środa, 27 października 2010

Taki sobie dzień

Taki sobie dzień - nic szczególnego... W pracy jak to w pracy - sporo roboty, dzisiaj też sporo spraw na mieście. Zaplanowałam sobie wszystkie wypady na jeden dzień co by nie latać jak ten kot z pęcherzem. Najpierw więc wskoczyłam do Wydziału Ksiąg Wieczystych po jeden odpisik księgi niewielki. Potem z plikiem pod pachą wstąpiłam do naszego zaprzyjaźnionego notario. Mlekpol sprzedaje swoje ogrody działkowe w Poznaniu Krzesinach (Luiza może nawet wie o jakie chodzi bo ja ni cholery, gdzie Grajewo a gdzie Poznań, gdzie Rzym gdzie Krym...). Notario przejrzał papiery, pomrukał z aprobatą, że teraz już wszystko gra i mogą powoli przygotowywać akt notarialny. Potem poniosło mnie do Sądu skąd zgarnęłam kobitkę z ich księgowości, pojechałam z nią do banku, gdzie na potrzeby naszego działu zakupiłam znaki sądowe za ponad 3 tys (pani z sądu jest nieodzowna przy takiej transakcji, bo generalnie znaczki sądowe są sprzedawane TYLKO przez sąd a w naszym sądzie nigdy nie mają takiej ilości, jakiej my potrzebujemy - stąd taka kombinacja alpejska). Później odwiozłam panią do sądu (ostatecznie robi nam przysługę) a sama pojechałam do Komornika złożyć jakiś tam wniosek. Potem już została mi tylko prywata do obębnienia, a mianowicie - lekarz. Nieco się naczekałam, jak zresztą zawsze w tych godzinach, ale ostatecznie wizyta była tradycyjnie szybka i zwięzła. Wyniki glukozowe extra, reszta też. Za 2 tygodnie USG. No i wsio.

Jutro rano przychodzą majstry do renowacji mojej kuchni. Stąd też kuchnia jest teraz pusta i nieużyteczna. Usunęłam z niej wszystko, co tylko mogłam. Została lodówka i puste szafki, których sama targać się nie podejmuję. Ależ dziko bez kuchni w domu! Jak bez nogi albo ręki. Jak bez serca wręcz, bym rzekła. Po renowacji - oczekiwanie na meble. Nawet do 6 tygodni. Nieźle. Ale nic już nie mówię. Cicho sza. Byle do przodu.

Aleksander zasnął na podłodze w przedpokoju około 16. Obudził się na dobranockę...(oczywiście nie spał na podłodze non stop ha ha, przeniosłam go do łóżka). No i teraz wstąpiło w niego nowe życie podczas gdy ze mnie zupełnie już uchodzi. Jestem podziębiona i choć nie chora obłożnie to jednak słaba i lekko zbita z obrotów. W minioną sobotę urządziłam bowiem kampanię odgracania i sprzątania piwnicy. Przestawiałam, sortowałam, pakowałam w wory i torby i nosiłam na śmietnik, ubrana w koszulkę, cienką bluzę i jakieś człapki na nogach. Niby mrozu nie było, ale jednak to już koniec października. Powietrze zdradliwe i podstępne zarazem. Do tego kilka razy rozwieszałam pranie na balkonie ubrana równie byle jak. No i mam za swoje. 

Jutro lub pojutrze jadę z Alanem na Pastorczyk. Prawda jest taka, że jak się zasiedzę w Grajewie to nie chce mi się nigdzie ruszać (nawet TAM). No ale w końcu zbliżają się listopadowe święta, nie mamy normalnej kuchni więc i siedzenie tutaj nie ma sensu. Z kolei jak pojedziemy i zasiedzimy się TAM, nigdy nie mamy ochoty zbierać się w drogę powrotną do Grajewa. Koniec końców jednak - zdecydowanie wolę swoje własne cztery ściany niż jakiekolwiek inne miejsce. Kocham swój spokój i swobodę. Swoją niezależność i wolność. Nie ma chyba nic innego, co ceniłabym aż tak bardzo...

czwartek, 21 października 2010

Łyk glukozy i chłopak z RPA w Grajewie

Byłam właśnie, po raz pierwszy zresztą, na teście obciążenia glukozą. Wcale nie było to takie straszne jak by się wydawało, ale ogólnie zajęło mi 2 godzinki. Najpierw utoczyli ze mnie fiolkę krwi na czczo, następnie kazali mi iść i kupić małą butelkę wody niegazowanej i poczekać jakieś 20 minut, po czy znów zostałam wezwana do gabinetu. Pielęgniarka rozbełta odmierzony biały proszek - całe 50 gram! - w około zaledwie 3/4 szklanki wody i kazała mi duszkiem wypić. Łyknęłam słodką zawiesinę omijając kubki smakowe i zostałam poproszona bym poczekała na holu równą godzinkę, po czym znów uciągną mi próbkę krwi. Zabroniono chodzenia. Poszłam więc jedynie do szpitalnego kiosku po gazetę, siadłam spokojnie na ławeczce opodal laboratorium, przeglądałam pismo i czekałam. Czas zleciał mi całkiem szybko. Na pobranie krwi przychodzi mnóstwo ludzi, stąd też nudę można zabijać obserwując przewijające się tłumki lub czasem do kogoś zagadać, jak to zrobiłam w przypadku dziewczyny, która przyszła razem ze swoim mężem. Nic to niby dziwnego... Wiele kobiet można bowiem spotkać tu i ówdzie w towarzystwie mężów, nieprawdaż? No ale TEN mąż zwrócił moją uwagę swoją egzotyczną urodą. Poza tym, para rozmawiała po angielsku. Chłopak miał ciemną karnację i tak mi przyszło do głowy, że mógłby uchodzić za Hindusa - zwłaszcza takiego z południowych Indii, gdyż oni bywają zwykle ciemniejsi niż ci z północy, a chłopak  obok był taki solidnie śniady.  Zapytałam więc bez ogródek dziewczynę, skąd pochodzi jej mąż. Odpowiedź znacznie odbiegała od moich przypuszczeń, bo choć faktycznie dotyczyła Południa to jednak nie Indii a Afryki. Chłopak pochodził z RPA. Z uwagi na to, że młodzi zaraz weszli do gabinetu, jedynie zdążyłam jeszcze zapytać czy mieszkają w Grajewie. Tak - skinęła kobieta - i na tym nasza "okołokrwista" pogawędka się zakończyła. Po opuszczeniu pokoju pobrań - młodzi szybko oddalili się do wyjścia.  Zaraz też przypomniało mi się, że chyba widziałam ze 2,3 razy tego mężczyznę na grajewskiej ulicy. Raz nawet spotkaliśmy go z Mohim oboje i stwierdziliśmy zgodnie, że na Polaka to on na pewno nie wygląda, ale za to co-nieco przypomina Hindusa. Teraz już wiem, że chłopak ani Polakiem  ani Hindusem nie jest w żadnym calu i mieszka na stałe w Grajewie razem ze swoją polską, młodą, sympatyczną żonką. Para na pewno jest młodsza ode mnie i Mohika. Żadne z nich na moje oko nie wygląda nawet na 30 lat. Może na 25,26.

Nasze Grajewo jest niewielkie i leży w tak zwanej Polsce B, co z zasady (ZRESZTĄ ZUPEŁNIE NIESŁUSZNEJ!) kojarzy się z biedą, zaściankiem i nie wiadomo czym tam jeszcze, ale raczej szarym i mało chlubnym w swym odcieniu.  A jednak i Obywatele Indii i Republiki Południowej Afryki i Chińskiej Republiki Ludowej (Ci akurat mają wielki sklep z ... chińszczyzną) znalazły tu swoją przystań. Czyli i tutaj świat się kręci. Nieważne, że to imigranci z państw, z których w ogóle często się emigruje na szeroko pojęty ZACHÓD. Ważne, że są i że właśnie tutaj. Być może jest ich zdecydowanie więcej? Z innych krajów i stron świata? Żałuję, że nie miałam okazji dłużej pogadać z tą mieszaną polsko-afrykańską parką. My, w parach mieszanych bowiem, chociaż tak na co dzień wtapiamy się w tłum - mamy nieco inne życie, inne problemy, inny światopogląd i często szybciej znajdujemy nić porozumienia ze sobą niż z tubylcami. Może jeszcze kiedyś uda mi się spotkać tych młodych... Chciałabym odnaleźć pary mieszane żyjące w Grajewie i zrobić na ich temat jakiś materiał - opisać ich życie tutaj, pokazać, że są między nami i że ten wielki świat tak naprawdę jest mały jak kropla wody. Owszem, są dziewczyny STĄD, które mają zagranicznych mężów, w tym mężów indyjskich. Ale większość z nich mieszka albo za granicą albo w większych polskich miastach. Ja zaś bardzo ciekawa jestem tych, które na co dzień żyją właśnie TUTAJ.

środa, 20 października 2010

Moja new kitchen

Wczoraj, do spółki ze "swoim" projektantem ostatecznie opracowaliśmy projekt mojej kuchni. Mam też wstępną wycenę. Nieco zgrzytnęło mi po zębach jak Pan K. wymienił cenę - tylko mebli! Jednak na takie mniej więcej koszty byłam przygotowana. Oczywiście, po przybiciu targu, wyborze sprzętu i negocjacjach, mam nadzieję otrzymać niższy niż ten wstępny rachunek. Plany finansowe i odpowiednie zaplecze swoją drogą a ostatecznie wyłożona gotówka swoją... Dzisiaj Pan. K. ma do mnie przyjść i dokładnie podać wymiary do prac kafelkowo-instalacyjnych, co bym już mogła wpuścić innego Pana, który zajmie się przygotowaniem "gruntu" pod mebelki. Podłogi ruszać nie będę bo jest całkiem ok. Co prawda facet, jaki zajmował się glazurą i terakotą w mojej kuchni w 2007 roku - zbabrał nieco ową podłogę, ale może ona spokojnie pozostać taka jak jest na dłuuugie lata. 

Co do płytek na ścianie zaś - mam zagwozdkę. Też były położone w 2007 roku czyli są względnie nowe. Te, które hucznie odpadły zza lodówki właściwie nie zrobiły nic złego, bo zupełnie nie są tam potrzebne. Teraz należałoby więc tylko wygładzić i pomalować ścianę w tym miejscu i fajrant. Reszta może pozostać. Jedyne co trzeba to wymontować ze ściany kran i tym samym wywalić 2 płytki, w które jest on "wkomponowany". W miejsce to wstawić należy nowe glazurki. Co nieco kucia byłoby również na dole ściany, gdzie zachodzi delikatna potrzeba modernizacji instalacji wodno-kanalizacyjnej. No ale to też tylko kilka płytek. Jeżeli więc majster będzie lotny i ochoczy do przystosowania swych umiejętności do moich potrzeb a nie odwrotnie - odpadnie mi znaczny koszt wymiany i układania całej serii glazury. Glazura ogólnie droga nie jest a ja potrzebuję jej około 6 m2, ale zaraz dochodzi do niej klej i fugi. No i zapłata za ułożenie. Koniec koniec - ziarnko do ziarnka i zbierze się miarka. Płytki jakie mam obecnie nie są może najnowszym krzykiem mody ani stylu. Ale ten się wiecznie zmienia a to, co pokrywa moją ścianę jest bardzo klasyczne i pasowne do wszystkiego - płytki spore, białe z odcieniami beżu, z ciemniejszą, brązową fugą. Położone równo i estetycznie. Nie mam sumienia zwalać ich na glebę, tłuc, wynosić na śmietnik i lecieć po następne. Mam też kilkanaście w zapasie więc ewentualne braki elegancko można nimi pokryć. 

Ot i wymyśliłam sobie. Nie ma to jak chociaż od czasu do czasu użyć rozumu i rozsądku a nie tylko dawać się ponosić emocjom i ofertom sklepowym, które kuszą jak mogą. Wczoraj na szybko obleciałam z Olem sklepy z glazurą. Kuchennej jednak wcale nie było w ofercie tak wiele i żadna nie powaliła mnie swoim wyglądem z nóg. Stąd też swobodnie ostanę się przy tej jaką mam. O ile, jak wspomniałam, majster przystanie na realizację mojej wizji.

Po poprawkach projektowych - nasze centrum gotowania i spożywania - wydaje się być zarówno praktyczne jak i całkiem urodziwe. Poprosiłam wczoraj Pana K. aby wysłał mi udoskonalony projekt na maila ale po chwilę obecną nie widzę od niego nic  w swojej skrzyneczce. Maile to chyba jego słaba strona, jak zauważyłam... Rozumiem, że chłopak zajęty i zalatany ale ile czasu i pieniędzy kosztuje takie wysłanie maila? Praktycznie nic. 

Jeśli jednak uda mi się w końcu wydębić tego maila z ostatecznym projektem - nie zawaham się go tutaj opublikować. Na razie jednak - wizualizacja musi pozostać jedynie w wyobraźni ;-). Mojej jak i moich miłych czytelników.

wtorek, 19 października 2010

Mglista notka polityczna

Taki sobie mglisty, szaro-bury jak dachowiec dzień. Minęło południe. W radio kolejne brudne polityczne newsy ociekające prochem i krwią. W biurze poselskim PiS w Łodzi zamordowano dwoje ludzi - jednego zastrzelono a drugiemu podcięto gardło. Jakieś dwa dni temu obiegła nas wieść o śmierci wiceministra transportu E.W. Śmierć owego nastała w wyniku zabójstwa i sprawcą miał okazać się własny, rodzony syn ofiary. Syn najpierw przyznał się do zbrodni, obecnie się jej wypiera. Dookoła zaś pojawiają się głosy, że zamordowany miał uczestniczyć w jakiejś komisji badającej sprawę stulecia czyli katastrofę samolotu prezydenckiego w Smoleńsku. Wiceminister z zawodu był bowiem inżynierem i wybitnym znawcą lotnictwa. Co ma piernik do wiatraka? Ano napomyka się, że szeroka i niebagatelna wiedza owego człowieka mogłaby rzucić na kogoś ewentualnie odpowiedzialnego katastrofy, nieprzychylny cień. Nie śledzę z lupą przy oku ani trąbką przy uchu wiadomości na temat dochodzenia i ustalania przyczyn słynnej katastrofy, choć uważam ją za straszną i smutną, jednak takie spekulacje jak ta z osobą wiceministra w tle - napawają mnie obrzydzeniem. Obrzydzeniem i nieufnością wobec polityki - zwłaszcza wobec tej przez duże P. Dno i wodorosty - mówiąc żargonem. Siedlisko wszelkiego rodzaju zła. Zaułek ciemnych tajemnic, niewyjaśnionych spraw, dramatów, skandali i plotek. Polityka sama w sobie mogłaby być całkiem ciekawa ale zbyt rzadkie sito dostępu do niej powoduje, że wpływają tam bandy wstrętnych robali i innych ohydnych stworzeń w ludzkich skórach. Tam, skąd powinien iść przykład, tam gdzie każdy z nas wysyła w zaufaniu swych pełnomocników władzy (bo w końcu w demokracji każdy z nas ją ma) - tam właśnie dzieje się najgorzej. Zawsze coś tam nie gra, zawsze dzieje się coś szokującego, coś co każe oczy przecierać ze zdumienia i tyłek sadzać z wrażenia. Szkoda tylko tych nielicznych uczciwych i naprawdę porządnych ludzi, którzy idą w politykę w szczytnym celu. Bo oni chyba zwykle zgubią się w tej szarej mgle. Mgle jaka właśnie spowija dzisiejszy dzień... 

Politykierka ze mnie marna i zawsze mówię, że nie znam się na polityce. Ale mną w życiu rządzą całkiem proste, czasem dość prastare zasady. Stąd też, jak ja bym mogła znać  się na tej skomplikowanej, idącej chyba wciąż z duchem (niekoniecznie właściwym) czasów, materii politycznej...

środa, 13 października 2010

Kiszonka z kukurydzy

Dwa tygodnie temu robiono na naszej farm kiszonkę z kukurydzy. Wspominałam o takowej jakiś czas temu przy okazji letniego wpisu. Teraz kiszonka stała się nie tylko słowem i opowieścią ale również ciałem - kukurydza  skoszona i złożona w silos. Kisi się. Proceder jej przygotowania to zwykle cały dzień. Najpierw specjalny kombajn kosi ją tnąc na małe kawałki i sypiąc na przyczepy ciągnięte przez traktory. Traktory wożą siekankę w silos lub na pryzmę. Robota ma iść taśmowo stąd musi być około 3 kompletów traktor +przyczepa. Jeden pełen, drugi podjeżdża a trzeci jest w drodze lub czeka na swoją kolej. Robota ma iść szybko, gładko i bez przestojów. Kilkoro ludzi widłami rozgarnia zsypywaną kukurydzę, co by nie było hałd i pagórków. Każdą rozsypaną warstwę należy ugniatać jeżdżąc po niej tam i z powrotem ciągnikiem. Na koniec, usypany i ugnieciony kopiec okrywa się szczelnie folią, przysypuje ziemią i często-gęsto dla lepszego obciążenia przykłada np. starymi oponami. Kopiec trwa w takiej formie około 2 miesięcy. Potem można się do niego dobrać i w zimowe miesiące serwować pyszne danie krowom. Jest mlekopędne i chyba smaczne jak na krowie podniebienie, bo zawsze wyżerają je do cna.

Przy takiej kiszonkowej robocie zawsze musi zebrać się pokaźny komplet ludzi i są to zazwyczaj osobniki płci męskiej. Na babskiej głowie pozostaje wtedy przygotowanie dla nich żarełka. Na koniec pracy zwykle pęka również jakieś szkło ale żaden to chyba dziw - taka to nasza tradycja i basta. 

Oluś był wniebowzięty widząc tyle traktorów i pojazdów rolniczych naraz. Obserwował zza płotu, wybałuszał gały, komentował, ekscytował się pod niebiosa. Oczywiście poszedł również do centrum kiszenia i błagalnym wzrokiem patrzył na każdy traktor. Siedział na silosie z nogami wkopanymi w pociętą kukurydzę, zaznajamiał się z łagodnym psem jednych z pomocników, próbował powalczyć z widłami i też rozgarniać kukurydzę jak inni. Niebo na ziemi. Ostatecznie ulitował się nad nim mój brat Paweł i wziął go do traktora, którym jeździł po kopcu. Chyba większej euforii być nie mogło. Olu często jeździ w ciągnikach ale przy takim rumorze starałam się trzymać go od nich z daleka. Koniec końców i tak udało mu się wyżebrać przejażdżkę. Jeździł tak długo, aż wujek W. przyszedł do mnie do domu i prosił by go zabrać bo przysypia na siedzeniu. Zaiste, głowa opadała mu na kolana i kiwał się jak balonik na patyku. Paweł miał zaś ubaw bo przy każdej próbie zatrzymania traktora i oddania Olka w czyjeś ręce, mały nagle się przebudzał i udawał wielką trzeźwość kurczowo łapiąc za kierownicę. 

Raport lekarski

Byłam dziś u lekarza. Wyniki krwi - ekstra. Porównałam je ze wszelkimi poprzednimi i wyglądają wręcz imponująco. Tak też określił je dr. S.C. Wysłuchał tętna dziecka przykładając mi specjalny ku temu mikrofon do brzucha. Dzieciak ma i tętno i energię jak trzeba - co zresztą daje mi odczuć każdego dnia. W następnym tygodniu mam się udać na test obciążenia glukozą czyli na setkę mdlącej, mazistej słodyczy, po wychyleniu której pobiera się krew. Brrr, jak to wypić? Nie przypominam sobie bym robiła takie badania w ciąży z Olkiem. Ba, jestem nawet pewna, że tego nie robiłam. Nie zlecono mi chyba przez przypadek a ja nieświadoma nie upominałam się. Mimo wszystko oboje z Olkiem przeszliśmy jakoś przez to wszystko suchą stopą ;-).

Po owej nieszczęsnej glukozie, za 2 tygodnie znów melduję się u doktora S.C i wtedy dostanę skierowanie na kolejne USG. Jeżeli tylko motyl nie wypnie się wtedy do lekarza dupą - będę już wiedziała czy to ON czy ONA. Nadal powtarzam, że płeć motyla to mi w sumie rybka ale jeśli sposobność się nadarzy, nie omieszkam nadstawić ucha i wysłuchać werdyktu.

Dzisiejsza waga wskazała - 58,5 kg. Po 2 sporych kanapkach, pączku i obwarzanku ptysiowym w pudrze. Trzy tygodnie temu ważyłam o 1 kg mniej. Moim zdaniem robię się już całkiem grubawa. Widzę to chyba ja sama najlepiej. Wszyscy dookoła zaś - zwłaszcza w pracy - bombardują mnie komentarzami typu: Asia a Ty jesteś w tej ciąży czy nie bo nic nie znać; Asia w którym Ty miesiącu jesteś bo wcale brzucha nie masz; Asia a tamta XYZ ma termin taki jak ty i zobacz jaka ona gruba a ty wcale; Asia kurde, chodzisz sobie nadal w normalnych ciuchach, na buzi nic nie zmieniona jesteś.... I tak dalej. Można popaść w kompleksy lub zapędzić się w zmartwienie. Niby puszczam te komenty, choć nigdy nie są złośliwe, jak dymki z papierosa w siną dal ale czasami rzeczywiście porównuję się z innymi kobietami i zastanawiam nad sobą. Dzisiaj u lekarza czekam na wejście do gabinetu. Obok stoi dziewczę z bardzo ładnym ale w porównaniu z moim - dużym brzuchem. Dziewczę szczupłe i zgrabne z natury bo to widać gołym okiem. Starsza, uśmiechnięta Pani, również oczekująca obok, rzuca miłe pytanie do dziewczęcia - Długo jeszcze zostało? Szybko sobie kalkuluję w głowie i spodziewam się odpowiedzi, że nie mniej ni więcej jak miesiąc, no góra dwa. "A jeszcze do końca stycznia" - odpowiada dziewczyna. Niemożliwe, gorączkuję się w sobie. To moja ciąża jest zaledwie 3 tygodnie młodsza! A jakaż różnica! Odruchowo pogładziłam się po brzuchu, dostałam kopa od środka i nieco się uspokoiłam. Potem jednak pożaliłam się lekarzowi. Że wszyscy bez wyjątku mówią mi, że mam taki mały brzuch i zaczynam się tym przejmować. Lekarz skwitował krótko: Na 22 tydzień jest akurat i tak ma być. Dobrze się Pani czuje, wszystko jest super, zrobimy za jakieś 2, 3 tygodnie USG i gra. Brać witaminki i nie słuchać nikogo. Pewnie tyle Pani przybędzie co dziecko potrzebuje. To źle? No nie - mówię - to chyba dobrze, z I-wszą ciążą też tak miałam... No widzi Pani. 

No i widzę. Widzę jak działa psychologia tłumu. Staram się jej nie ulegać ale właśnie czasami, tak jak dzisiaj, kiedy to akurat wiele osób pod rząd rozprawiało o obwodzie mojego brzucha - dopadają mnie jakieś głupawe wątpliwości. A kysz a kysz! 

Moja jesień...


Jesień... jakże ja Cię lubię

Liście, w których stopy gubię
Twoje barwy, smaki, głosy
Wiatr, co wplatasz go we włosy                                         
Babie lato i kasztany brązowe,
Antonówki, wykopki i orzechy laskowe
Klucze żurawi i łosie w porannej mgle
Pierwsze przymrozki, coraz krótsze dnie                          
Jesień... taka jesteś zmienna
Raz zimowa, raz wiosenna
Raz kapryśna, raz dostojna
Raz szalona, raz spokojna


Jesień... jakże ja Cię lubię
Liście, w których myśli gubię
Gubię i odnajduję w ich setkach odcieni...
Cóż...ostatecznie z natury 
jestem dzieckiem jesieni...

Modowe zakupy z Olkiem

Niemal wszystkie moje spodnie są już na mnie w pasie za małe. Spódnice, choć wiele ich nie mam bo nie jestem typem skirtowca - podobnie. Wczoraj po pracy skusiłam się więc na drobne ciuchowe zakupy. Oczywiście mój asystent również uczestniczył w wędrówce po sklepach. Urwanie z nim głowy. Biega to-to pomiędzy wieszakami, po swojemu przenosi ciuchy z wieszaków TU na wieszaki TAM zamiatając przy tym nimi podłogę. Do tego wszystko głośno komentuje: mama ta bluzka tutaj; albo nie, tutaj; Oluś tutaj powiesi, Oluś "załozy" te buty mama; ooo, "skapetki"... i tak dalej. Jak nie przewieszanie i ganiatyka po całym sklepie to polegiwanie na podłodze. Kiedy próbuję podnieść leżakującego - śmieje się w głos i udaje 100 tonowy głaz. Spada mu czapka, krzyczy, że chce siku, wychodzimy ze sklepu, sikamy w badylach za rogiem budynku i wracamy. Zabawa na nowo. Wychodzę z pustymi rękoma i zgrzana jak mysz. W kolejnym sklepie podobnie. Mało tego, sklep jest wielobranżowy i poza ciuchami są tu jeszcze jakieś zabawki. Pompowany źrebak wyciągany jest z półki za uszy i przygotowywany do ujeżdżania... Biorę pierwsze lepsze getry z przeceny i wychodzimy, bo znowu oblewa mnie fala gorąca. W domu okazuje się później, że getry są za małe. Muszę dzisiaj iść i zamienić na większe. Ostatni sklep. Łaszki tanie i częste, duże przeceny. Wpadła mi w oko spódnica w kolorze mięty. Chłop by powiedział - zielona. Zapytany o uściślenie dodałby co najwyżej - jasna zielona. Jednak dla baby, ten kolor to kolor miętowy, nie zielony. I wbrew pozorom ma to całkiem duże znaczenie :-). Spódnica kosztuje 6.99 zł, jest z miękkiego sztruksu, w pasie ma dzianinowy pas z troczkiem, długość za kolano, rozmiar myślę, że 38-40. Obok wiszą jakieś swetro-bluzki w kolorowe, poprzeczne paski. Materiał rozciągliwy, cena 9,90 zł.  Wrzucam do koszyka egzemplarz w zielonkawych odcieniach (wzięło mnie na zieleń ;-). Po drodze chwytam jeszcze jakąś czerwoną a'la tunikę za 14,99 zł i idę do przymierzalni. Olek szwenda się pomiędzy półkami, ściąga wiszące szale i zadaje mi z daleka pytania - mamo, a co to, a kiedy idziemy... Oczy mam dookoła d... za przeproszeniem. Prowadzę z Olkiem głośne dialogi na odległość, odbiegam od wieszaków do niego, wracam, szybko przesuwam szmaty na wieszakach. Torba spada mi z ramienia, kurtka parzy. W przymierzalni uwijam się jak w ukropie. Olek z różowymi polikami i czapką w ręku stoi obok i pyta czy też może się "ubrać" znaczy rozebrać i już rozpina kurtkę, przywołuję go do porządku i zagaduję bełkotem bez żadnego sensu, ładu i składu. Obiecuję złote góry, lody i gumy mamby byle tylko postał spokojnie przez 2 minuty. Miętowa spódnica, w której wyglądam poniekąd jak własna ciotka, pasuje jednak na mój brzuch. Sweterek w paski też gigantycznie zwiększa swoją objętość przy lekkim nawet rozciągnięciu. Jest może nieco za krótki jak na mój gust ale chyba sprawdzi się na ciążowym bębenku. Biorę. Czerwona tunika jest za szeroka w cyckach i obnaża ramiona. Uszyta zupełnie bez pomyślunku - myślę - choć czasu na myślenie nie mam w tej przymierzalni wcale a wcale. Odwieszam na miejsce zwalając przy okazji na podłogę inne dzieła szwalnictwa. Podnoszę i wieszam byle jak... Zgarniam berbecia, płacę niecałe 17 zeta i wychodzimy na dwór. Uff... Mijamy elektryczny samochodzik na 2 złote. Oczywiście zanim go miniemy to musimy uciąć przejażdżkę. Oli nie odpuszcza takim przyjemnościom. Wyciąga do mnie rękę po monetkę, wdrapuje się do autka, wrzuca pieniążek i bryluje góra-dół, do tyłu- w przód. Jest tym zawsze tak ucieszony, tak szczęśliwy i promienny, że serca bym nie miała odmawiając mu tej minutowej "wycieczki".

Dzisiaj w pracy mam na sobie tę spódnicę z mięty. Jest miła w dotyku i korzystna dla brzucha. Minus - podciąga się do góry i marszczy z przodu mając kontakt z rajstopami.... :-( co jest efektem braku podszewki, jak mniemam. Jak też napisałam wyżej - jest nieco ciotkowata choć w sumie  wygląda dość designersko - kieszenie, zamek z przodu, jakiś hafcik, troczek. Normalnie to nie jest mój rozmiar, stąd chyba ta ciotowatość. Po ciąży już mi się raczej nie nada, ale nie płaczę nad tym. Za niecałe 7 zł to szkoda nawet krokodylich łez, he he. Zawsze potem mogę odpisać ją w spadku mamie lub Beacie, ewentualnie opchnąć gdzieś w necie albo oddać do kontenera na PCK. Ewentualnie zostawić na przyszłość bo może kiedyś jednak się upasę co nieco.

I tak oto szalone zakupy z Olkiem przekonały mnie do próby zakupów w necie. Co nieco już kupiłam i czekam na dostawę. Okaże się lada dzień cóżem ja wybrała widząc jedynie obrazki i opisy. Może szalone kupowanie z Olkiem wcale nie będzie tym NAJgorszym jakie można sobie zafundować? ;-) ;-) ;-)

środa, 6 października 2010

Rozmówki przed snem

- Oluś, chodź umyję ci ryja
- Nie mama, lyja nie
- No to co?
- Oluś umyje gębę
- Dobra, gębę. I co jeszcze?
- Jece Oluś umyje ocy, nogi i ząbki.


No i wszystko umyte i dziecko poszło spać, a że wstaje teraz 6.15 - 6.20 rano, to ma prawo "odlecieć" już nawet koło 18-stej (matka ma więc trochę "laby", choć zasadniczo i ona "odpada" nie później niż 21.30...).

A tutaj jedno z wcześniejszych sennych wcieleń:


Obraz letniej drzemki w Pastorczyku (jak zawsze z uchylonymi powiekami i widocznymi siekaczami)

piątek, 1 października 2010

Zwyczaje motyla

Motyl rozmachał się swymi skrzydłami, że ho ho. Najbardziej aktywny jest tak od rana do południa. Oj, wierci mi dziurę w brzuchu, wierci... Kiedy tylko dotrę do pracy i usadowię się na swoim obrotowym krześle - motyl rozpoczyna harce. Stuka, puka, przemieszcza się, przesuwa i wije koziołki. Bardzo podobne odczucia miałam nosząc Aleksandra. Też wykazywał aktywność w tych samych porach dnia. Czyżby to coś oznaczało, czy to tylko taki zbieg okoliczności?

Rano zjedliśmy drożdżówkę z serem popiwszy ją niezbyt mocną kawą. Poranna kawa jest rytuałem i pijam ją raczej bez wyrzutów sumienia. Jedna dziennie i niezbyt mocna - jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Tym zaś, których ciśnienie waha się zawsze na niskich pułapach - jest nawet wskazana. A ja jestem niskociśnieniowcem właśnie.

Około 11 zjedliśmy zaś dość dużą ilość sałatki ze śledziem, przegryzawszy ją szczerym jak złoto chlebem (słowo "szczery" oznacza w naszym żargonie również tyle co "sam" - np. szczerej cebuli się najadłem, ta zupa to szczera sól!). Miałam w domu marynowanego płata, pokroiłam w kostkę, dodałam to, co akurat zalegało mi w lodówce - kawałek kiszonego ogórka, kawałek pora i pół niedojedzonego przez Olka banana. Do tego nieco majonezu, pieprzu i gotowe. Sałatki mają to do siebie, że przyjmą wszystko ;-). Na tę typowo polską, warzywną, mamy nawet określenie "bałagan" ;-).

Teraz jeszcze chapnę sobie brzoskwinię na deser i oby do 15-stej. Potem wypadam z biurowca, wsiadam w samochód, jadę po Olka i z miejsca ruszamy na Pastorczyk. Spakowałam nas już rano, więc nie mam potrzeby zajeżdżać do mieszkania. Pogoda piękna, mama dzwoniła z zapytaniem, czy Oluś przyjedzie - a zatem jedziemy. Nie ma sensu siedzieć w bloku. Jeszcze się tu nasiedzimy jak zacznę remont i spadnie mi na garb latanina i sprzątanina. A potem przyjdzie zima, będę gruba i wtedy z ochotą posiedzę w zaciszu swojego kochanego mieszkania. Bo jakie ono jest to jest, ale ogólnie bardzo je lubię i super się w nim czuję.

Małe znów się kokosi... Chyba mu nieco ciasno. Dżinsy zaczynają przeszkadzać już nam obojgu. Do tego nie służy nam zbyt długie siedzenie. Kolejne kopy i boksy przyjęłam jako zachętę do wstawania z miejsca i przejścia się choćby kilka kroków. Trza by pomyśleć o jakichś getrach czy ciążowych spodniach. Mam jedne po Olku ale one były na mnie zawsze za wielkie, nawet już w 9 miesiącu ciąży, więc tym bardziej nie ustroję się w nie teraz! Takie dżinsy z wszytym u góry elastycznym pasem. I tradycyjnie za długie... Kupować jednak jakieś nowe łachy na kilka miesięcy? Hmmm, nie uśmiecha mi się to, a jakoś znikąd nie spodziewam się tzw. zrzutów  lub darowizn ;-).  Może wygrzebię coś w jakimś lumpie? Damy radę!