, gwoździków i zaślepek. Najbardziej jednak podejrzane wśród tych drobiazgów okazały mi się 2 niewielkie tubki kleju. Oj, myślę, jak jest tu tyle śrubek i innych pierdołek i jeszcze trzeba coś będzie brać na klej to cienko ja to widzę. Pokładłam płyty na podłogę, instrukcję montażu na stół, odnalazłam domowe śrubokręty i do dzieła. Przymierzałam, pasowałam, skręcałam, wbijałam i wciskałam... Niby proste a wcale nie takie łatwe. Listwy od szufladek przykręciłam odwrotnie niż wskazano. Odkręciłam, poprawiłam i odetchnęłam z ulgą. Poskładałam szuflady i do nich również przykręciłam listewki. Kółeczkami z przodu czyli znów odwrotnie niż należy. Znów zamiana. Dociskając front szuflady do jej pudła użyłam siły i stuknęłam nie w tym miejscu, gdzie wskazano... Rozłamało się... o czym ostrzegano w instrukcji. Klej do drewna czyli paćka o sile ścisku za przeproszeniem gó... nie zdołało utrzymać w całości rozłamanych elementów. Skleiłam taśmą bezbarwną, postawiłam w kącie i cały rozbabrany mebel zostawiłam na dzień następny. Siedziałam nad nim 3 godziny i końca nie widziałam. Na dodatek, asystent Aleksander zaangażowany był w pomoc mamusi całymi swymi siłami... Kradł gwoździki, odkręcał śruby, które ja przykręciłam, jeździł zabawkami po rozłożonych płytach, dobrał się do kleju... Spać poszłam zmęczona, wkurzona jak nieopierzona kura i na dodatek z wyrzutami sumienia bo za bardzo strofowałam Olka. Niby opanowana jestem i spokojna ale tym razem - moje nerwy napięły się jak struny i gotowe były pokaleczyć każdego, kto by tylko się do mnie zbliżył.

Wczoraj po pracy ugotowałam szybki indyjski obiad (ziemniaki ze szpinakiem) i znów dostąpiłam do montażu mebla stulecia. Kiedy wydało mi się, że listwy szufladowe przykręciłam już właściwie a zawiasy do drzwiczek od szafeczki trzymają się równie porządnie .... mój stolik ponownie przywalił mi porządnego kopa. Kopa w nerwa rzecz jasna. Ponownie. Szuflady nijak nie chciały wleźć w prowadnice. Znów przekręcałam listwy, kombinowałam na setki sposobów i klęłam jak szewc. Również zamykane drzwiczki zamykały się nieco krzywo. Nie trzymały poziomu. I nie trzymają go nadal. Szuflady też wmontowane są krzywo i nie jest to tak, jak powinno. 

Pomimo wyżej opisanego, ustawiłam mebel na przeznaczonym miejscu a inny dotychczasowy wypchnęłam do małego pokoju, ustawiłam telewizor, rozplątałam węzeł kabli i usiadłam na kanapie zipiąc ze złości i niezadowolenia. Co prawda szafka pasuje, taka mi była potrzebna i taka mi się podoba ale... tak naprawdę to zamiast czegoś w dobrym guście mam bubla ze skoszonymi drzwiami i wypadającymi szufladami - w tym jednej rozpadającej się po drodze na części... 

Jeśli nie ja - to ktoś będzie musiał to poprawić. Nie mogę przecież pozwolić by planowany przez rok mebelek już od nowa stanowił rozklekotany grat. Nie wiem też, czy to ja taki  kiepski monter (choć wiadomo, że ni heblarz ni stolarz ze mnie żaden) czy to po prostu produkt do dupy. Obstaję przy drugim, bo jednak trzymałam się wskazówek instrukcji i wywierconych... dziurek. Jeśli tu jest śrubka a tu dziurka to jak inaczej można śrubkę wkręcić niż w gotową dziurkę? Firma B. jest więc do niczego. Dużo elementów i skomplikowany montaż. Meble w salonie wyglądały solidnie i fajnie ale ja tam już nie zajrzę. Złamanej deski u nich nie kupię. Mam ich daleko w tyle i kropa. I nigdy więcej mebli do samodzielnego składania, które miałabym sama składać, o!.

No i tak oto można nachrzanić kilka stron na temat szafki. Ba, można nawet więcej ale już skracam jak mogę. Jednak musiałam wyżyć się choćby w taki, pisemny sposób i dać upust emocjom i złości, jaka jeszcze we mnie siedzi.

Poniżej, obiekt-przyczyna mojego nieposkromionego gniewu:


piątek, 24 września 2010

Mother in law na wizji

Wczoraj wieczorem widzieliśmy się przez kamerkę z Mohim oraz Jego mamą, moją teściową  i babcią Olka w jednym. Co prawda tylko na chwilkę, bo w Kalkucie było już późno i dadi była zmęczona a u nas może jeszcze nie tak późno ale Olek za bardzo się rozbrykał, jednak było to miłe net-spotkanie. Mały jak zwykle śmiał się do ekranu, machał łapkami i piszczał jak opętany. Babcia była zadowolona, że go widzi i też się serdecznie uśmiechała a na koniec widzenia zrobiła ten ich typowy gest złożonych jak do modlitwy dłoni skinąwszy przy tym głową. Aleksander bardzo elegancko i wręcz profesjonalnie odwzajemnił gest, co uradowało oblicze babci Mani i udała się na spoczynek. Powiedziała, że Oluś jest cute ale chyba naughty. No naughty, naughty, jasne. W tatusia, he he. Pani teściowa prezentuje się całkiem żwawo i sympatycznie. Nie znam jej osobiście ale z opowieści Mohiego wynika, że ma poczucie humoru, lubi sobie wyjść w gości i nie poddaje się życiu. Teraz, na co dzień zajmuje się domem, opiekuje mężem (po wylewie lekko sparaliżowanym acz na chodzie) i swoim własnym teściem, który ma ponad 90 lat ale trzyma się naprawdę zdrowo i morowo. Jest nieco wymagający z racji wieku, niby niedosłyszy ale słyszy co trzeba, nie przepada za herbatą bez cukru i wytyka synowej obiady czysto jarskie bo lubi zjeść jak... typowy polski chłop czyli mięśnie. Oj, dziadziu, może Ty polskie korzenie masz?

czwartek, 23 września 2010

Taki sobie czwartek

Na laptopie instaluje mi się obszerny program pod tytułem LEX. Zbiór wszelakich norm prawnych - najstarszych i najnowszych, aktualnych i tych, co już w lamusie, potrzebnych bardziej lub mniej a czasem wręcz zbędnych. Po prostu wszystkich możliwych. Do tego IPG czyli Informator Prawno-Gospodarczy - podgląd tworów zarejestrowanych w KRS oraz baza adresowa instytucji, sądów, urzędów, firm i innych ważnych podmiotów. Słowem - program pożyteczny i każdemu prawnikowi, ale nie tylko, w dzisiejszych czasach wręcz niezbędny. Kopalnia wiedzy. Każda ustawa, kodeks, orzecznictwo, komentarze - wszystko jak na dłoni za przysłowiowym kliknięciem myszką.

Instalacja trwa długo, bowiem jak wspomniałam wyżej - materiał wielki. Laptop mam nowy i całkiem szybki. Mimo wszystko, aby zainstalować owo dzieło umysłów ludzkich, również  i on potrzebuje czasu. Maszyna burczy, szumi i się grzeje. Pozostało 20 %... 

Za oknem bystre, wrześniowe słońce, obok kubek firmowy Compensa Vienna Insurance Group napełniony parującą kawą, której wcale mi się nie chce, za uchem gderające komercyjnie jak cholera radio, w brzuchu lekkie rażenie prądem a na lewym nadgarstku zegarek z baterią, która sobie po prostu wysiadła z machiny czasu zatrzymawszy się wczoraj na godzinie 07.13. Taka oto jest otaczająca mnie na chwilę obecną rzeczywistość. Dodam, że napisałam mnóstwo pism i wymieniłam na gmail czacie poranne hello z mężem wieszającym psy na monsunową pogodę w dalekim kraju. Czas w Kalkucie leci szybciej - z mojego punktu widzenia... Mohi jest tam o 3,5 godziny starszy niż byłby w Polsce. No ale nic to, w styczniu, jak już wróci, ponownie się odmłodzi :-). Wczoraj po raz drugi widzieliśmy się przez kamerkę. Włączyłam ją głównie z uwagi na Aleksandra, któremu taki proceder bardzo się podoba. Pomachał do taty, pobrykał przed ekranem, pośmiał się w głos a koniec końców - z racji, że był już zmęczony - zaczął maniakować, popłakiwać, zamiast iść na nocnik to mówiąc najprościej zeszczał się w gacie, rozbeczał jeszcze bardziej i powiedział, że chce spać. Umyłam go szybkim jak błyskawica prysznicem, ubrałam w piżamkę i poprosiłam, żeby poszedł się położył a ja zaraz do niego przyjdę. Nie zdarza się jeszcze aby ot tak sam szedł do łóżka i zasypiał. Wieczorem albo zasypia mi na rękach albo kładziemy się razem, gasimy światło i zasypiamy we dwoje. Wczoraj jednak Olu położył się sam, krzyknął mi "blanoc mama" i... za chwilkę zajrzałam do sypialni a mały człowiek zmęczony całym dniem już słodko sapał zakrywając połowę twarzy rzęsami (:-)) a połowę kołdrą. Była godzina 20.00. Ja wytrzymałam do 20.30. Chodzę teraz spać niemal z kurami. Nie wiem czemu, ale długie wieczory to u mnie teraz rzadko spotykany luksus Zresztą, nigdy nocną sową nie byłam. Ale, żeby już w trakcie Dziennika odczuwać obezwładniającą senność? 

Wczoraj odpękałam też co-dwutygodniową wizytę u swego lekarza ciążowego. Poszłam tam po południu razem z Olkiem. Wizyta krótka i konkretna jak zawsze. Waga wykazała 57,5 kg, ciśnienie jak zawsze w niższych sferach (100/60), tętno dziecka obecne i... to już połowa ciąży - zauważył lekarz, co ja uświadomiłam sobie dzień wcześniej. Koledzy z pracy zapytali - co, już połowa? Nic po tobie nie widać! Ależ widać. Ja widzę. A taka już ta moja natura. Nawet pożarcie konia z kopytami nie pomoże... Poza tym mam jeszcze 4,5 miesiąca. Przez ten czas zdążę jeszcze pogrubić się tyle, ile trzeba. Ostatnie USG wskazało prawidłowe parametry maluszka - a zatem nie rozmiar brzucha tu się liczy ;-).

Do parującej kawy dodałam 2 łaciate śmietanki. Łykam powoli i myślę o weekendzie. Przedłużę go sobie na poniedziałek. Mam jeszcze 1 dzień opieki do wykorzystania i 10 dni urlopu. Restrykcyjne zmiany w firmowej polityce urlopowej nakazują wszystko wykorzystywać teraz do końca roku - pod rygorem kategorycznego ucinania premii. Trza się chyba powoli stosować - choć nie ukrywam, że zaległy urlop z wielką chęcią wykorzystałabym po macierzyńskim. Jak to będzie - zobaczymy.

Wczoraj powiedziałam do Olka - Olu, jedziemy na pocztę. A Olu: mama a do Pepco tez? B o Pepco jest blisko poczty i czasami wpadamy tam przy okazji odwiedzin poczty właśnie. Nie przyszło mi do głowy, że mały nie dość, że zapamiętał skądś nazwę sklepu to na dodatek skojarzył go z pocztą. Niby to wszystko takie normalne, proste i oczywiste ale takie właśnie sytuacje ukazują mi jak niepostrzeżenie dzieciak się uczy i rozwija.... I jest to takie miłe, takie fajne i choć takie małe to jednocześnie tak ogromnie ważne dla rodzica. Takie niby nic a jednak tak cholernie wiele i tak cholernie cieszy...

poniedziałek, 20 września 2010

Motyl w brzuchu

Uważam, że należy tę datę zanotować, gdyż w innym przypadku zapomnę - jak to stało się w przypadku ciążowym numer jeden. Otóż wczoraj, przypadek numer dwa dał o sobie znać. Czekałam na to z ciekawością i z lekka niecierpliwie. To już 19 tydzień. Najwyższa pora, by mały leniwiec w końcu się ruszył. Wczoraj więc się ruszył. Nie byłam jeszcze do końca pewna czy to właśnie TO. Dzisiaj jednak siedzę w pracy, dopijam kawę i ... dostaję kuksańca. Jednego, drugiego. Delikatnie ale pewnie. Wątpliwości już nie mam. Witaj maluchu! A zatem, mamy już ze sobą swoisty, realny kontakt. Porozumiewamy się naprawdę. Ty do mnie pukasz, ja  Ci odpowiadam ;-). Jest fajnie. :-). Taki kolejny, nowy, specyficzny etap w naszym wspólnym bytowaniu.

poniedziałek, 13 września 2010

13-stego wieczór

Niemal zarosłam... grzybami. Narobiłam się ich dzisiaj, że hej. Jutro może wstawię jakieś zdjęcia i napiszę o swym sezonowym kucharzeniu. Dzisiaj chyba nie ma szans. Po stole, na którym stoi laptop chodzi Aleksander. Tupie, skacze i śpiewa. Miałam nadzieję, że wcześniej pójdzie spać ale chyba płonne moje nadzieje... Ani mu się śni. Zabawki, które już kilka razy wspólnie pozbieraliśmy do kupy, znowu leżą w rozsypce. Kilka drewnianych klocków wylądowało w ogródku u sąsiadów, bo koleżka przypomniał sobie, że dawno nic nie zrzucał z III piętra a to przecież taka fajna zabawa... O, właśnie sprytnie opuścił blat stołu i sieje zamęt dookoła na podłodze. Położył sobie poduszeczkę na dywanie i wysłał mnie do sypialni po kocyk. Przyniosłam. Poleżał na tym posłaniu kilka sekund i teraz rzuca poduszką do góry. Skrzynka z zabawkami ponownie leży do góry kołami. Znowu będę te graty zbierać. Nigdy nie zostawiamy rozwalonych zabawek na noc. Nie ma nic gorszego niż wstać rano i spotkać się oko w oko z bałaganem. Zresztą nie mam czasu rano sprzątać bo wstaję wcześnie, biorę szybki prysznic, suszę włosy, nieco się makijażuję, robię sobie kanapki do biura, czasem wypijam herbatkę... i jakoś zleci. Przychodzi niania Tosia, ucinam z nią krótką pogawędkę, zbiegam na dół, wsiadam w samochód i jadę do Mlekpolu.

Musiałam na chwilkę odejść od laptopa. Olu zawadził nogą o stertę rupieci, potknął się, z lekka uderzył głową w nogę od stołu, oczywiście wszczął lament i łzy jak ciecierzyca popłynęły wartką strugą. Owinęłam więc biedaczka kocem z podłogi, przytuliłam, zaśpiewałam tradycyjne "kotki wa, salo-bule obywda" i... mały nieszczęśnik zasnął jak kamień. Zaniosłam do sypialni, okryłam kołdrą i na chwilę tu wróciłam. Zaraz jednak i ja pójdę spać. Dzień jakiś taki męczący był... Dużo roboty w robocie, potem zabrałam Ola od opiekunów, zrobiliśmy duże zakupy w "Blonce" a w domu stoczyliśmy wspomnianą wyżej wojnę grzybową. Na jutro nie mam konkretnych planów. Może jednak zrobię kilka słoików papryki...?

Póki co, poniedziałek 13-stego września minął i kolejny dzień za węgłem się czai.

środa, 8 września 2010

W skrócie

1. Aleksander ma się zdecydowanie lepiej.

2. Ja dzisiaj mam się też lepiej, aczkolwiek męczy mnie katar i uczucie rozbicia. Wczoraj po pracy byłam zaś zdechła jak pod płotem kot. Położyłam się na kanapie ze szklanką herbaty i nakryłam kocem. Łyknęłam też apap i rutinoscorbin. Ciężkie jest chorobliwe leżenie kiedy obok grasuje, 2,5 latek... Co jednak najważniejsze i co rozczuliło mnie niezmiernie  - owy 2,5 latek wykazywał niezwykłe gesty opieki nad niedomagająca matką. Poprawiał mi kocyk, przykładał łapkę do czoła, pogłaskiwał po włosach i mówił czule "śpij, śpij Asia". Mało istotne, że potem zeskakiwał na mnie ze stolika i rzucał sobie dookoła zabawkami wydając przy tym niedelikatne dla wrażliwego ucha odgłosy... Kochane stworzenie. Cieszy mnie, że póki co jest czułe i umie właściwie zareagować na zaistniałą sytuację. 

3. W lasach jest wysyp grzybów. Pogoda dziś piękna. Po pracy, pomimo nadal średniego samopoczucia, zamierzam zapakować Ola do samochodu i wyskoczyć do lasu. Nie liczę na kosze grzybów, choć właśnie w takich ilościach ludzie je teraz zbierają. Mam ochotę powentylować płuca leśnym aromatem, posłuchać leśnych odgłosów, podreptać po mchu i trzaskających gałązkach i grzybków znaleźć tyle, co by nam wystarczyło na zupę lub sos. Zresztą, w towarzystwie Aleksandra nie da się raczej długo skoncentrować na zbieractwie. Wypad ma być czysto relaksujący. Wielkie szczęście, że wystarczy nam wyjechać za granice Grajewa by mieć las u stóp. 

4. Mohi pisze, że założył internet w domu w Kalkucie, nadal udoskonala stary garaż zaadoptowany na studio fotograficzne, że wszyscy w domu zdrowi, bardzo podobał im się album ze zdjęciami jaki im przesłałam, Mona ma urodzić w październiku, pogoda jest zmienna i tak w ogóle wszystko na razie gra. Dodał też, że wyjazd z niemal krystalicznie czystego regionu grajewskiego i wjazd do kilkumilionowej Kalkuty zaowocował u niego bólami głowy i zatkaniem nosa zanieczyszczonym spalinami i kurzem powietrzem. Taki urok tej metropolii. Mimo wszystko, już nie mogę doczekać się dnia, w którym osobiście będę się "dusić" tymi spalinami.

5. Moje plany i rozmysły nad przeprowadzką do większego miasta, stawiam na razie do ciemnego kąta. Wszelkie za i przeciw równoważą mi się coraz bardziej, z tym że przeciw zaczyna do mnie pukać głośniej. Nie jest trudno rzucić wszystko jednego dnia. Ale jakże trudno zacząć to wszystko od początku  nazajutrz... Jednak w tej kwestii nic jeszcze nie jest pewne.

wtorek, 7 września 2010

Piknik firmowy 2010

W ostatnią sobotę sierpnia bawiliśmy na VI Firmowym Pikniku (firmy, w której pracuję - dla tych co nie wiedzą;-)). Impreza jest cykliczna i jak wskazuje cyfra rzymska, tym razem odbyła się po raz szósty. Pracuję w Mlekpolu już 5 lat stąd za wyjątkiem pikniku nr II (z niepamiętnych już mi przyczyn) byłam na wszystkich. W tym roku, poza zwyczajowym garden party, impreza łączyła w sobie również obchody sporego jubileuszu Spółdzielni - 30-sto lecia istnienia. Trudno mi powiedzieć, czy przełożyło się to na jakość i wielkość eventu... Na pewno było lepiej pod względem organizacyjnym i żywieniowym niż w roku ubiegłym, ale pod względem pogody... wszystkie dotychczasowe pikniki były zdecydowanie lepsze. Tym razem za dużo padało i było o wiele za zimno. No ale cóż, na pogodę nikt nie ma wpływu.

W telegraficznym skrócie: 

Piknik jest imprezą zamkniętą organizowaną dla pracowników, ich rodzin (zaproszenie obejmuje zawsze 2 osoby dorosłe i 2 dzieci do 15 lat), wybranych rolników (zwykle największych dostawców mleka), zaproszonych przez firmę gości różnego kalibru - współpracownicy, przedstawiciele władz, organizacji wszelkiej maści, mediów itp, itd. 

Na pikniku można najeść i napić się do woli przy czym pod pojęciem picie należy rozumieć wodę, napoje, tudzież piwo i wódkę - również do woli. Jedzonko to zwykle typowo polskie dania typu bigos, wiejski stół z wędlinami i pieczonym prosiakiem (brrr), grochówka, pierogi, grillowane kiełbaski, kaszanka, karkówka i inne podobne specjały. Są surówki i sałatki, desery, kawa, herbata, bez liku lodów i rzecz jak najbardziej oczywista - mnóstwo wyrobów firmowych - sery do degustacji, jogurty, maślanka, serki i smakowe mleczka dla dzieci.

Impreza odbywa się pod gołym niebem, na zielonej trawce, gdzie rozstawione są namioty dla VIP-ów (tak, tak dla VIP-ów, które noszą swoje specjalne, durne plakietki - odraza) oraz ławki i stoły pod parasolami dla całej reszty. Są atrakcje dla dzieci i wielka scena, na której najpierw odbywa się część oficjalna pikniku a potem artystyczna - konkursy oraz występy muzyczne i taneczne. Co roku zapraszana jest gwiazda wieczoru, która uświetnia piknikowy wieczór. Byli już: Maryla Rodowicz, Elektryczne Gitary, Kayah, De Mono, Perfect i w tym roku - no, gwiazda to może i jest ale nie dla takiej publiki i nie na takim spędzie - Zakopower.

Ogólnie, w tym roku było nieźle. Jak dla mnie jednak owa gwiazda wieczoru, która łoiła niemiłosiernie głośno i zawzięcie a w międzyczasie polewał deszcz - po dużej części popsuły zabawę. 

Aleksander bawił się dobrze pomimo deszczu i chłodu, Mohi jadł i popijał piwo do maksimum swych możliwości i robił zdjęcia (jakże by inaczej). Poniżej załączam kilka migawek - reszty nie widziałam, gdyż poleciały wraz z autorem wprost do słonecznych Indii. Nie zdążył mi ich zgrać i zostawić - przesłał jedynie kilka na maila, które to egzemplarze publikuję :-).

Bardzo uroczy bawołek


Indianin i pół-Indusek


Do twarzy mu z pajączkiem

Trochę nas zmogło

Miniony weekend na wsi zaowocował naszym obopólnym przeziębieniem. Pokrętna pogoda  zrobiła swoje. I ja i Olu jesteśmy zupełnie nie w sosie... Mały ma katar, jest osłabiony, marudny i ma szkliste oczka. Ja podobnie. Boli mnie głowa i drapie mnie w gardle. Dzisiaj Oluś przebudził się tuż po 4 rano. Popłakiwał, przewracał się z boku na bok, przytulał się do mnie i błogim głosikiem jęczał a to "mama, wody" a to "mama, boli". Przysypiał na minutkę i znów się przebudzał. Wczoraj był już niewyraźny od rana ale na koniec dnia brykał po stole i miał dobry humor. Dostawał nurofen a do noska psikaną wodę morską. Gdybym nie miała do niego tak dobrych opiekunów jakich mam, zapewne zostałabym dzisiaj z nim w domu. Nie za bardzo jednak mogę, bo połowa obsady działu nieobecna a ja mam kilka ważnych spraw do zrobienia. Niania jest super, jej mąż może nawet bardziej - więc wiem, że Oluś zawsze jest pod dobrą opieką. Kiedy wychodziłam z domu, malutki siedział na kolanach u babci Tosi i zasypiał. Myślę, że jak wypocznie będzie miał się znacznie lepiej. Gorzej ze mną - siedzę tu niewyspana, z bolesnym mózgowiem i chrapawicą w gardle. W domu nie miałam dla siebie żadnych leków poza polopiryną, która w ciąży jest raczej niewskazana. Wzięłam jednak na noc 1 tabletkę bo w ulotce napisali, że w I i II semestrze można, o ile zaleci lekarz. Z uwagi na to, że do lekarza się nie zgłosiłam, sama sobie nim byłam. Polopiryna nie pomogła mi w najmniejszym calu.  Mało tego, czuję jakieś dziwne bóle od strony wątroby. No ale to chyba nie może być wina 1 tabletki polopiryny zażytej wczoraj o 19 wieczorem :-(. Na razie więc piję herbatę z cytryną i miodem i na tym muszę poprzestać. Do swojego lekarza gin idę zaś na co dwutygodniową wizytę jutro. W pierwszej ciąży chodziłam na wizyty co trzy, cztery tygodnie. Teraz co dwa. Każda wizyta jest jednak krótka, zwięzła i na temat. Ordynator zna się na rzeczy, nie trwoni czasu, jest konkretny i profesjonalny. Odpowiada mi taki typ lekarza.  Niektóre babki wolą chodzić do  gadatliwych, towarzyskich lekarzy typu kumpel lub starsza siostra, z którymi ucinają sobie pogawędki i oddają się zwierzeniom. Ja zupełnie nie mam takiej potrzeby. Do tego, przywykłam już do swojego wracza (z ros. lekarz) a przyzwyczajenie podobno jest jak druga natura ;-).

piątek, 3 września 2010

Mohi just in India

Mohi powinien był dotrzeć do Kalkuty wczoraj wczesnym porankiem. Jednak aż do teraz nie miałam od niego żadnej wieści. Wyjechałam na chwilkę do miasta załatwić dokument u notariusza, wracam i widzę maila o bardzo zwięzłej treści - "Cały i zdrowy jestem w domu, napiszę więcej jak znowu będę miał dostęp do internetu". Jasne i konkretne. Thaks God. Mam nadzieję, że pobyt w Indiach wyjdzie mu na dobre, zrobi i załatwi co zaplanował i szczęśliwie do nas wróci w środku zimy.

Aleksander często pyta gdzie tata. Monotonnie powtarzaną odpowiedź zapamiętał i kiedy teraz ja go pytam - Oluś, gdzie tata? - kawaler mówi - tata pojechał pociąg i smolot (nie samolot, smolot!) do Indii. Nauka nie idzie w las a słownictwo i aparat mowy rozwijają się u Olego w zawrotnym tempie. W ogóle muszę stwierdzić, że mój synalek staje się coraz bardziej chłopięcy niż tylko typowo dziecięcy...

17 tydzień

To już 17-sty tydzień mojego przypadku ciążowego numer 2. Szybko rozwija się ten przypadek, nieprawdaż? A im dalej w czas, tym prędzej. Na zewnątrz jeszcze nie bardzo widać, że jestem teraz tworem dwuosobowym. Zrobiło się chłodniej (ba, wręcz zimno), noszę więc więcej ubrań, które elegancko maskują mój brzuszek. Nie, nie, nie, nie ukrywam tego brzuszka specjalnie. Ale jeśli do spodni nadal muszę wkładać pasek, to chyba oczywiste, że brzuch jest nadal nieznaczny bez względu na strój jaki mam na sobie. Jedynie w domowym zaciszu, kiedy stanę bokiem przy lustrze - widzę, że talia zanika ;-). 

Przedwczoraj byłam na USG. Według maszynerii i opinii mojego lekarza, dziecko rozwija się prawidłowo. Nie dowiedziałam się niczego na temat płci. Lekarz nie mówił, ja nie pytałam. Niby chciałabym już wiedzieć kto zacz się narodzi - on czy ona, ale z miłą chęcią pożyję sobie jeszcze w niepewności. Płeć nie ma dla mnie najmniejszego znaczenia. Wydaje mi się, że będzie to chłopak. Zdecydowana większość osób życzy mi dziewczynki. Ja jednak nie wiem co to znaczy mieć córkę, mam kochanego chłopczyka i z ogromną radością przyjmę kolejnego. Dziewczynki będę musiała uczyć się od podstaw. Ważne jednak jest jedynie tylko to, aby maleństwo było zdrowe. Kiedy oglądam jakieś programy, słyszę historie lub czytam o dzieciakach z chorobami - czasem wręcz przerażającymi - stawiam się do pionu. Nie myślę więc o płci, karcę się za to, że do rangi problemu urasta we mnie niezdecydowanie dla imienia i w ogóle staram się nie myśleć o pierdołkach tego typu. Co ma być to już jest i życzę nam obojgu zdrowia, zdrowia i jeszcze raz zdrowia.

Wedle profesjonalnych źródeł, w 17 tygodniu dziecko przybiera w tłuszczyk, ma już mocno rozwinięty, bruzdowaty mózg, 2 razy szybciej niż u mnie pracuje mu serduszko i zaczynają wyraźnie formować mu się narządy płciowe. Maluch bawi się pępowiną i ćwiczy odruch chwytania. Ma około 12 cm wzrostu i waży około 10 dag. 

Ja czuję się bardzo dobrze. Łykam żelazo i witaminki. Ruchów swojego lokatora jeszcze nie odczuwam, jednak czekam na nie z niecierpliwością. Diety specjalnej nie stosuję. Jem to, na co mam ochotę, apetyt mam w idealnej normie. Staram się jedynie spożywać produkty z dużą zawartością naturalnego żelaza, co by nie dostarczać go sobie jedynie w formie farmakologicznej.

A teraz jestem głodna - zabieram się więc za śniadanko.

czwartek, 2 września 2010

Edycja i poprawki

Zrobiłam edycję i korektę wszystkich postów - justowanie tekstu, poprawki literówek, błędów i byków, poprawa przejrzystości, ujednolicenie czcionki, prawidłowe ustawienie czasu (na co droga Luiza zwróciła baczną uwagę) i tym podobne. Być może nie wszystko jest jeszcze w idealnym porządku, ale nie chce mi się już grzebać w starociach i pracować nad nimi bez końca. Taka już jestem, że jak zacznę poprawiać to nie umiem się zatrzymać bo i to wydaje mi się złe i to niedobre. Zawsze dążę do niedoścignionego ideału, ;-) . Lepiej więc zostawić wszystko tak jak było. Zrobiłam jedynie korektę generalną wyglądu. Tekstów i myśli wpisanych zmieniać nie będę aczkolwiek wykasowałam jeden z postów majowych 2009 - naciskając przez przypadek jakiś guziczek... Cóż, strata całkiem niewielka. 

Być może dodam do niektórych postów jakieś obrazki i fotografie - co by wizualnie było ciekawiej i barwniej. Nie tylko tekst bowiem bywa wymowny. 

Przybieram się też do "załadowania" tak zwanych etykiet - co by podzielić ten myślowy bałagan na tematy i wątki do siebie zbliżone. Nie wiem, czy ma to sens ale jak już się bawić w bloggera to na całego. Może jakieś galerie? O ile jest tu taka opcja. Ostatecznie mam miliony zdjęć i czemuż by się nimi nie dzielić i nie zapisać w określonych ramach i z sensem dla ... siebie, potomnych, moich kochanych czytelników i gości...?

Coś na pewno zmienię i udoskonalę. Nie obiecuję tego jednak nawet sama sobie. Po prostu taki mam plan, tak sobie gdybam, myślę i rozmyślam. Czytałam gdzieś, że w II symestrze ciąży kobiety często czują się znacznie lepiej niż na początku i pod koniec, mają sporo energii, weny i chcą działać. Może to stąd? Bo energii mam teraz sporo i czuję się naprawdę fantastycznie (pomijam ćmienie w niedawno co zaleczonej górnej, lewej ósemce!).