niedziela, 12 grudnia 2010

Wegetariańskie rozważania

Niedziela. Pada śnieżek i jest pochmurno. Olek właśnie zasnął co wróży brykaninę do późnego wieczoru i kłopot z jutrzejszą, poranną pobudką. Na dwór się nie wybieramy bo pogoda blee, nie chce mi się ubierać, nie chce mi się ubierać Olka i nie chce mi się złazić a potem włazić po schodach. Od rana przeczytałam już połowę "Kuchni Kryszny " i jestem pozytywnie nakręcona na wegetarianizm. Wcale nie tylko dlatego, że akurat ta książka traktuje o diecie bezmięsnej. Oczywiście jestem osobą z natury ulegającą tego typu wpływom - tzn. czytam coś, poznaję, wnikam i przenikam treścią. Zwykle jednak nie na długo i zamykając książkę wracam do rzeczywistości i stawiam czoła tak zwanemu TU i TERAZ. 

Moja grecka sałatka
 Zawsze jednak chciałam być jaroszką. Raz jeden w życiu nawet dość skutecznie próbowałam i nie jadłam mięsa przez około pół roku. Były to czasy studenckie i pomysł zapodała moja ówczesna bratnia dusza Monika. Nie jeść jednak mięsa to jedno, ale jeść zdrowo i to, co owe mięso zastąpi to drugie. My jadłyśmy byle co i byle jak, napychając się prostymi warzywami i od czasu do czasu pasztetem z soi czy rybą. Było to kilkanaście lat temu, mieszkałyśmy w akademiku i jedzenie traktowałyśmy albo jako konieczność, albo jako zabawę czyli np. gotowałyśmy sobie o 2 w nocy. Obie wychowane na mięsiwie, bez jakiejkolwiek wiedzy na temat zdrowego wegetarianizmu, koniec końców kupiłyśmy parówki i z ulgą zjadłyśmy je tuż za drzwiami marketu. Podczas tych kilku miesięcy naszej oszałamiającej diety bynajmniej ja byłam ciągle na dziwny sposób głodna, apatyczna i za czymś tęskniąca. Nie udało się. Potem już nigdy nie podejmowałam prób porzucenia kotleta i kurczęcej nogi z rusztu. Ale zawsze o tym myślałam. Największym argumentem w moim przypadku zawsze była etyka, miłość do zwierząt i wrażliwość na ich krzywdę. Względy ekonomiczne, religijne, zdrowotne - o jakich również pisze autorka w Kuchni Kryszny, jakoś nigdy nie były dla mnie na tyle przemawiające, by wizja rezygnacji z jedzenia zwierząt mogła się we mnie urzeczywistnić.

Gość na parapecie
Dla mnie bowiem, wychowanej od dziecka na wsi i obcującej ze zwierzętami dzień dnia, ich niedola zawsze była czymś przejmującym. Ciężko było pojąć mechanizm funkcjonowania świata, w którym dla jedzenia trzeba zabijać. Zabijać swoje własne zwierzęta albo sprzedawać je na rzeź po tym, jak dorosną do odpowiedniego wieku bądź przestaną być użyteczne w inny sposób. Nigdy nie mogłam patrzeć na cierpienie zwierzęcia, nigdy nawet nie spojrzałam w stronę, gdzie dokonywano jakiegoś uboju a sama myśl o tym, że właśnie ma się to stać sprawiało, że nie mogłam sobie znaleźć miejsca, próbowałam odsunąć o tym myśli na wszelkie sposoby, schować się gdzieś, zatkać uszy, zakryć oczy i zniknąć. Nie mieć z tym krwawym i okrutnym procederem nic a nic do czynienia. Zawsze mieliśmy duże stado bydła, świnie, kury, gęsi, kaczki, dawniej nawet owce. Każdy nowo narodzony cielak, prosiaki, jagnię, nowo wyklute kurczątka czy kaczuszki były dla mnie pociechą. Małe, śliczne, wesołe, bawiące się jak dzieci, tak samo jak ludzie odczuwające głód, pragnienie, zimno, ciepło i ból. Lubiłam opiekować się zarówno takimi maluchami jak też dorosłymi osobnikami. Nadal to robię, kiedy jadę do rodzinnego domu. Było mi zawsze bardzo smutno i przykro, kiedy nadchodził czas, że ukarmione świnie czy byki pakowano na wózek i wieziono we właściwym celu i kierunku. Ileż łez i kołatania serca kosztowało sprzedawanie mlecznej krowy, której czas i wydajność powoli się kończyła. Doisz tę krowę i dbasz o jej wygodę codziennie, nadajesz jej imię, głaszczesz ją, czasem rugasz jak walnie cie osikanym ogonem po twarzy, pomagasz przy wycieleniu, leczysz. Masz z tej krowy dochód. Jest Twoją żywicielką. 

Jej już nie ma... (Ulka)

Każda krowa ma swoje miejsce w oborze, które dobrze zna. Przychodzi z pastwiska i idzie na swój "kawałek podłogi". Zna swoje koleżanki, rozkład dnia, pory dawania paszy takiej i takiej. Niejako urządzasz jej życie - powołujesz na świat, decydujesz o jej każdym dniu a ona bierze to życie takim jakie jej dajesz. Nie spodziewa się, że pewnego "pięknego" dnia potraktujesz ją w tak bestialski sposób - wyrwiesz ją z jej obory, z jej miejsca, z jej towarzystwa, z jej świata, pozbawisz ją jej jedzonka, wtłamsisz najpierw w szokujący transport, potem każesz czekać na najtrudniejszą chwilę życia bez dojenia, bez karmienia i bez picia. A kiedy ta chwila nadejdzie otwierasz dla niej piekło, wrzucasz i odchodzisz jak gdyby nigdy nic się nie stało. Idziesz człowieku dalej czynić swoje zło. A krowa? Jej granatowe oczy z pięknym rzęsami stają w przerażeniu. Obdzierana ze skóry i godności dogadza żądzom człowieka mięsożercy. Czasami stoi pan lub częściej pani w mięsnym sklepie przy ladzie wyłożonej porcjami zabitego zwierzaka i wybrzydza - pokaże mi pani jeszcze z tej strony, odwróci tamtą stroną, eee tu za tłuste, tu za cienkie, tu za grube, to jakieś żylaste - chyba z jakiejś starej chabety, to pewnie jakaś stara maciora!!! Obraza boska dla takiej persony! A ja mam wtedy ochotę takiej przywalić albo tak, jak prowadzi się krowę, jagnię czy goni świniaka na rzeź, tak wziąć tę paniusię na postronek i przynajmniej zaprowadzić na próg rzeźni. Niech się przyjrzy. A najlepiej dać jej żywe zwierzę na sznurku i niech radzi sobie sama. Jak mnie takie wybredy wnerwiają! Anielskie podniebienia i jedwabiste gardełka. A niech was! Tak, sama jem i kupuję - zgoda - ale moje debaty i wybrzydzanie nad towarem są powściągliwe albo żadne. Nie obrabiam tyłka krowie po jej śmierci ani nie zarzucam maciorze, że była stara jak ją już ktoś ubił.

Proceder uśmiercania w dzisiejszych fabrykach mięsiwa to pomsta do nieba. Nie umiem i nie chcę o tym mówić, choć należałoby. Nie wierzę w humanitaryzm zabijania bo z całą pewnością go nie ma. Wystarczy, że czasami człowiek się lekko skaleczy czy kapnie mu na skórę kropla wrzątku. Ja się wtedy zachowuje? Co czuje? Czy zwierzę jest z betonu? 

A jednak po dziś dzień nie zrezygnowałam z mięsa. Wiem, że moja rezygnacja nie zmieni świata. Są ludzie, na których zabijanie nie robi wrażenia i przecież sami zabijają bez kszty wrażliwości i współczucia. Gdyby bowiem byli inni - nie zabijaliby przecież. Są całe tabuny ludzi, którzy sami by nie zabili, ale rozgrzesza ich możliwość pójścia do sklepu i wybrania sobie gotowego produktu bez myślenia o nim w kategoriach życia i śmierci. 

Ja, z uwagi na te obcowanie ze zwierzętami, których ostateczny los jest przesądzony, powinnam oddać im honor i rozliczyć się z nimi własnym sumieniem. Gdzie moja lojalność wobec nich? Czy jestem na tyle słaba, że naprawdę nie mogę odmówić sobie mięsa? Tylu ludzi na ziemi może. Tylu ludzi żyje bez mięsa i ma się fantastycznie. Czy ja nie mogę? 

Nie piszę o innych zjadaczach mięcha - każdy ma swoje własne zdanie i widzimisię w tym temacie. I ma do tego prawo. Na dzisiejszym etapie rozwoju świata nie ma mowy o tym, by ludzie nagle przeszli masowo na wegetarianizm. Świat zaszedł już za daleko. Ale jeśli ktoś, idąc za swym sumieniem i uczuciami wyłamie się z tej machiny - chwała mu. I chwała będzie mnie, jeżeli tylko dam radę. Co bym dziś zrobiła gdyby w sklepach zabrakło mięsa a wszystko inne pozostało? Czy poszłabym z siekierą na polowanie? Przecież wiem, że nie. Czy umarłabym z głodu? Nie. Przecież wszystko inne do jedzenia jest dostępne. 

Piotrek (też już go nie ma)

Myślę, że spróbuje powalczyć. Wiem doskonale, że to przecież możliwe a dla wielu ludzi wręcz oczywiste. Jednak nie jestem pewna, czy mi się uda. Stąd nawet sobie niczego nie obiecuję... Po prostu.

Tak mnie dzisiaj natchnęło, by o tym wszystkim co wyżej, napisać. Zawsze miałam na myśli wypisać się na ten temat. Nie wyszło mi to chyba tak, jak chciałam, ale ten temat jest dla mnie zbyt emocjonujący i przykry, abym mogła przy nim zebrać myśli i fakty i ulepić w rozsądną całość. Jest jeszcze wiele rzeczy w tej materii, o których mogłabym tu nabazgrać, ale nie mam już siły.

piątek, 10 grudnia 2010

Sen, sen, sen.....

Morzy mnie sen. 


Morzy mnie tak potwornie, że aby odżegnać go choć na chwilkę postanowiłam o nim napisać. Nie wiem czy to pomoże, ale podejmuję się w tym celu już wszelkich prób. Przeglądanie akt i dokumentów nie pomaga, na drugą kawę nie mam ochoty. Ba, nawet mnie mdli na samą o niej myśl. Pogłośnione radio, pół rozmówki z kolegami, wycieczki do łazienki, do sekretariatu, na korytarz po wodę z dystrybutora, który zresztą jest pusty (pić!!!) - nic mi nie pomaga! Po prostu nic! Kupiłam już nawet kolejną książkę online, przejrzałam popularne portale i ulubione blogi. I nic mi nie pomaga. Wszystko robię z wielką łaską, powolnie i apatycznie - bo chce mi się spać! Oczy, niczym przymknięte wieczka, szczypią mnie i palą. Głowa ciąży jak głaz i tylko ostatkiem sił i woli utrzymuję ją na karku. Nie ma mowy o zmuszeniu się do myślenia, na którym moja praca często polega. Często ale nie zawsze, bo czasem po prostu trzeba robić coś mechanicznie. Dzisiaj jednak nawet te mechaniczne czynności nie mają u mnie szans na wykonanie. Najprościej mówiąc - olewam je. Wszystko olewam! Bo właśnie sama czuję się olana i zlana przez sen.

Więc siedzę i się męczę. Dręczę się. Cierpię. Moje Małe nie podziela  mojego stanu. Szarżuje. Dokazuje. Rzuca się. Wierzga. Może to jakaś forma pomocy dla śniętej matki? Chyba jestem przemęczona... Budzik codziennie dzwoni o 5.15. Teraz zimą musi tak wcześnie, bo zawsze trzeba rozgrzać samochód, obmieść ze śniegu, odskrobać ewentualny lód, wolniej jechać... Oluś wstaje (a raczej go budzę) trochę później bo po 6-ej, ale i tak bardzo go podziwiam. Około 6.30, w pełnym rynsztunku, tupie już małymi nóżkami po schodach i wychodzi na mroźny, ciemny jeszcze świat. Kochany szkrabik.

Chyba obojgu nam należy się już jakiś odpoczynek. Nie to, abym wykorzystywała swój stan, ale po Nowym Roku powoli przymierzę się do zwolnienia. Jest mi coraz ciężej mimo, iż ogólnie rzecz biorąc nie czuję się źle i nic wielkiego mi nie dolega. Jest chyba jednak tak jak powiedział mi Mohi - Ty zawsze zrobisz wszystko za wszystkich. Za Ciebie jednak z pewnością nikt nie odpocznie. Złote usta dla mojego męża. 

czwartek, 9 grudnia 2010

Gandhi w dalekim kraju i 2 marginesy

Wczoraj wieczorem definitywnie pochłonęłam "swoją" ostatnią powieść - W dalekim kraju. Pomimo, iż liczy całe 620 stron, przeleciałam przez nią jak piaskowa burza. Historia jest chyba jedynie tworem wyobraźni autorki ale już jej umiejscowienie jak najbardziej realne, bo w świecie kolonialnych Indii drugiej połowy XIX wieku a dokładnie w Pendżabie, którego część dzisiaj należy do Pakistanu - miasto Lahore i jego okolice, w dalszej zaś części książki - Peszawar - na pograniczu dzisiejszego Pakistanu i Afganistanu. Cała książka jest w zasadzie smutna... Dopiero na jej końcu pojawia się światło w życiu głównej bohaterki. Nie będę jednak opisywać treści, bo nie chcę jej zdradzać. Zdecydowanie jednak polecam powieść każdemu - nie tylko osobom w jakiś tam sposób powiązanych z Indiami. Jest wciągająca. Wzbudza bardzo różne emocje, naszpikowana nieoczekiwanymi zwrotami akcji, chwilami zagadkowa. Taki typowy bestseller. Byłby z tego całkiem fajny film :-) - myślałam raz po raz, kiedy realistyczne obrazy pojawiały się przed moimi zaczytanymi oczyma. No i wspaniale czuję się na stronicach, na których pojawiają się "swojskie" słowa typu roti, daal, sati, sari, kurta, kirpan, etc... Słowa, które gdyby nie mój mąż, byłyby dla mnie nadal obce bądź w ogóle nieznane, a tak - stają się mi coraz bliższe bądź są już całkiem oswojone. 

Teraz przymierzam się do wspomnianej już wcześniej biografii Gandhiego. Dwa tomy autorstwa niejakiego Jose Freches'a - Francuza, który pracował jako konserwator w słynnych muzeach - Guimet (pewnie wstyd, ale nic mi to nie mówi...;-( ), Luwr (owszem, słyszałam i nawet byłam choć tylko na zewnątrz) i Grenoble (jedynie słyszałam). Był też doradcą ds mediów w rządzie Jacques'a Chiraca, prezesem telewizji Canal+ oraz dyrektorem generalnym grupy prasowej Midi libre. Od około 10 lat jego życiem jest pisanie a jego książki tłumaczone są na wiele języków i sprzedają się w ponad milionowych nakładach. Imponujący osobnik. Tyle zaś wyczytałam o nim... na okładce Gandhiego, bo wcześniej nie słyszałam o tym pisarzu - jak zresztą o wielu, wielu innych, gdyż czytać kocham, ale z moją wiedzą o autorach jest zawsze kiepsko.

Przeczytałam właśnie 4 strony I tomu i już jestem pewna, że książka mnie wkręci. Słynny Gandhi czyli pełnym imieniem i nazwiskiem - Mohandas Karamcand Gandhi, urodził się jako czwarte i ostatnie dziecko swoich rodziców 2 października 1869 roku w Porbandar (stolica stanu Gujarat). Oto więc drobny chłopczyk staje na początku swej wielkiej drogi, o której potem będą czytać pokolenia nawet z dalekiej Polski... czyli np. właśnie JA, która tę jego drogę zaczynam właśnie bliżej poznawać.


Tyle na temat Gandhiego teraz.

Natomiast tak na marginesie wspomnę, że Aleksander znowu wyłudził od mnie figurki Buddy. Właśnie wkłada je do swojego kubka od wody. Byłam sceptyczna co do ponownego udostępnienia mu ojcowskich zbiorów ale... dzisiaj akurat zadzwoniliśmy do Kalkuty. No i Tata, usłyszawszy "halo tata, ceść, co lobis, kocham cię" - zezwolił synowi na wszystko. Jakże więc bym mogła odmówić? 

Zaś na marginesie numer dwa dodam, że obaj panowie, mały i duży, będą mieli wiele do nadrobienia w kwestii werbalnej. Tak, tak. Już widzę, że aby dojść do porozumienia będą musieli postarać się i nieźle popracować. Wnioskuję to po ich dzisiejszej "rozmowie". Każdy gadał swoje i nie za bardzo rozumiał drugą stronę. Wcześniej Olu nie mówił aż tak dużo i płynnie a na dodatek angielski już mu wyparował z główki. Mohi zaś polskim nigdy nie błyskał (o rany, błyskanie to w ogóle za wielkie słowo). No i teraz mogą mieć problem  z komunikacją ;-). Ale co tam, taki problem to w zasadzie nie problem. Przynajmniej będzie wesoło i komicznie. Ale czy aby na pewno? Jednemu i drugiemu będę musiała bez końca służyć za tłumacza i tym samym gadać za troje. Pogmatwam się na sieć, uh!. No ale cóż, taki to już mój "służalczy" los, kurde mol ;).

Policzyliśmy z M., że to jeszcze tylko miesiąc i 9 dni. Pestka z winogrona ;-).

sobota, 4 grudnia 2010

Choinka i drzemka w ponurą sobotę



Już trzeci weekend z kolei siedzimy z Olkiem w Grajewie. Moja mama nakazała nam nie ruszać się z miejsca - bo drogi śliskie, bo mam nadal letnie opony (taaak, ale mogę je zmienić dopiero właśnie w Pastorczyku, gdzie moje zimówki sobie leżą i czekają), bo jest zimno jak diabli i Olek się rozchoruje itp, itd. No to siedzimy. Mając nadzieję, że już na kolejny weekend nic nas tutaj nie zatrzyma. Rzadko, bardzo rzadko zdarza się, że tyle sobót i niedziel z kolei nie jedziemy na wieś. Cóż, kto się spodziewał tak wczesnej zimy...

Dzisiejsza sobota jest ponura. Zero słońca, mglisto i ciemno. Sprzątanie ograniczyliśmy do niezbędnego minimum. Nie mam dziś natchnienia na szczotę i zmiotę. Wczoraj wieczorem przywlokłam z piwnicy naszą niewielką choineczkę. Z rana wystroiliśmy ją w skromne, ale jednak zupełnie wystarczające ozdoby i można powiedzieć, że w Grajewie sezon bożonarodzeniowy rozpoczęty. Zamierzałam ubrać choineczkę najwcześniej za jakiś tydzień, ale ten szary dzień i brak innych, ciekawych zajęć zmotywował mnie do ozdobienia nią naszego pokoju już dzisiaj. A co tam! Na Pastorczyku postawimy choinę tradycyjnie dopiero w Wigilię a tutaj... i tak nas w Święta nie będzie, więc drzewko niech nam dodaje światła i barwnego blasku już od dzisiaj. 

GRYOkoło 15-stej dopadła mnie senność. Dziwna i nieposkromiona. Pomimo, iż wstałam dziś nie o 5.20 a 6.40 i w zasadzie nie napracowałam się ani nie namęczyłam niczym szczególnym - sen się do mnie dobrał i chcąc nie chcąc musiałam się położyć. Liczyłam na to, że Olu podzieli mój "los" i też się zdrzemnie. Aha, chciałabym! Najpierw przyłożyłam głowę do poduszki na naszej kanapie w dużym pokoju. Olek oczywiście przymierzał się do mnie, ale robił to na sekundę, po czym wstawał, szedł "coś zrobić" i znów się przykładał. Mówił do mnie czule "śpij mamo, śpij", przykładał rękę do czoła i sprawdzał czy gorąca, pytał czy już mnie nie boli (nie wiem co, ale jak leżę to on zawsze myśli, że coś mnie boli), pogłaśniał i ściszał telewizor, właził na oparcie kanapy skąd "masował" mnie stopami i ogólnie rzecz biorąc - był co nieco dokuczliwy. Zebrałam się i poszłam do sypialni. Położyłam się na łóżko, przykryłam kocem i poprosiłam, aby na 10 minut był grzeczny, zamknął się i mnie nie torturował. Przykładając palec na usta, położył się więc ze mą. Jeśli uleżał 20 sekund to góra. Rozpoczął słanie łóżka, na którym leżałam. Wyciągał spode mnie koc, zaginał kołdrę, przekładał poduszki, właził na parapet okna i usiłował zaciągnąć rolety - wszystko oczywiście dla mojego dobra i komfortu. I oczywiście bez końca mówił i komentował co robi, co zrobił i co zrobi. Na dźwięk smsa w mojej komórce dostał małpiego rozumku i z przejęciem pobiegł po telefon, by mi go czym prędzej podać. Sms najwyższej rangi - jakaś setna reklama czy oferta operatora! Nawet takich nie czytam! Usiłowałam chociażby poleżeć w spokoju z zamkniętymi oczyma, bo o spaniu mogłam zapomnieć na wieki. Nie patrzyłam co szanowny synek porabia, ale słyszałam, że był w pobliżu i działał. W końcu przyleciał ze swoim pełnym emocji "sikuuuuu". "No nie, znowu!" - załkałam boleśnie (bo sika jak szczeniak - mając otwarty dostęp do wody, którą pije non-stop - jak jego ojciec) i z nieukrywaną złością wygrzebałam się z zemlonego posłania. Może 5 minut nie patrzyłam na rozwój wypadków i przez te 5 minut sypialnia jak i duży pokój przybrały niecodzienny wygląd. Ramka ze zdjęciem przeniosła się z komody na parapet. Pies, misiek, lew i panda z parapetu leżały do góry tyłkami na komodzie, przy czym panda miała wyskubaną watę przez dziurę na karku. Wszędzie walały się kłęby białej materii. Duży samochód z napędem na Olkowe nogi też leżał rozbebeszony jak świeżo ściągnięty ze złomu. Ubrania z fotela porozwalane po całym mieszkaniu, kubek z wodą na podłodze przy łóżku, telewizor i choinka odłączone od elektryczności (w końcu można było bezkarnie dobrać się do listwy i popstrykać), o reszcie zabawek nie wspomnę. Niby rozwałka jest często i to normalne, ale tak bardzo potrzebowałam chwilki odpoczynku i tak bardzo poirytowało mnie, że ledwo co posprzątaliśmy a tu abrakadabra na nowo. I te wieczne "siku"... Latem sam się oporządzał w tym temacie. Ściągał majtki i na nocnik. Teraz ma zapięte w kroku body, rajstopki i spodnie - sam nie da rady, a co najwyżej się sowicie oleje. Do tego nocnik już go nie interesuje, on musi na sedes. I ja muszę go tam posadzić, żeby było szybciej. Tym razem posadziłam go z oczyma na zapałki i wrednym humorem. Kiedy Olu siedzi na sedesie zawsze patrzy mi w oczy, robi minki, obejmuje za szyję i mówi, że mnie kooocha. Dziwne miejsce do okazywania miłości, no ale tak już mamy ;). I teraz też tak było. Irytacja lekko przeszła. Nie umiem się na niego gniewać dłużej niż trwa westchnienie. Na sen nie było już szans. Wypchałam rozbebeszoną pandę i pozbieraliśmy zabawki. Żeby odegnać złe samopoczucie, rozwiesiłam pranie i zmyłam podłogę w kuchni, bo kolega nalał sok z butelki o pojemności 250 ml do kubka o pojemności 200 ml...
Kurde, jak ciężko poradzić sobie z niemocą, sennością i gorszym dniem, mając obok osóbkę pokroju Olka i nikogo więcej. No, jest jeszcze TEN KTOŚ w środku, ale od TEGO to co najwyżej mogę dostać kopa, syknąć z bólu i tyle. 

Na szczęście już mi lepiej. Choineczka świeci, za oknem ciemno, popijam gorącą herbatkę a Olek ogląda Mini Mini. Nic innego już się w naszej TV nie uświadczy, niestety. Stąd i ja zamiast czegoś odpowiedniego do swojego wieku (ha ha ha) śledzę losy Dużego Czerwonego Psa (Clifford zwany po Olkowemu Kicholt), Stuarta Malutkiego, Kota Jessiego, Wróbla Ćwirka, lokomotywek ze Stacyjkowa, Tomka i jego Przyjaciół i wielu, wielu innych takich to a takich postaci. Niedługo może nawet ulegnę magii reklam Mini Mini i kupię sobie lalkę Agatkę albo Natalkę! No, chyba że sobie urodzę ;-).

Niby już jest ok, ale nie chcę tu siedzieć w kolejny weekend. O nie! Fajnie w domku, owszem, ale co za dużo to nie na zdrowie. Na dworze za zimno na długie pobyty, w Grajewie nie ma żadnych większych centrów handlowych ani ciekawych miejsc do spędzenia czasu z maluchem. Nie mam tu nawet do kogo iść z wizytą czy też kogoś zaprosić. Mohi daleko, za górą i rzeką... Jakoś mi więc dzisiaj nudno i melancholijnie. No ale takie dni w życiu człowieka też przecież muszą mieć miejsce! I trzeba je przyjąć z godnością mistrza, o co jak mogę, tak się staram. Dodam, że przeczytałam już około 100 stron "W dalekim kraju".  Póki co, bardzo mi się podoba :-).

No i to moje pisanie... Niezawodne. Terapeutyczne. Jak dobrze, że je mam.

piątek, 3 grudnia 2010

Co tam Panie w Kalkucie słychać?

W Kalkucie można sobie teraz swobodnie chadzać z krótkim rękawkiem. Ale bywa chłodno. To znaczy - czasem trzeba zarzucić na garba szal lub jakiś lekki sweterek (tak, tak, jest w tym zdaniu nutka ironii ;-)).

M. lubi zimę. Mówi, że bardziej męczy się w upałach niż na mrozie. Rzecz jasna, pierwsze swoje prawdziwe zimy przeżył w Polsce i o ile te łagodniejsze naprawdę mu sprzyjały i był szczęśliwy, że może cieszyć się zimnem i śniegiem oraz do woli fotografować te niecodzienne w ciepłych krajach zjawiska atmosferyczne, o tyle zima roku ubiegłego, która przybrała miano zimy stulecia - nieco i jemu podmroziła skrzydełka radości ;-). 

W tym roku, podczas gdy my już od końca listopada zmagamy się z obfitością śniegu i intensywnością mrozu - M. wygrzewa schaby pod ciepłym, indyjskim niebem. Wyjechał z Polski 1 września mając na sobie t-shirt i jakiś blezerek. Pamiętam, że pogoda była wtedy piękna. Przezornie jednak, mając na uwadze czas powrotu w styczniu, czyli w środku polskiej zimy - spakował do walizy również ciepły sweter i zimowy płaszcz. Będzie jak znalazł, kiedy wyląduje już w innej, niż mu obecna, rzeczywistości.

M. dopytuje również, czy już znam pleć berbecia, bo babcia czyli moja teściowa, chce zakupić jakieś fatałaszki dla najmłodszego wnuczątka. Oczywiście gdybym już znała płeć - M. dowiedziałby się o niej w pierwszej poza mną kolejności! No ale... on jest tak zalatany, że chyba umykają mu moje kolejne relacje z wizyt u lekarza i wszelkie ciążowe newsy. Stwierdził jednak dzisiaj, że to chyba będzie dziewczynka - arogancka jak Hinduska - bo nie chce się "odkryć". Noo, każde przypuszczenie w tym względzie może okazać się słuszne ;-). 

Fatałaszki dla mnie już zakupione, dla Olka też, stąd jeszcze tylko dla malucha. Wszystkie ubrania nabyte były przy okazji święta Diwali, gdyż taki tam mają zwyczaj, że w ramach świętowania obdarowują się nowymi ciuchami. Ja mam dostać jakieś tradycyjne odzienie indyjskie i ma to być chyba komplet (-y?) ze spodniami. W wyobraźni  raczej  wiem o co chodzi, ale nie nazwę po imieniu, bo mogę zrobić błęda ;-). Moje miłe koleżanki - w tym często tu obecne czytelniczki - na pewno nazwę znają, takie komplety mają, nosiły bądź noszą i odpowiednio mnie tu pouczą :-).

Poza tym, o czym wcześniej nie wspomniałam, warto odnotować, że Aleksander nie jest już jedynym wnukiem-chłopcem dla rodziców M. W październiku bowiem, młodsza siostra M. również powiła chłopczyka. M. ma 2 siostry i każda z nich - jak dotąd - po jednej córeczce. Obie zawsze miały kłopoty z donoszeniem ciąży, stąd starsza już zrezygnowała ze starań o drugie dziecko a młodszej jeszcze się "udało". Aleksander ma wiec w Indiach również ciotecznego braciszka. Na imię ma - i tu mnie zabijcie - nie pamiętam. Wiem, że w skrócie to Dev a o procesie nadawania imion sikhijskich w ogólności M. zamierzał napisać artykuł na swojej stronie. Póki co, artykułu nie ma, bo żurnalista zajęty ostro czym innym. Kiedy Dev się urodził - Mohi napisał mi jedno zasadnicze zdanie, które tłumacząc najprościej na polski brzmiało: "A żebyś widziała, jak wszyscy dookoła z rodziny szwagra cieszyli się, że to chłopak! Bloody bastards !!!". Lekko zbulwersowany ton wypowiedzi M. oraz owo słowo "bastards" wynika z jego stosunku do indyjskiego traktowania płci. Pomimo XXI wieku, dziewczynka nadal uważana jest jako ta gorszej kategorii a chłopiec przyprawia o ekstazę. Nie mówię oczywiście o wszystkich, bo opinie ogólnikowe zwykle krzywdzą mnóstwo osób pod ogólnik nie podpadających, ale problem ten zdaje się tam nadal istnieć. I nie jest to jakaś tam moja własna wizja czy opinia, bo cóż ja tak naprawdę mogę o tym wiedzieć... To jest zdanie mojego męża, który jest przecież stamtąd. Do tego jest wnikliwym obserwatorem rzeczywistości, społecznikiem i "obrońcą praw wszelkich uciśnionych". O jego stosunku do samych kobiet zaś - mogłabym napisać hymn pochwalny. Ale to już temat na inny wpis :-). 

A tutaj, jedno z moich ulubionych zdjęć Mohiego obrazujących prześliczną, hinduską dziewczynę:


czwartek, 2 grudnia 2010

30 tygodni

W zasadzie mogę powiedzieć, że to już 30 tygodni. 30 tygodni oswajania się z myślą o Kimś i 30 tygodni noszenie tego Kogoś w swojej "kangurzej torbie" ;-). Mam wrażenie, że jak już ... przekroczy się ową 30-stkę to do finałowej 40-stki już tylko krok. Mig, quick, raz, pras i koniec. A zarazem początek. Taki przez duże P. Co jednak nie oznacza, że imię też będzie miało na P. Bo ani w wersji damskiej ani męskiej nic na P. jak dotąd mi się nie uwidziało.

Wczoraj byłam u lekarza. Ciśnienie jak zawsze 90/60, waga w pełnym rynsztunku i kozakach 62,5 kg, tętno obecne - a jakże. Doktor zapytał: "Pierwsze dziecko urodziła Pani duże?". "Nieeee" - odrzekłam zgodnie z prawdą. "No, to teraz pewnie też pani giganta nie będzie miała". "Wiem i czasem się martwię wielkością swojego brzucha a raczej jego niewielkością". "Bez obaw, taka widać Pani natura a przytyć 30 kg to nie sztuka nawet przy dziecku 5 kg. Potem trzeba się odchudzać". "Ja nawet jak chcę, to nie mogę utyć a jeść ponad to co mogę i chcę też nie daję rady". "Dobrze jest, zresztą ma Pani jeszcze co najmniej 2,5 miesiąca i to jest czas najwyższego przyrostu masy malucha". 

No i tyle sobie pogadaliśmy. Znowu mam zrobić morfologię krwi i moczu, zaprzestać pobierania luteiny a żelastwo (jak to doktor nazywa) ograniczyć do 1 tabletki dziennie. I za 2 tygodnie tradycyjnie znów na kontrolę.

Ogólnie mam się dobrze. Czasem tylko dopada mnie cholerna zgaga, o której jak dotąd jedynie słyszałam a zawsze byłam ciekawa "jak wygląda". No to teraz już chyba wiem. Grrrr. 

Małe zbójczysko jest wyjątkowo ruchliwe. Czasami przychodzi do mnie Olek i kładzie główkę na brzuchu albo mnie po nim głaska. Ilekroć jednak próbuję przywołać go do siebie jak wiergacz jest w akcji - po jego przyjściu wiergacz zaprzestaje aktywności. Tak jakby od razu zaniemógł albo opadł z sił. Chciałabym pokazać Olkowi jak jego brat czy siostra harcuje - ale to małe jakby wyczuwało, że Olu jest obok i automatycznie nieruchomieje. Może to już forma zabawy w chowanego? A może respekt przed starszym ;-).