poniedziałek, 29 marca 2010

Asystent osobisty

Asystent osobisty siedzi obok na biurku i broi. Wściubia nosa do wszystkiego cokolwiek robię i nie odstępuje mnie na krok. Właśnie wstał i pcha się z kopytami na klawiaturę. Ma szyderczy uśmieszek i złośliwe ogniki w oczach. Dostaje ostrzeżenia i przechodzi z biurka na parapet. Odsłania rolety i krzyczy LOOK! Lookam. Jakiś samochód zwija się z parkingu. No cóż, rewelacja to może i nie jest ale dla asystenta wszystko póki co jest rewelacją. O, ukłuł się kaktusem. Oblizał palec i dalej szuka dziury w całym. Sprzątanie i układanie jest robotą Syzyfa. To co rozwalone i posprzątane, w jego pojęciu powinno być znów rozwalone aby zachować ciąg zachowań naprzemienny. Ops, zaczyna być nerwowo. Klęka na biurku i patrzy mi w oczy. Coś gada po swojemu a w międzyczasie masakruje myszkę. Dostał po łapce. Skapitulował i dobiera się do mojego rękawa, przez który już całkiem nie tak daleko do cycy... Zaczyna beczeć fałszywym, denerwującym tonem... 

Cóż, asystent to asystent. Asystuje. Ma to dobre strony. Tylko. Te złe trzeba czym prędzej wywalać ze świadomości. Jakkolwiek maleńki training pora zaczynać. Training lekkiego ograniczania asysty. Nie jest to łatwe. Ale konieczne. 

Oki, idę bo sytuacja staje się groźna. Rączka już, już na klapie laptopa... Zaraz mi zamknie wieko i figo fago... Tyle pisania.

wtorek, 23 marca 2010

Wypad do Białego

Wzięłam na dzisiaj urlop i całą trójką udaliśmy się do Białegostoku. Wstępnie, Aleksander miał zostać u swoich przybranych dziadków czyli niani Tosi i jej męża. Okazało się jednak, że niania wybyła do Gdańska a samemu dziadkowi  nie chcieliśmy zostawiać Ola na głowie. Nie pozostało nam więc nic , jak tylko zabrać malucha ze sobą. Ja wstałam o 5, Pan mąż o 5.30 a Panek synek około 5.50. Dość celowo zachowywałam się głośno (prysznic, czajnik, suszarka, pękanie szafkami), by obudził się samoistnie nie zaś przy pomocy mojego "szarpanka" i szeptania "Olu,Olu, wstawaj...". Jakoś dziko tak szamotać słodkiego 2 latka, który smacznie śpi z rozdziawionym dziubkiem i bosymi stopami wywalonymi na kołdrę. Koniec końców zebraliśmy się wszyscy dość szybko i o 6.20 nasza szałowa polówka wytoczyła się z parkingu, wyskoczyła na ulicę Mickiewicza, dotarła do Ełckiej gdzie skręciła w prawo i przekroczywszy jedyne skrzyżowanie świetlne w Grajewie, pocięła drogą prostą i jasną w stronę Białegostoku. Aleksander obserwował okolicę co sekunda pytając "a co to je?", ja siedziałam dość milcząco trzymając termosik z kawą a M. kierował słuchając przy tym swojej porannej modlitwy sikhijskiej z komórki. Nie rozumiem co konkretnie śpiewa osoba modląca, ale te melodie znam już niemal na pamięć. Traktuję je trochę jako terapię wyciszająco-relaksacyjno-medytacyjną. W połowie drogi Aleksander zasnął, co było do przewidzenia. Na wjeździe do Białego, na pierwszych światłach, M. się zagapił. Dostał ode mnie kuksańca, depnął w gaz, połówka szarpnęła jak dziki byk i połowa kawy z termosika wylądowała na moich kolanach. Oczywiście kierowca nie poczuł się do winy. Całe szczęście, że wyjątkowo miałam na sobie czarne rajstopy i ciemno dżinsową spódnicę. Jakoś wszystko udało się zetrzeć i nie było śladu. Byłoby wspaniale, gdybym miała na sobie jakieś jasne ubranie... Ostatecznie głównie jechaliśmy w 2 celach: Moim i Mohiego. Mój cel to odpękać zaległe badania w Medycynie Pracy a cel Mohiego - odebrać w końcu swoją kartę pobytu. Moja wizyta potrwała dość długo z uwagi na to, czego nie należy komentować gdyż jest zbyt oczywiste. W końcu za wszystkim stała nasza polska służba zdrowia. Publiczna. Tam to dopiero mają tempo... Bożeńciu Ty mój... Człek może wrosnąć w grunt albo zaczekać się na śmierć i nikogo to nie wzruszy. Wszystko powolne i stateczne jak klacze na wypasie. Nawet gadać sie nie chce. Koniec końców, około godziny 11 byłam już wolna i całą trójką udaliśmy się z gmachu służby zdrowia do gmachu władzy szczebla wojewódzkiego. Tam na szczęście sprawa poszła szybko i gładko. Karta pobytu czekała na Mohiego już 3 tygodnie. Odebrał, podpisał i finito. Samochód mieliśmy zaparkowany w garażach pobliskiej Galerii Handlowej (bardzo ładnej zresztą). Na zakupy ani włóczęgę po owej Galerii już nie mieliśmy ochoty. Mohi wypił jedynie kawę w galeryjnej kawiarence, ja pożarłam pierwsze w tym sezonie lody gałkowe a Olu pobujał się w samochodziku na 2 złotową monetę. Na koniec, dla uciechy i nowego przeżycia Ola, przejechaliśmy się w górę i w dół schodami ruchomymi. A potem już tylko do samochodu i w drogę powrotną do Grajewa. Olu oczywiście pół drogi przekimał, ja przetrwałam w półczuwaniu a nasz starszy obywatel vel Broda - kierował słuchając z komórki sikhijskiej modlitwy popołudniowej. Do Grajewa dotarliśmy około 14. Poczułam ulgę i swojską błogość wjeżdżając do tej naszej małej, skromnej mieścinki. Złapałam się na tym już kolejny raz - lubię tu wracać. Być może dlatego, że mam poczucie powrotu do domu. A to poczucie jest dla mnie jednym z najważniejszych i najmilszych. Już nawet Olu, po skręceniu w naszą ulicę pokazuje na blok i woła "Ooo, domu!". Mohi ma takie same poczucie jak ja.
Dzień był piękny. Po tym, jak w poprzednim wpisie posłałam zimę na drzewo - wiosna nadeszła niepostrzeżenie. Słońce i ciepło, zapach rozmarzającej ziemi, jakaś nieopisana lekkość bytu i optymizm dookoła. Wspaniale.

Teraz rozwiesiłam pranie na balkonie. Wieczór co prawda jest chłodny ale zwiastuje równie piękny dzień nazajutrz. Dzień już bez wyjazdów :-)

środa, 17 marca 2010

Zima mnie wnerwia

Zima mnie wnerwia bo nie chce odejść. Powinna poczuć się już syta po swoim ostatnim sezonie. Tymczasem jest uparta jak bury osioł. Pół marca a tu nadal jakieś zawieje, chlapy, mrozy, mrozki i szarugi. Idę do roboty przed 7 rano - mróz podsycany wiatrem. Siedzę w robocie - za oknem ponuro albo na chwilę pojawia się słońce, które za dosłowną chwilę zostaje nikczemnie wykurzone przez śnieżycę. I znowu robi się ponuro i ciemnica ogarnia świat. Wracam do chałupy po 15 - pada mokre dziadostwo. Oczywiście smagana nadzieją, że po południu będzie cieplej - nie zabieram ni czapy ni kaptura. Normalka. Przecież smagany to człek być musi przez atmosferę a nie przez nadzieję. Nadzieja złudna jest. Matka głupich. I na taką głupawą jej córkę wychodzę. Limit kurtek, szalików oraz tych samych na okrętkę swetrów,  golfików i kamizelek już mi się wyczerpał w grudniu... Ileż człek może łazić do roboty ciągle w tym samym??? No, niektórzy mogą. Nawet bez prania przechodzi im to... na czysto.

Lubię Cię zima, ale do czasu. Po prostu odejdź w spokoju świętym i zapraszamy w grudniu 2010. Bye! Po prostu spadaj ... na drzewo. ;-)


wtorek, 16 marca 2010

Bilans dwulatka

Pomimo tego, że Oli skończył 2 latka 23 lutego, dopiero dzisiaj byliśmy na bilansie. No, może nie tak dopiero bo na zrobienie go jest 3 miesiące od skończenia przez dzieciaka magicznych 2 lat. Dostaliśmy nawet pisemne zaproszenie na tę okazję ale dokładnie w tym samym dniu, w którym  osobiście z własnej i nieprzymuszonej woli poszłam do przychodni umówić się na tę wizytę. 

Sporo szumu na temat tego bilansu ale tak naprawdę to żadna wielka filozofia. Tradycyjnie dzieciak został zważony (11,30 kg) i zmierzony (86 cm). Pielęgniarka zadała kilka sztampowych pytań typu: czy dziecko mówi, czy skacze, biega, zgłasza potrzeby fizjologiczne, potrafi samo jeść łyżeczką i buduje wieżę z kilku klocków. Na wszystkie pytania odpowiedź brzmi tak. Poza jednym. Pan Oleś nie za bardzo zgłasza swoje potrzeby fizjologiczne. Nadal życie bez pampersa wydaje się nam niemożliwe. Owszem, koleś zachowuje się dość podejrzanie jak nawali sążnistą kupę. Unika towarzystwa, jest cichy i spokojny. Czasem przyjdzie i powie "potty" ale zawsze już po fakcie. Sadzanie go na nocnik nie ma sensu bo on z niego zwiewa. Mniemam, że jak przyjdzie lato i cieplejsze dni - będziemy puszczali go bez pampersa. Jak sobie naleje w rajstopy i poczuje mokro - może zakuma.

Po pomiarach i wywiadzie pielęgniarskim, pediatra osłuchała Ola wzdłuż i wszerz. Wyczuła jakieś delikatne szmerki w sercu. Niby niegroźne ale jednak kazała zrobić morfologię krwi a potem iść do kardiologa. Z uwagi na to, że nie zauważyłam nigdy jakichś niepokojących objawów u małego - uważam, że te szmerki to tylko chwilowa dziecięca przypadłość i znikną z wiekiem. Badania jednak zrobimy co by nie wyjść na ignorantów. W razie czego chyba bym sobie nie wybaczyła zaniedbania.

Poza osłuchaniem Olu miał policzone ząbki (jest 16), obejrzane jąderka, gardełko, oczy (czy jest zez - nie ma) i uszy (czy słyszy - słyszy aż zanadto ;)). I tyle tego. Po bilansie. Szybko i bezboleśnie. Może nawet trochę po łepkach ale nie widziałam powodów by czepiać się dzieciaka w większym rozmiarze. Jest zdrowy, wesoły, cwany, chytry, pomysłowy, inteligentny... Co prawda może trochę za mało je ale to akurat jego cecha osobista od urodzenia. Gdyby mógł to by tylko na cycu siedział ale z tym już podjęłam walkę. Idzie różnie... 

Wyrywki ze słownika - co by nie zapomnieć:
skarpety - kapy
szalik - tali
kurtka  - kuta
panda - pana
słoń - fon
lew - leś
miś - myć
samochód - dudu
nóż - noć.

Więcej jakoś nie przychodzi mi teraz do głowy. Olek tak w ogóle szczeka jak najęty a poza polskimi słówkami zaczyna już wtrącać i powtarzać angielskie. Śmiem twierdzić, że jego gadulstwo - mniej i więcej zrozumiałe - czasem jest ... po prostu męczące. Ale ponad to słodkie i niepowtarzalne. 

Ani się obejrzę jak mój dwulatek zamieni się w jakiegoś pyskatego nastolatka. Brrr, jakoś dziwnie mi to sobie wyobrazić.

piątek, 12 marca 2010

W marcu jak w garncu

Zaiste dookoła jak w diabelskim garze. Włączony Tv obok mnie, metr dalej Aleksander przewala skarby ze skarbonki aż powały trzeszczą od brzęku, nieco pod innym kątem pokoju - mój pan mąż rozwalił na cały głos bolly film. Nie wiem gdzie mam się podziać by zaznać chwili spokoju, ciszy i ukojenia fizyczno-duchowego. Boli mnie brzuch, zżarłam więc 3 sztuki Ibupromu. Mam dość całego tygodnia w robocie, gotowania obiadów, kurzu w kątach, zatkanego zlewu, zimy, mojej własnej senności, koloru włosów, który jaki by nie był to i tak mi się nie podoba i..... ech, szkoda gadać... Chyba mam dość wszystkiego, czego się tylko da.

W Tv na TVN leci TESTOSTERON. Głupowata komedia męska. Tyle mam z nią wspólnego, że sama jestem jak ten testosteron. Agresywna, beznadziejna i niewytłumaczalna.

Aleksander nie spał w ciągu dnia. Od 8 rano jest na energicznym chodzie i ani myśli iść spać. Nadal liczy posiadłości zdeponowane w skarbonce przy czym co chwila robi sejf z własnej gęby. Jak połknie 2 złote - jego strata. Jego finansowa ale nerwowa oczywiście MOJA. Próby odebrania skarbca owocują wrzaskiem. Wrzask roznosi się jak zaraza po całym bloku. Takie to niepozorne, chude i niewielkie a taką parę ma w gębie, że czasem zastanawiam się jak to w ogóle możliwe. Uszy więdną, włosy się jeżą a nerwy ostrzą bez osełki. 

Starszyzna plemienna zapatrzona w ekran laptopa. Postać w czerwonym swetrze utopiona w fotelu, nogi na krześle, laptop na kolanach i wizja przed oczyma. Coś tam indi lub hindi - wnioskuję z dobiegających dźwięków muzycznych. Nie da się ich pomylić z innymi ;-).

Chciałabym aby obaj poszli już spać a mnie dali jeden jedyny wieczór na zmarnowanie po mojemu - internet, muzyka przez słuchawki i nic więcej. Egoizm nie jest cechą wzniosłą ale chyba jednak wpisany w naturę nawet największego samarytanina życiowego. 

Poza tym chcę wiosny. Słońca, ciepła i zieleni. Nienawidzę już tych wszelkich kurt, rękawic, golfów i kozaków. Ileż można???

Niebawem dobije 21-wsza. Że guru Singh nie śpi to jeszcze normalne ale Oleander? Nadal rześki. Przesypał skarbiec z pudełka po sałatce na pakę ciężarówki. Myślę, że na tym się nie zakończy i zanim on obmyśli kolejną przygodę z "mani" (tak nazywa forsę - wzięte z monay) matka już się wykolei psychofizycznie. Z drugiej strony jednak - czemu mam się poddać? Ostatecznie jutro nie idę do roboty. A to zmienia postać wielu rzeczy...

W marcu jak w garncu - nie ma co... Przysłowia się sprawdzają. Różnorodność zdarzeń i emocji oraz uczuć, odczuć i innych inności. Więc może ja ... marcuję tak w ogóle ??? ;-)

PS. Jeden odpadł. Przyszedł do mnie z maślanym wzrokiem i po chwili miłości, przytulania i bujania umknął w poduchy. Z drugim chyba będzie trudniej. Projekcja bolly w pełni. Lubię takowe i owszem - od czasu do czasu bo ich oglądanie czasu właśnie potrzebuje. Jednakże dzisiaj  akurat marzę o aureoli samotności i spokoju.