piątek, 30 grudnia 2011

Ostatni dzień roku (w pracy)

Ostatni dzień roku w pracy. Powinno być luzowo i blusowo a tymczasem jest pokrętnie, wirowo i intensywnie. Szał ciał i burza mózgów. Nie wiadomo za co się łapać, co robić najpierw a co później. Co zakończyć ze starym rokiem a co zostawić na inaugurację nowego. Szefowa "dokłada mi do pieca" jakby na dworze był sążnisty mróz, podczas gdy panuje nam totalna odwilż i jest względnie ciepło. 

W radio taneczna muzyczka, podsumowania roku i rankingi - najlepszych piosenek i najważniejszych wydarzeń. 

Babeczki w firmie poubierane dzisiaj jakoś tak sympatyczniej i odświętniej niż zwykle. Miło. Ba! Nawet ja odpiknęłam się w mini sukieneczkę sprzed 16 lat. Zaznaczam, że nie chodzi o tę dżinsową mini, o której niedawno raczyłam napisać post dramatyczny. Ta sukieneczka też jest owszem krótka, ale wygodna i zawsze bardzo ją lubiłam. Taka z brązowego aksamitku i bez rękawów. A'la princeska czy jak to się zwie. Do tego czarna bluzka, czarne rajtuzki, czarne długie kozaczki, kolczyki rodem z Indii i jest git. Ostatecznie trzeba zakończyć firmowy rok w stylu innym niż codzienny, prawda? Dlatego zrezygnowałam z ulubionych dżinsów i swetra i przyodziałam się w kieckę. Przebierałam się rano chyba ze 3 razy. W efekcie spóźniłam się do pracy, ale biorąc pod uwagę, że przeważnie jestem pierwsza w naszym dziale (a przed pracą jeszcze wybieram Olka i wiozę go do przedszkola, jakich to obowiązków nie mają moi koledzy) - moje dzisiejsze 10 minutowe spóźnienie wrzuciłam w koszt szykownego wyglądu. O. A co, nie można?

Pomimo zamętu i nawału pracy - ogólnie jest jednak dość wesoło. 

Teraz małe słowo na domowo:

Aleksander nie chodzi przez ten tydzień do przedszkola, opiekunka nie przychodzi do Maksymiliana. Do środy włącznie byłam z dzieciakami na Pastorczyku, a wczoraj i dzisiaj siedzi z nimi szanowny Pan Ojciec. Dom wygląda jak pobojowisko. Wczoraj Aleksander ubrany był w spodnie Maksymiliana, w dziurawe skarpety i szalik. Maksymilian zamiast spodni dostał piżamy i kamizelką Aleksandra. Na stole w pokoju obok choinki leżały porozwalane puzzle, stały kubki z sokiem, salaterki z chrupkami a wszędzie dookoła walały się chusteczki, bo cała trójca ma katar. W kuchni - masakra. Któż by się tym jednak przejmował? Ja sama miewam problemy z ogarnięciem dzieci i domu, więc tym bardziej Ojcu nie dziwota. Stara się jak może, a dzieci są szczęśliwe funkcjonując w "burdelu" jaki współtworzą z ukochanym Tatusiem.

Sylwestra spędzamy naszą skromną czwórką w naszym skromnym mieszkaniu. Kupimy sobie ze starym piwo, wino i szampana, zrobię jakieś co nieco na ząb, odpalimy muzę, zapodamy bollywooda, pohasamy z dziećmi i już. Fajnie? A pewnie, że fajnie.

No, i nie wiem jakim cudem udało mi się jeszcze naklikać posta pomiędzy archiwizowaniem spraw ubezpieczeniowych i pisaniem zabezpieczenia na jakowejś nieruchomości. Piszę jak maszyna do szycia - szybko i bezmyślnie.

Przepraszam zatem za tekst niskiego lotu (a czy ja w ogóle pisuję jakieś lotów wyższych ?), ale wypadało napisać cokolwiek, aby zsunąć w dół post z życzeniami Bożonarodzeniowymi. Bo chociaż nastroje jeszcze świąteczne, to jednak opłatek dawno zjedzony, siano spod obrusa oddane krowom, z karpia zostały tylko łuski a pora robi się bardziej imprezowa niż nastrojowa.

No, to zmykam do przepisów (bynajmniej nie kulinarnych ;-)). O tych innym razem :).

piątek, 23 grudnia 2011

Życzenia

Kochani!          

Życzę Wam spokojnych, miłych, sympatycznych Świąt Bożego Narodzenia. Abyście spędzili je tak, jak sobie wymarzyliście. Dużo odpoczynku, niezapomnianych wrażeń przy choince i świątecznym stole z Waszymi najbliższymi.

Żeby było biało od śniegu i barwnie od lampek i ozdób.

Cieszcie się tym Bożonarodzeniowym czasem. Ucztujcie przy Wigilii, idźcie na Pasterkę a potem róbcie to, co Wam się żywnie podoba, a będzie w świątecznym stylu :).

Pozdrawiam WAS serdecznie !

piątek, 16 grudnia 2011

Mgiełka myśli okołoświątecznych


Ależ mglisty poranek! Huh! Świat za oknem bielutki i nieprzezroczysty. Sceneria jak w dziwnym filmie – co kolwiek słowo „dziwny” mogłoby oznaczać.

Siedzę nad swoim służbowym laptopem i zbieram myśli. Na szczęście całkiem dobrze się dzisiaj czuję. Nie trawi mnie senność ni najgorsze z możliwych – poranne zmęczenie. Tak, tak. Takie zmęczenie, że ledwo człowiek zstąpi nogą z łoża na glebę, a już się czuje jakby pół pola w woła zaorał. Miewacie tak? Ja miewam i to całkiem często. Nie wiem od czego to tak naprawdę zależy... Rozumiem, że mogę być zmęczona, bo w nocy budzi mnie Maksymilian bądź nie mogę spać z innego powodu. Ale czasem bywa tak, że kładę się o tej samej porze, śpię tak samo, wstaję o tej samej porze i jednego dnia jestem kool i wypoczęta a drugiego zmęczona i ociężała. Chyba to pogoda tak na mnie wpływa. Bo innych przyczyn nie widzę.

W radio Chris Rea śpiewa Driving home for Christmas. Zdecydowanie jedna z moich ulubionych okołoświątecznych piosenek. Ale tak naprawdę zupełnie jeszcze nie czuję Świąt. Poza jednym przypadkiem, kiedy to Boże Narodzenie spędziłam w Irlandii (byłam swego czasu na Wyspie przez 5 miesięcy), wszystkie inne Święta bez wyjątku spędzałam zawsze w swoim rodzinnym domu – na Pastorczyku. W tym roku będzie nie inaczej. W mieszkaniu w Grajewie a także w samym Grajewie – nie umiem poczuć atmosfery. Owszem, ustawimy tutaj choinkę, która zada nieco świątecznego szyku, ale w mojej głowie i sercu – Boże Narodzenie istnieje tylko na naszej wsi. I też nie jest to już to samo Boże Narodzenie, które bywało dawniej... Kiedy bowiem wiosną 2007 roku został zburzony nasz stary dom – wszystko nabrało innego wymiaru. W moich myślach najwspanialsze Święta pozostały bowiem właśnie w tamtym domu. Tym, którego już nie ma, a który na zawsze moim pozostanie. Nowy dom i tzw. domek przejściowy (w nim mieszkaliśmy podczas budowy, mama urzęduje w nim nadal) są już zdecydowanie mniej moje. No, ale cóż. Dobrze, że są wspomnienia i fotografie. Można sobie przypomnieć to, czego dzisiaj mi troszeczkę brakuje.

Do Pastorczyka wybieramy się 23 grudnia. Zamierzamy wrócić 27 lub 28 (mam jeszcze w pracy 2 wolne dni do wykorzystania do końca roku). Co ciekawe – nie byliśmy w Pastorczyku już 4 tygodnie! Długo, ale jak pojedziemy na Święta to posiedzimy tam kilka dobrych dni. Już mi troszeczkę tęskno do tamtejszych horyzontów, do psów, kotów, krów, kur, perliczek, świnek, chomika, gołębi i podwórkowych wróbli. Do ludzi, którzy są w wielkiej mniejszości w stosunku do zwierząt – oczywiście też. Ale chyba NAJbardziej tęskno to jest mojej mamie do Aleksandra i Maksymiliana, czego nie omieszka mi oznajmiać przy każdej rozmowie telefonicznej.

Ot i tyle porannych rozmyślań we mgle. Nic szczególnego, ale zaczynam chyba nabierać oddechu – jeśli chodzi o pisanie. Ciekawe tylko, czy zbyt szybko nie dostanę zadyszki albo wręcz odwrotnie – jeszcze gorszego bezdechu ;-).

środa, 14 grudnia 2011

Blender czy mikser?

Liczę na Was moje drogie (drodzy) :).

Nie mam ani miksera ani blendera.

A w końcu chcę któregoś z nich mieć.

W sklepach wybór ogromny, a ja jak dziecko we mgle...

Nie wiem nawet, czym w istocie rzeczy obaj panowie się różnią...

Na nic ostatnio nie mam czasu, siły, natchnienia... Ani głowy do niczego. Jakoś mnie tak wszystko opełzło jak boa dusiciel i ani drgnę.

Więc tylko o blenderku i mikserku na szybko dzisiaj piszę. A raczej z prośbą o Wasze dobre rady w ich względzie:).

Pozdrawiam i ... niestety właśnie muszę się wymiksować z Żywotnika, bo mi go blender firmowy potnie w drobny mak ;-).

PS. Jak napisałam to co wyżej, to mi się nawet ciut polepszyło. Chyba jednak pisanie naprawdę ma na mnie terapeutyczny wpływ :)))).

czwartek, 24 listopada 2011

Sztuka make-up'u

- Mamo, co to jest?
- To jest takie do malowania buzi i oczu.
- To ja chcę się pomalować.
- To dla dziewczyn, chłopaki się nie malują.
- Ale ja chcę!
- Nie ma, wypad z łazienki.

Potem mama zajęła się obiadem. Wyjątkowa cisza wyrwała ją jednak znad parujących patelni. Zapytała siedzącego w pokoiku ojca - "Co tak cicho, gdzie Olek?". Wiadomo bowiem nie od dziś, że grobowa cisza ze strony stworzenia bez końca gadającego i hałasującego to cisza złowroga. Ojciec oderwał się od komputera i podzielił konsternację matki: "He must doing something wrong, is so quiet". 

W łazience paliło się światło. Drzwi były zamknięte. 


Od razu się domyśliłam...


... i za chwilę doszłam do wniosku, że ja w makijażu nigdy nie byłam tak odważna jak mój syn :).

Skruszona mina auto-wizażysty

środa, 23 listopada 2011

Zębate 9 miesięcy


Maksymilian kończy dziś 9 miesięcy. Można by rzec, że właśnie podwoił swoje istnienie. Dziewięć miesięcy inside i dziewięć outside. Razem 18. Długo już żyje, prawda?

Może by go więc troszeczkę podsumować?

A zatem.

Najważniejsze. W końcu mamy pierwszy ząbek. Odkryłam go wczoraj :). Ledwo, ledwo, ale jest już na powierzchni. Kochany, długo wyczekiwany zębulek. Niektóre dzieci mają w tym wieku już po kilka. Kiedy powiedziałam Olkowi, że Maksi ma ząbka – cuda wyprawiał, by zajrzeć małemu do buzi i zobaczyć. A mały skutecznie broni dostępu do swojej paszczki. Nawet ja nie za bardzo mam szanse dojrzeć tam cokolwiek.

Nie wiem ile Maksiątko dokładnie teraz waży, ale na pewno nie więcej niż 9 kg. Początkowo przybierał na wadze szybko, ale odkąd zaczął raczkować jak dziki i spala kalorie szybciej – waga jakby stanęła mu w miejscu. Wzrost natomiast elegancko idzie wzwyż.

Maksi to bardzo aktywny chłopczyk. Śmiga na tych swoich czterech łapkach sprawnie i zwinnie. Bez problemu wstaje na nóżki podtrzymując się czego tylko się da i robi pierwsze kroczki. Rączki ma sprawne i ciekawskie – co kolwiek się w nie dostaje jest obracane na wszystkie strony. A potem oczywiście wędruje do buzi. Trzeba bardzo uważać, gdyż właśnie smakowanie świata jest teraz uaktywnione ze zdwojoną siłą. Najsmaczniejsze zaś są bardzo małe przedmiociki, okruszki i śmieciuszki. Nie wiem jak to-to widzi takie mikroelementy...

Ze spaniem Maksymalny bywa różny. Zasadniczo nocami sypia, ale często się budzi i beczy bez zdania racji. Uspokaja go oczywiście ciąganie cyca, ale ile można? Bywały noce, że i po 7 razy domagał się ssania. Od niedawna nie daję się złapać na te krokodyle żądania, ale miewam wtedy syrenę strażacką w łóżku a nie słodkie baby. Jednak robak ma już 9 miesięcy i wcale nie musi żreć nocą tyle razy. Tylko wydaje mi się, że on nie tyle jeść, co ssać. A smoczka ani w gębę, skubaniec.

Ogólnie rzecz biorąc Maksymilian jest jednak wspaniałym chłopczykiem. Przepada za Olkiem, ale często lezie mu w szkodę czyli między zabawki, za co dostaje od starszego brata drobne bęcki. Jeśli Olu bawi się dajmy na to klockami, Maksi musi brać dokładnie te same co Olu. Jeśli odbierzemy mu kilka na oddzielną gromadkę 2 metry dalej od Olka – guzik z pętelką. Maksymalny musi dokładnie TAM i TO gdzie Alksandr. A Aleksandr się wtedy wścieka. Jednak kocha Maksymilianka okrutnie. Złe zachowania wobec niego nie zdarzają mu się często. Ale kiedy bawią się razem – trza ich mieć na oku, bo mały jest nieprzewidywalny a Aleksander jeszcze mało wyrozumiały.

No. I tyle na temat Maksymilianka w jego dziewiątą miesięcznicę. Dodam może tyle, że zdrowotnie jest delikatniejszy niż Aleks. Bo Aleks to do dwóch latek był jak skała – nawet nie kichnął, nie mowa o czymś poważniejszym. A malutki zapróbował już nawet antybiotyku.

Wszystkiego dobrego Maksi. Niech Ci te ząbki rosną bezboleśnie, moja czarna czuprynko :). Rośnij i śmiej się ile wlezie!

wtorek, 22 listopada 2011

Mini dramacik


Wczoraj wieczorem przypomniało mi się, że mam gdzieś w lamusie dżinsową mini. Lamus, czyli wielkie plastikowe pudło z Ikei, które stoi w piwnicy i mieści łachy, których nie noszę, a których żal wyrzucić, które są za duże bądź za małe. Wspomniana dżinsówa leżała tam z powodu swojej „małości”. Nabyłam ją na II roku studiów w sklepie Big Stara za cenę, jaka jest realna również obecnie (około 80 zeta). Pamiętam zakup do dziś, choć minęło od tamtej pory – jak w mordę strzelił  – 16 lat. Spódniczka z niebieskiego dżinsu, prosta w kroju, zapinana z przodu na 6 guzików, z tyłu kieszonki, z przodu kieszonki i szlufki na pasek. Chodziłam w niej wówczas dość często, aczkolwiek tak wtedy jak i teraz, na spódnice raczej wolę patrzeć niż się w nie odziewać. Jednak do dżinsowych skirteczek mam słabość i z uwagi na taką słabość właśnie, która wczoraj wieczorem mnie ogarnęła, poleciałam do piwnicy i wywlokłam swój 16-sto letni antyk. Antyk okazał się być bardzo na czasie. I pasował jak ulał.

I oczywiście dzisiaj się w niego wystrychnęłam.

Żałuję.

Bo:

1. Mam wrażenie, że zapomniałam się ubrać. Że przyszłam tylko w fioletowych rajstopach, czarnej bluzce i kozakach. Spódnicy zapomniałam. Jak Bridget Jones. Modlę się tylko, żeby ktoś mi nie podesłał maila z uwagą, że nie wypada do roboty bez spódnicy...
2. Jestem skrępowana. Nie mogę wygodnie siedzieć, bo muszę pilnować, by spódnica nie podciągnęła się zbyt wysoko i aby nagle nie okazało się, że siedzę w samych majtkach.
3.  Wydaje mi się, że każdy się na mnie gapi. Prawdopodobnie się mylę, bo znowu nie jestem aż tak atrakcyjna, by skupiać na sobie wszelkie wzroki męskie, tudzież kobiece. Ale liczy się to, co czuję. A ja nie za bardzo lubię być w centrum zainteresowania. Wolę czaić się za węgłem, niż wychodzić przed fasady.
4.   Kiedy wstaję z krzesła mam odruch obciągania tej spódniczki do dołu – komiczne.
5.   W biurowej łazience bez końca przeglądam się w lustrze. Przód i tył. Za krótko czy ostatecznie może być?
6.  Kiedy idę korytarzem, moje oczy idą za mną. Aż się boję, że stuknę w ścianę.

Słowem - dramat.


Wychodząc rano z domu pytałam M. – Nie za krótko? Ale on nigdy nie widzi żadnego problemu w moim stroju - jakikolwiek by nie był. Uznał, że jest git. Więc wyszłam z domu taka wygitowana i teraz się męczę.

Niektóre kobitki u mnie w robocie nie mają kompleksów w kwestii stroju. Pani, nazwijmy ją B., która mogłaby być moja mamą, zawsze ubiera się atrakcyjnie – i obciśle i krótko i ekstrawagancko i barwnie. Różnie, ale zawsze z gustem i zawsze jej wszystko pasuje. Miły akcent na naszym piętrze, bo jednak większość pań ubiera się normalnie, co by nie rzec pospolicie. Ja sama modystką też nie jestem, ale popatrzeć na oryginalnie wystylizowaną osobę lubię. Jest też u nas na piętrze pani, nazwijmy ją C., która też mogłaby być moją mamą i ubiera się barwnie. Ale ona w odróżnieniu do Pani B. jest wręcz komiczna w swoim ubieraniu. Nie chodzi o jej styl i że mi się taki nie podoba. Bo tu jest brak stylu, a raczej wszystkie w jednym. Coś niezwykłego. Nie gapię się po ludziach jak sroka po kościach i to co widzę, zwykle zachowuję dla siebie. Wybaczam ludziom, że ubrali się gorzej, czy nie ubrali wcale itp. Nie mam w tym względzie problemów i w kwestii stroju pozostawiam każdemu jego własną wolną wolę, bez czepiania się i komentarzy. Ale wobec Pani C. czasami nie mogę przejść obojętnie i nie powiedzieć sobie w duchu "matuchno...". Tym bardziej, że to w naszej firmie nie byle osóbka. I w ciemię nie bita! I pewnie dlatego nie ma kompleksów... nawet co do długości.

A ja tu trzymam się za swoją spódniczkę do połowy udka, siedzę w niej jak na szpilkach (choć na nogach koturny z cholewami) i z ciężkim oddechem czekam na 14-stą. 

Jak już dopadnę do chałupy, jak zerwę ten fatałach ze skóry, jak go pierdyknę w kąt i jak założę jakieś getry, to ich tydzień nie zdejmę! Za moją krzywdę! Co ją dziś sobie sama zrobiłam.

Się kurde zachciało mini sprzed 16-stu lat!

poniedziałek, 21 listopada 2011

Pazurek i kawka

Zaparzyłam sobie drugi już ciugon kawy, mieszam ją niespiesznie w celu zwindowania na dno brązowych fusików i planuję sobie tydzień. W międzyczasie piszę wezwanie i przewalam bez ekstazy papiery do pozwu. O zapłatę. Bo jakże by innego ? 

Raz po raz przekręcam pierścionki oczkiem do góry, bo palce też mi przychudły i nie trzymają pierścionków jak należy. Na prawym serdecznym mam mikro pierścionek zwany umownie zaręczynowym oraz jego mikro koleżankę obrączkę ślubną. Na lewym środkowym mam zaś swój ulubiony maksi pierścień z ametystem (więcej o nim i mu podobnych tutaj). Takie przekręcanie pierścieni - poza prozaicznym przywracaniem ich do właściwego położenia na palcu, ma też czasami właściwości relaksacyjne, a nierzadko nawet wspomaga myślenie. Poza tym - czasami lepiej zająć się pierścionkiem niż - dajmy na to - obgryzać pazury, z którego to dzikiego nawyku nie wyleczyłam się do końca u progu czterdziestki ;-). A tak już mam, że nie umiem trzymać łap na właściwym miejscu i zawsze muszę coś z nimi robić. Jeśli nie są czymś konkretnym zajęte (np. pisaniem) - zawsze mimowolnie poddaję je aktywności paszczowo - zębowej, co nie jest ani eleganckie, ani wiekowo mi przystające. Kontroluję się w tym "przebardzo", ale nie od dziś wiadomo, że kontrola uzależnień czasami niepostrzeżenie bierze w łep. Nawyki zaś - nazwijmy je drapieżnicze - jak zaobserwowałam - właściwe są całkiem wielu osobom. Mój biurowy kolega z sąsiedztwa - na przykład - namiętnie gryzie ołówki i długopisy. Niedawno odkryłam na naszym biurku tak fikuśnie pogryziony ołówek, że z wrażenia oczywiście obgryzłam sobie pazurka ;-). 

Ciugon opróżniony. Dawka kofeiny na dzień dzisiejszy maksymalnie wyczerpana. Dochodzi 10.00. Dwie kawy, zero pokarmu. Nic dziwnego, że nawet pierścionki nie mają się na czym zatrzymać. Strasznie źle sobie poczynam z odżywianiem. Nie głodzę się, jem ile mi trzeba, ale ten poranny post do 10.00 podtrzymywany kofeiną nie jest chyba odbiciem inteligencji. Chciałabym to zmienić, ale na razie mi nie wychodzi. Utarłam bowiem sobie taką ścieżkę i stąpam nią uparcie jak osioł. Taki rytuał. Nic mnie bardziej nie pociąga w pracy jak wizja porannej kawy - fusiasta, gorzka i w dużym kubku. Na pusty żołądek i bez akcesoriów typu pączek, batonik czy ciasteczko. Akcesoria takie spożywam czasem przy okazji kawy numer dwa (jakieś pół godziny po kawie nr 1). Dopiero za jakiś czas nachodzi mnie prawdziwy głód i zjadam kanapki czy co tam sobie przyniosłam.

No i chyba właśnie zgłodniałam.

Dobra, przekręcam pierścienie, idę po wodę, robię herbatę i zabieram się za śniadanie - bo szkoda paznokci LOL ;-). A potem pozwy, wnioski, pisma...

Miłego poniedziałku :) !.

środa, 16 listopada 2011

Joanna na lodzie

Siedzę w robocie i pali mnie słońce. Pali mnie w moją lewą stronę - w bok w grubym swetrze, w rumiany policzek i zainfekowane od kolczyka ucho. Pali mnie i jestem z tego powodu bardzo złym człowiekiem. Nie dlatego złym, że podłym, chytrym, wrednym i innym takim, tylko złym bo wnerwionym. A wnerwienie jako takie pali mnie ogólnie już od niedzieli. Jak to słońce teraz. Czego ono mi tu dzisiaj świeci w to okno? Zaraz się rozpuszczę...

Jak go trzeba było rano - by w biedzie pomóc - to go nie było! Bo - nie dość że w nocy ledwo co spałam, Aleksander za nic w świecie też nie chciał rano wstać a czas nas naglił, to jeszcze kiedy wyszliśmy przed blok o 6.35 okazało się, że nasz samochód zupełnie zamarzł. Zamek od kierowcy - skała. Ciąganie za klamkę jak cucenie umarłego. Mogłam sobie... Kopnęłam ze złości w drzwi i poszłam od strony pasażera. Tam zwykle da się otworzyć. I tak było - z ledwo biedą, ale otworzyłam, a raczej wyszarpałam drzwi z przymarzniętego zamka. Wpuściłam do środka skostniałej skorupy Aleksandra, sama wtarabaniłam się na siedzenie kierowcy, zapaliłam (tu na szczęście nie było zonka, bo akumulator względnie nowy), włączyłam grzanie i do dzieła. Drapanie szybek, proszę Państwa. Były tak mocno oblodzone, że i łyżwiarz by nie pogardził podłożem. Moja skrobaczka ledwo co dawała sobie radę a przymarzniętą wycieraczkę wyrwałam ze złości wraz z kawałkiem gumy. A wszystko bez rękawiczek - a jakże! Miałam się po nie wracać na trzecie? Ogólnie więc koszmar! Nawet zimą skrobanie bywało mniej wyczynowe. 

A czemuż winien taki lodowaty obrót spraw? 

Ano wczoraj dzień był typowo listopadowy - szaro, mglisto, nastrojowo a po południu kapu-siąpu. I te kapy-siąpy właśnie - nie zdążyły wyschnąć, bo bezwietrznie było i bezsłonecznie - nocą sobie wykwintnie zamarzły. I masz babo placek. A raczej wykwintny tort lodowy. Lodowo - nerwowy. Poważnie, tak byłam zła, tak mnie to poruszyło, że przeprosiłam Boga i klęłam jak nieboskie stworzenie. Na głos. Inni użytkownicy parkingu też skrobali i rozgrzewali auta, ale ich nie były ani tak potwornie oblodzone ani też tak stare i tak łatwo biorące na klatę wszystkie zło atmosferycznego tego świata, jak mój. Wyzwałam rzeczywistość od najgorszych z możliwych i po blisko 20 minutach ruszyliśmy. Zawsze wychodzę z domu z zapasem czasowym, co by na spokojnie zawieźć małego do przedszkola i dojechać do roboty bez stania na przejeździe (pociąg przed 7 rano a innej drogi jak przez tory do pracy nie ma) i by nie krążyć przed firmą w poszukiwaniu miejsca parkingowego (zawsze problemy). Dzisiaj więc oczywiście spóźniłam się do pracy. I na przejeździe sobie postałam i za parkingiem pokrążyłam i zaparkowałam dalej niż zwykle. A kiedy doszłam do biura, wdreptałam zdyszana na 2 piętro do naszego pokoju na końcu korytarza okazało się, że muszę do auta wracać, bo nie wzięłam dokumentów. Z lodowatym wyrazem twarzy, ale poszłam po nie od razu - co by mnie potem potrzebujący ich K. nie obrzucił lodowatym spojrzeniem. 

Nie cierpię! Z całego serca nie cierpię zamarzania samochodowych szyb. To jedna z niewielu rzeczy jakie działają na mnie jak płachta na byka i zmieniają mnie w złorzeczącego piekielnie szatana. Miałam dziś przedsmak zimy - pierwszy w tym sezonie. Aż mnie zmroziło jak sobie uświadomiłam, że to dopiero listopad...

A wracając do szanownego słońca - co wczoraj sobie lenia ucinało Bóg wie gdzie - teraz mi tu udaje świętoszka i pali w okno na zabój. Rano, co by szyby pomóc odmrozić to go nie było - bo pewnie za rano wstać (ja i Aleks to możemy, ono oczywiście nie). A teraz proszę - jakie popisy. No co za bezczelność, mówię Wam!

A niech to wszystko idzie... się ślizgać! 

piątek, 4 listopada 2011

Zdechły ślimak


Czuję się zasklepiona jak małż w skorupie leżący w upale bez kropli wody. Nie wiem co prawda jak taki małż czuje się w istocie, bo ciężko mi wleźć w jego skórę (ops, w skorupę – sorry małżu), ale wyobraźnia podpowiada mi, że nasze samopoczucie musi być identyczne. Moje zasklepienie wynika jednak nie z braku wody a... aktywności fizycznej. Nie chodzi o to, że siedzę czy leżę pniem całymi dniami i nocami, bo przecież poruszam się od świtu do nocy na różne mniej lub bardziej wyrafinowane sposoby. Chodzi o to, że właśnie próbowałam się... przeciągnąć. I co? I dotarło do mnie, że wszystkie moje mięśnie i kości są sztywne, spięte i błagają o pomoc. O jakiś bieg. O marszobieg. O szybki spacer. O gimnastykę. Może o jakiś basen. Nie wiem... cokolwiek. Może być nawet masaż. Jestem taka skurczona i zapiekła w swojej postaci, że aż mnie wszystko z tego powodu boli. Co się, kurde mol, ze mną stało!? Zawsze taka aktywna, wybiegana, wyciągnięta na wszelkie sposoby i sprytna jak fryga. A tu proszę – klops nie ciało. Nadal bez większego wysiłku zrobię mostek i koci grzbiet, ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym okrutnym poczuciu zastoju. Jak nieoliwiona od lat brama!

A kysz! Trzeba coś z tym zrobić. 

Gdyby w Grajewie był basen – pewnie bym ruszyła nań w pierwszym rzędzie. Ale nie ma. Więc jest wymówka. Najbliższy w Ełku. Fajny. Sto lat temu miałam okazję moczyć w nim tyłek i nader mi się podobało. Można tam nawet z dziećmi. Ale weź tu człowieku kupuj kostium (bo nie mam), pakuj się, pakuj męża, pakuj dzieci i jedź 23 km po to, by pohasać dajmy na to godzinkę a cała otoczka związana z pakowaniem, przebieraniem i suszeniem wyniosłaby trzy razy dłużej. Do tego Maksi jest znów zakatarzony, M. przechodzi ostatni (oby) etap swojego przeziębienia a ja się boję by tego przeziębienia nie załapać na nowo (urlopu już tylko jak na lekarstwo). Czyli – jak widać – powodów by na basen nie jechać jest wiele. I między wierszami pewnie o to mi chodzi LOL ;-).  A tak w ogóle – kiedy ostatnio na basenie byłam? Właśnie chyba te 100 lat temu w Ełku.

Więc co? Biegi? M. biegał przez 3 dni w minionym tygodniu. I co? Czerwony nos, kichawica, kaszlawica, zdychawica i kropka. Nie będę iść (a raczej biec) w jego ślady. Bieganie zimną porą roku w ogóle do mnie nie przemawia. Zwłaszcza, że nie jestem zahartowana i... bieganie nigdy nie było moim ulubionym sportem – chociaż zasadniczo sport bardzo lubię i wybierałam się przecież na AWF!

Spacerki? Wiecie co... Fajnie pospacerować, ale myślicie, że mi się chce tarabanić z całym tym swoim towarzystwem na dwór – jak już wtarabanię się do chałupy po pracy? Nie chce mi się. Tłumaczę sobie, że Maksi niezbyt zdrowy, że trzeba „oprać, oprzątnąć, oprasować” i ugotować, ale tak naprawdę to mi się zwyczajnie nie chce złazić ponownie z 3 piętra, ubierać dzieci, czekać aż ubierze się M. (zawsze muszę na niego czekać). A potem abarot to samo – włazić na trzecie, rozbierać dzieci, sprzątać powstały przy tym na nowo bajzel... Spacerki wiosną, latem, kiedy nie trzeba tylu łachów – owszem. Teraz, zanim się gdzieś wybiorę z moją hałastrą – zawsze znajdę armię za i przeciw z przewagą dla tych drugich. Żeby jednak nie było tak leniwie dookoła mnie – wyjścia rodzinne w weekend czy każdy inny wolny dzień zawsze są przyjemne i uwielbiamy je wszyscy. Nie przeszkadza mi wtedy ani zła pogoda ani rejbach z wybieraniem się.

Podążając sportowym szlakiem – skoro ciężko mi ruszyć d... poza dom – pozostaje mi na razie chyba już tylko gimnastyka domowa. Mój M. uprawia takąż. Zaobserwowałam nawet postawy jogistyczne, ale nie uważam, że wychodzą mu książkowo. Do jogi to bowiem ja stworzona jestem. Pomimo obecnego zastoju w ciele, z natury jestem plastyczna i giętka jak miedziany drucik. Co jednak z tego? M. toporny i sprytny przeciętnie a jednak ćwiczy, a ja niby taka hip-hop a uprawiam jedynie prozaiczne chodzenie, wchodzenie i schodzenie po schodach, schylanie się i prostowanie ze schyłu. Ach! W domu uprawiam też tak zwane nosicielstwo. Noszę Maksymiliana – głównie na lewym biodrze. 

Idzie zima. Łyżwy, sanki, narty, lepienie bałwanów – uwielbiam. Zastanawiam się tylko, czy nie na samym uwielbieniu się skończy. Aleksander jest już w takim wieku, że można by z nim pocieszyć się zimą i śniegiem, ale z kolei Maksymalny jest zbyt Minimalny by go ciągać po mrozach i zawiejach. Zawiejach? Mrozach? Czy ja aby się nie rozbuchałam z tymi wyobrażeniami? Powoli Joanno. Jeszcze sobie pewnie pozimujesz – do ubrzydu. I to pewnie z nogą bardziej w ciepłym kapciu niż w zgrabnej figurówce. Bo skoro nie chce ci się wybywać na spacery i przechadzki teraz, kiedy co prawda chłodnawo, ale nadal słonecznie i pięknie – to co tu gadać o zimie – zwłaszcza jak zawali śniegiem i ściśnie mrozem...

No. I się nagadałam. Aż się zmęczyłam. Pisanie to jednak też wysiłek. Rozluźnia jednak tylko myśli. Schaby nadal zesztywniałe.

Jutro sobota. Nie jedziemy do Pastorczyka. Najpierw więc w końcu posprzątamy chatynę a potem być może wyruszymy z dobytkiem na jakąś wycieczkę. O ile jeszcze będzie mi się chciało. Bo roboty po łep, po szyję i pewnie jak skończymy to już nawet nie będę jak zasklepiały małż a jak zwyczajny zdechły ślimak. 

środa, 2 listopada 2011

Matka Joanna od Aniołów urodzinowo

Matka Joanna od Aniołów obchodzi dzisiaj swoje przedostatnie urodziny z trójką na przedzie. Już miała nad tym załamać ręce i zawołać o pomstę do nieba, jednak w porę puknęła się w główkę. Okazało się, że w główce zostało jeszcze nieco oleju i olej owy, jak ta oliwa sprawiedliwa, sprytnie zabalsamował emocjonalne dolegliwości związane z przemijaniem. Innych bowiem dolegliwości związanych z przestawieniem datownika - poza emocjonalnymi - NIE MA. A te należy traktować z rezerwą. Nie popadać w panikę. Bo przecież wszystko gra. Jest cool. Choroby mnie omijają, zmarszczki w zasadzie jeszcze też. Zwiększonej utraty w zębach też nie zanotowałam. Biust zawsze można skorygować stanikiem - nawet jak się ma lat 18 a niekoniecznie jak już te 20 więcej (nie no... to jednak brzmi z deka potwornie - lat o 20 więcej niż 18-cie;)). Co do biustu - i tak nigdy wielce nad nim nie rozmyślałam - tym bardziej nie rozmyślam teraz. W ogóle nie uważam, że rozmyślanie nad nim ma jakikolwiek sens (no... miało - w przypadkach nawału mlecznego przy okazji urodzin nie moich a moich dwóch ssaków).

Ogólnie - nie czuję żadnej nadzwyczajnej potrzeby do uświadamiania sobie na głos bądź nawet po cichu zmian, jakie zaszły po dziś dzień w moim życiu, ciele i duchu. Może zostawię je sobie na rocznicę bardziej okrągłą?

M. złożył mi rano życzenia - Happy birthday to my old woman getting younger and younger from a young man getting older and older ;-). Jak zawsze zaskakujący. Optymistyczny. Z poczuciem humoru.

Nie jest źle urodzić się w Zaduszki. Tu Święto Zmarłych a tu celebra kolejnego roku życia. Oryginalnie prawda? Z tej racji lubię listopad, czary-mary i tajemnice. Zamiast palić świeczki na torcie zawsze sobie mogę iść na cmentarz i zajarać znicza tu i ówdzie. A ile kwiatów dookoła! Największa z możliwych sala urodzinowa. Barwna, płonąca i pełna ludzi. Tudzież żywych jak i zmarłych. Wszyscy razem. A pośród nich i ja :). Póki co - żywa. Ba, pełna życia od stóp do głów.

Trzeba by przy tym wszystkim wspomnieć, że moja siostra, którą mam jedną pośród trzech braci - urodziny obchodziła... WCZORAJ. W Dzień Wszystkich Świętych. Kurde, nie dość, że święta to jeszcze 14 lat młodsza... A za 7 dni świętował będzie swoje urodziny nasz najmłodszy brat - ode mnie 7 lat młodszy a od Beti 7 starszy. Zjawisko z pogranicza zjawisk paranormalnych ;-). Tym samym wyjaśnia się zagadka urodzin tego samego dnia Aleksandra i Maksymiliana. Matka urodzona w niezwykły dzień więc i narodziny swych plonów naznaczyła jakąś tam niezwykłością.

Nie zamierzam jakoś szczególnie świętować dzisiejszych urodzin. Przejdą pewnie jak każdy inny dzień. Jest słonecznie, radośnie i żywotnie samo w sobie. Czegóż chcieć więcej?

No, może tylko jakiejś wycieczki. Okrutnie mam ochotę gdzieś wyjechać. Jak jednak znam życie, wyjadę dziś jedynie spod biurowca pod nasz blok. LOL.

PS. Żeby było jasne - za NIC (!) nie chciałabym wrócić do swojego wieku sprzed lat 20-stu. To akurat wypowiadam głośno i z premedytacją. O.

środa, 26 października 2011

Diwali 2011

Diwali - jedno z najważniejszych i najbarwniejszych świąt hinduistycznych. 

Święto ruchome. Zależne od położenia księżyca. Zwykle przypada jesienią - w październiku lub listopadzie. Cała celebra trwa zasadniczo 5 dni, ale najbardziej istotny wydaje się dzień trzeci, w tym roku przypadający właśnie dzisiaj - 26 października.  

Istota Święta polega na radości ze zwycięstwa światła nad ciemnością, zaś Boginią, której należy się w tym czasie szczególna uwaga i szacunek jest Lakszmi - patronka szczęścia i dobrobytu. To właśnie JĄ wyznawcy hinduizmu zapraszają podczas tego Święta w swoje progi. Aby zaś drogę do każdego domostwa Lakszmi miała prostą i jasną - wierni ustawiają przed drzwiami wejściowymi mnóstwo płonących i migających barwnie lampek. Lampki i najrozmaitsze światełka są zresztą obecne podczas tych Świąt dosłownie wszędzie. Nie bez powodu cała ta 5-cio dniowa festa nazywana jest Festiwalem Światła. Tylko na podstawie opowieści męża, z rozmaitej lektury oraz zdjęć wyobrażam sobie wtedy Indie jako jedną, wielką... choinkę. Jeżeli chcę jechać do Indii (a wiadomo, że bardzo chcę) - marzę, by było to właśnie w czasie, kiedy obchodzi się Diwali.

Mój mąż co prawda nie jest hinduistą, ale święto jest tak ważne i popularne, że sikhowie również je celebrują. Ba, nawet szkoły chrześcijańskie (do takich chadzał mój M. oraz jego siostry) w końcu ustanowiły najważniejszy dzień Diwali dniem wolnym od nauki (mąż mówił, że wcześniej Kościół katolicki nie bardzo chciał na to przystać).

Święta, poza tym, że na każdym kroku wszechobecne są lampki i fajerwerki (prawdopodobnie w przesycie), obchodzi się generalnie jak chyba każde inne ważne święta - choć to jest, jak napisałam na początku - wyjątkowe. Dużo się dzieje, ludzie modlą się, udają się z wizytami do rodziny i znajomych, sami przyjmują gości i obdarowują się prezentami - głównie słodyczami, których pochłaniają wielkie ilości.

Ciekawostką jest np. to, że w pierwszy dzień Diwali zwany Dhanteras ludzie nagminnie kupują metale szlachetne - złoto, srebro, miedź. W postaci różnej - naczynia, ozdoby, biżuterię - na znak i zaproszenie do domu powodzenia i dobrobytu. Dhanteras to - jak dobrze pamiętam z opowieści M. również ważny tradycyjnie dzień dla biznesu. Ponoć wierzący hinduiści zamykają wtedy swoje dotychczasowe księgi rachunkowe i otwierają nowe. Biura i miejsca prowadzenia interesów są też wtedy dokładnie sprzątane, odnawiane i dekorowane. A farmerzy - co mnie akurat bardzo cieszy - tego dnia szczególnie troszczą się o swoje zwierzęta - jako przecież źródło pokarmu i przychodu - składają im swoistą cześć i ozdabiają kwiatami.

Diwali to też specjalna okazja by obdarować najbliższych... nowymi ubraniami. Pamiętam, jak w ubiegłym roku M. na czas Diwali był akurat w Indiach i jak informował mnie z przejęciem, że właśnie idzie z Mamuśką kupić ciuchowe upominki dla mnie i dla Olka (Maksymilian był dopiero w drodze).

Ważne jest też, by samemu na własny garb założyć w te dni coś nowego, czystego, świeżego. 

W związku z powyższym - czy powinniśmy dzisiaj wyskoczyć na ubraniowe zakupy? Ech tam, wystarczy wyciągnąć coś z dna szafy ;-).

Ach, no i te słodycze... Hindusi kochają je zawsze, ale w Diwali ponoć szczególnie. M. uważa, że to ich narodowa zguba - nadciśnienie i cukrzyca. Dodam, że łakocie indyjskie są ciężkie i jakby słodsze niż nasze. Miałam okazję spróbować i akurat te nie przypadły mi do gustu. Ale ja przecież w ogóle mogę żyć bez słodkości.


W Polsce idea Diwali zupełnie nie ma racji bytu - ze względów oczywistych - to święto zupełnie nie "nasze" (chociaż można je delikatnie skojarzyć z naszym 1 Listopada, nieprawdaż?). Ja sama - gdyby nie mąż - prawdopodobnie nawet bym o takim słowie, nie to że święcie, nie słyszała. Zrobimy sobie jednak namiastkę w naszym mieszkanku - lampek i świec mamy dostatek, gdyż M. pali wonne kadzidełka i świeczki niemal co wieczór, więc i zapasy stosowne sukcesywnie czyni. Kupimy jakieś słodycze i poświętujemy kameralnie. Oczywiście dla mnie taka impreza ma jedynie wymiar obyczajowy, ale ten obyczaj wydaje mi się tak uroczy, że jestem nim zawsze lekko przejęta. Szkoda, że nie mamy na podorędziu jakichś innych Hindusów - byłoby klimatyczniej i milej spędzić taki dzień razem. Z całą pewnością spotkamy się na skype z rodzinką M., więc dobre i to, ale jak już napisałam - moim największym marzeniem jest być w tym czasie tam na miejscu. Może to przerost pragnień nad ich wartością, ale tak właśnie czuję :).

Całkiem fajnie mieć męża z innej strony świata i kultury. Jeszcze kilka lat temu nawet bym nie przypuszczała, że pewnego dnia obudzę się a ktoś mi niepostrzeżenie da całusa, szepnie "Happy Diwali" i będę wiedziała o co mu chodzi ;-).

Dziś jestem całą duszą w kraju M. Więc jakby co - szukajcie mnie w Kalkucie - City of Joy.

Impresja przedszkolna


Nasz przedszkolak w przedszkolu ma się dobrze. Dzielnie, choć przeważnie bez entuzjazmu wstaje codziennie około 6 rano, by niebawem - już z uśmiechem - przekraczać próg swojej pierwszej - jakby nie było - szkoły. Poranną toaletą Aleksandra zajmuje się M. Ja w tym czasie przebieram i ubieram Maksymiliana, który wstaje zaraz tuż po mnie i w odróżnieniu do Olka - jest wtedy pełen entuzjazmu i energii. Ubrany już Maksymilian wędruje na ręce do taty, który w zamian wręcza mi umytego i rozdzianego z piżamek przedszkolaka. Ubieranie chłopaków bywa wyczynem karkołomnym - mały niemiłosiernie się kręci, kopie nogami i targa swoją garderobę na wszelkie strony. Olek jest bardziej zdyscyplinowany, ale też potrafi wygłupiać się przy naciąganiu rajstop czy skarpetek. Tata zdecydowanie więc woli jak ubieraniem zajmuje się mama. Słusznie - mama ma w tym większą wprawę i dysponuje większym sprytem w rękach.

Wychodzimy z Aleksandrem około 6.35. Czasem wpadamy do sklepiku po pączka czy innego łakocia. Przedszkolne śniadanie dzieciaki jedzą dopiero około 8.30, stąd mały czasami prosi o bułeczkę, pączka czy wafelka na wczesny start. Zazwyczaj w przedszkolu jest pierwszy. Kiedy podjeżdżamy pod budynek (minuta, dwie autem od naszego bloku) Olu zawsze się cieszy - o, jest moje kochane przedszkole! Prowadzę go na górę, rozbieram, dajemy sobie buzi i rozstajemy się do około 14.30. Ranne wstawanie sprawia, że już przy obiedzie Olu siedzi senny jak mucha. Zasypia więc podobno migiem i czasem ciężko go obudzić na podwieczorek. Zdarzyło się nawet, że kiedy po niego przychodziłam - koleżka jeszcze drzemał na leżaczku.        

Przedszkolny śpioch
Nie wiem, czy edukacja przedszkolna już odnosi jakieś skutki w Olusiowym zachowaniu i bywaniu, ale jak widzę - zna już z imienia niemal wszystkie dzieciaki z grupy (ok 26) i nawet wie czyja mama, babcia, czyj tata po kogo właśnie przyszedł lub kogo przyprowadził. Na wystawce w szatni wiszą dziecięce prace - mogę więc "podziwiać" Olkowe dzieła i obserwować jego rozwój plastyczny (hmmm, rzekłabym, że z talentem mieści się gdzieś pośrodku ha ha ha). Ulubioną towarzyszką jego przedszkolnej doli jest podobno panna Zuzia. Urocza blondyneczka z dwoma warkoczykami i oczyma wielkimi jak Olkowe, ale niebieskimi. Kiedy przychodzę po Ola Zuzia woła podekscytowana - "Ojeeek, mama!". Panie mówią, że sympatia dzieciaków jest obopólna. Przyznam, że para z nich bardzo ładna. Może to pierwsza miłość mojego synka? Niesamowite :).

Pierwszy dzień a już się bawię

Przedszkole mieści się w zacisznym zakątku miasta przy spokojnej, ładnej, wyłożonej starodawną kostką alejce na osiedlu domków jednorodzinnych. Duży ogród z placem zabaw, w sąsiedztwie zabytkowa opuszczona posiadłość z zachwaszczonym, niestety, ogrodem oraz zadbane prywatne domy z lat 60-70-tych. 



Budynek przedszkola jest stary, ale klimatyczny. Główny jego urok w tym, że jest to budynek drewniany o stylowej konstrukcji. W środku jest czysto i schludnie, ale daleko tam do nowoczesności. Wszystkie osoby (wychowawczynie, obsługa) jakie miałam okazję tam dotychczas spotkać - wydają się bardzo miłe i serdeczne. W przedszkolu przebywają dzieci od lat 3 do 6. Miejsca zawsze są "obstawione" maksymalnie. Podobało mi się tam od pierwszego "wejrzenia" i cieszę się, że Olu tam chodzi. On najwyraźniej jest równie zadowolony. Także Tata M. uległ magii miejsca i pstryknął kilka fotek pierwszego dnia Aleksandrowej szkolnej drogi...

Widok od ulicy

Widok od ogrodu, tutaj wchodzimy.


Plac zabaw

Ładnie, co nie?

piątek, 21 października 2011

Minimalnie o Maksymalnym

Przedwczoraj i wczoraj byliśmy z Maksymalnym u lekarza. 

Przedwczoraj - szczepienie. Miało być 5 września a oślizło się do 20 października - przez długotrwałe przeziębienie (zwłaszcza katar) małego i antybiotyki na jego poskromienie (kataru, nie małego). 

Maksiątko waży 8.800 kg i mierzy 77 cm. Kawał chłopa - zwłaszcza wzrostowo. Porównałam z Olkiem (porównywanie jest dziecinnie proste, bo przecie obaj urodzeni 23 lutego). Olek miał szczepienie 2 października 3 lata temu - waga - 7.100 kg, wzrost 71 cm. Jest różnica? Jest. Widoczna gołym okiem. I odbija się na... mojej wadze. Olek był lżejszy, ale ja byłam ciut cięższa. Teraz na odwrót - Maksi jak gleń a matka jak chuchro. Coś w tym jest?

Wczoraj zaś byliśmy na badaniu bioderek (trzecia wizyta). Jest super. Kolejny raz przyjdziemy jak mały zacznie już dobrze chodzić. A przypuszczam, że nastąpi to dość szybko. Na czterech śmiga jak samolot, sam siada od około 3 tygodni, zaczyna sam stawać na nogi trzymając się tego lub owego. W najbliższą niedzielę skończy 8 miesięcy. Zębów jak na razie nadal ni widu ni słychu.

Zarówno na szczepieniu jak i wczoraj w poradni preluksacyjnej - dzikie tłumy... Poszliśmy we czworo - my stare i nasi obaj młodzi. Lubimy wychodzić wszyscy razem. Poza tym, M. okazuje mi się teraz bardzo pomocny. Gdybym miała przyczłapać na te wizyty sama z chłopakami byłoby ciężko. Dużo ubrań, niecierpliwość w czekaniu... Oczywiście dałabym radę, ale jakże milej i poręczniej jest z pomocą.

Nie mam zbyt wielu zdjęć Maksymiliana na podorędziu. W ogóle jemu robię znacznie mniej fotek niż robiłam "za młodu" Olkowi. W związku z powyższym - nie zilustruję posta fotką. Za jakiś czas, jak ten czas mi pozwoli... - zrehabilituję się. Muszę bowiem pewne fakty opisać i przy okazji je troszku zwizualizuję :).

czwartek, 20 października 2011

Powrót taty, bałagan i nie mam siły

Odkąd wrócił do nas M. (praca w Krakowie - niestety bądź stety – mu się skończyła, więc od 3 tygodni jest już z nami) – w naszym domu panuje przeraźliwy bałagan, rozgardiasz, młyn, bajzel czy jakby tego nie nazwać. M. jest człowiekiem, który lubi mieć wszystko. Przez 7 miesięcy pobytu w Krakowie nagromadził więc tyle tego wszystkiego, że aby abarot przytaszczyć to do Grajewa – musiał wynająć poważnego kuriera. Nie wspomnę, że część rzeczy zostawił w Kraku u kogoś znajomego. Po każdej wizycie w Grajewie (wtedy, kiedy jeszcze oczywiście w Krakowie pracował) zabierał ze sobą a to to a to tamto (głównie ciuchy, książki i dvd). Pewne rzeczy dokupywał, bo jak wspomniałam – on musi mieć wszystko – nawet praskę do czosnku, 2 lejki (mniejszy i większy), centymetr krawiecki i kreta do rur, których to przedmiotów w 99 % nigdy nie użyje! Jest jednak na tyle zapobiegliwy, że nie omieszka nabyć i posiadać takie drobiazgi, o jakich ja na jego miejscu nawet bym nie pomyślała... Jak żywą pamiętam jeszcze jego przeprowadzkę do nas do Polski z Holandii w 2008 roku. To dopiero była trauma! Dom zawalony taką ilością pudeł i przedmiotów, że dochodziłam z tym wszystkim do ładu być może kilka miesięcy. Teraz mam małą powtórkę z rozrywki. Na domiar mam Aleksandra i Maksymiliana. I chodzę do pracy. Wtedy był tylko Olek i akurat byłam na urlopie macierzyńskim – miałam więc większą swobodę w przywracaniu ładu dookoła naszych kątów. Wtedy było też w domu mniej mebli (a w zasadzie prawie wcale ich nie było). Nasza obecna sypialnia służyła nam jako „drewutnia”. Stało i leżało w niej wszystko co niepotrzebne bądź nawet i potrzebne, jednak nie musiało być ułożone, ustawione czy powieszone. Teraz, rolę drewutni pełni najmniejszy pokoik. Nie wspomnę, że również w naszej piwnicy arsenał rozmaitości jest tak pokaźny, że spokojnie można by zorganizować wyprzedaż. Większość rzeczy należy bądź pojawiło się w naszej przestrzeni oczywiście za sprawą M. Kilkakrotnie robiłam porządki i przebiórkę w piwnicy, ale i tak zalega w jej podwojach sporo dóbr wszelakiego rodzaju. Posiadanie bywa czasem do tego stopnia uciążliwe, że marzę o zamieszkaniu na pustyni... Mieć cztery kije z rozpiętą na nich płachtą, ze 2 garnki, po jednym kubku dla każdego, sukienkę z palmowego liścia i pled do okrycia... Oczywiście nie mam pewności, czy nagle nie zatęskniłabym do świata tu i teraz, ale zdecydowanie twierdzę, że posiadamy zbyt wiele przedmiotów. I od przybytku tego - głowa czasem BOLI !.

Ostatnio mam tak, że o godzinie 20-stej już kręcę się ciałem i myślami koło łóżka. Wczoraj zmogło mnie o 20.20. Energię i siłę mam jedynie o poranku. No... powiedzmy do południa. Ok, do czasu powrotu z pracy do domu. Po przekroczeniu progu mieszkania – czuję się jak przebity balon. To, co sobie umyśliłam z rana – że zrobię – znika jak łosi tyłek za mgłą. Nic nie robię. Tzn. robię, ale tylko i wyłącznie to, co konieczne – gotuję jakiś obiad (też nie codziennie), ogarniam bałagan widoczny najbardziej, czasem wrzucam pranie i co 2 dni naczynia do zmywarki. „Tworem”, który we wszystkim ogranicza mnie najbardziej jest Maksymilian. Cały dzień siedzi teraz z ojcem, więc moje przyjście jest dla niego jak manna z nieba, której musi objeść się do syta do momentu, w którym zmorzy go wieczorny sen – właśnie koło godziny 20-stej... Chociaż od niemal miesiąca śmiga już na czworakach i dzięki temu stał się bardziej samodzielny i niezależny – kiedy ja jestem w pobliżu – „torturuje” mnie marudzeniem, bekiem i wspinaniem się po mojej nodze. Byle tylko wziąć go na ręce... Poza tym – popołudniami i wieczorami ogólnie jest bardziej nieznośny. Najmilszy i najbardziej happy – między 5 a 6 rano – kiedy wstaje zaraz tuż po mnie i wypełza spod kołdry z potarganą czupryną i boskim uśmiechem.

Tak więc, jestem teraz w pewnego typu potrzasku – ranne wstawanie plus kilka pobudek nocą w celu uspokojenia ssaka, praca, osaczenie Maksymalne po pracy, sprawunki takie i inne, jakaś domowa, niezbędna krzątanina... i kropka. Dzień mija szybko i na jego koniec oplata mnie znużenie tak wielkie, że już nie widzę ani hałd łachów porozwalanych po całym domu ani kartonów, pudełek i innej rzeszy przedmiotów, które od przyjazdu M. ciągle nie mogą znaleźć swego miejsca. Nie widzę brudnego zlewu ani łysego okna, na które od tygodni wieszam firankę a ona nadal tam nie wisi. Jestem wściekła na ten bałagan, bo bałagan ogólnie dezorganizuje mnie i drażni. Ale nic z nim nie mogę zrobić...Weekendy - jak dotąd - wszystkie bez 1 wyjątku spędziliśmy na Pastorczyku. Póki pogoda dopisuje - zabieram maluchy na wieś, bo jak przyjdzie zima i zawieje nam drogę - siedzenie w Grajewku będzie przymusowe. Może więc dopiero wtedy porobię w tej rozbebłanej chałupie jakieś porządki.

Czasu dla siebie nie doświadczyłam już od dawna. Zapomniałam nawet jak on "wygląda".

Powrót M. okazał się z jednaj strony wspaniały, bo znowu jesteśmy rodzinką w komplecie i jednak mam w M. wielką pomoc (nie wiem na jak długo), a z drugiej - wprowadził rozgardiasz do światka, jaki już sobie ułożyłam po powrocie do Grajewa i do pracy. Nie to, że mi źle!!! Tylko dręczy mnie ta bezsilność i chroniczne zmęczenie po powrocie do domu...

Ponarzekałam? Ponarzekałam. No. Chociaż na tyle jeszcze mam siłę. Bo jeszcze nie dotarłam do domu, kurde mol... 

poniedziałek, 17 października 2011

Przymrozkowo

Na weekend byliśmy w Pastorczyku - wszyscy czworo. Troje nadal tam jest, a ja przyjechałam do pracy. Miałam całkiem spory kawałek - 50 km. Wstałam jednak jak zawsze - o 5. Wyszykowałam się dość sprawnie i wyszłam z domu prosto w ciemnię rozjaśnioną księżycem (na wsi na odludziu świat wygląda zupełnie inaczej niż w mieście...). Co taki księżyc porabia na niebie o poranku w środku października? Ano zwiastuje przymrozek! Rozświetla posiwiałą trawę i pobielałe szyby w samochodach. Po raz pierwszy tegoż sezonu skrobałam więc dzisiaj w mojej poczciwej polówce szybki. Poszło dość łatwo, bo mrozek nie był potężny, ale dotarło do mnie, że niechybnie jesień wstępuje w swoją drugą fazę - tę gorszą... Zawsze będę już musiała mieć na uwadze poranne przymrozki i w związku z tym - opuszczanie mieszkania co najmniej 5 minut wcześniej, by nieco nagrzać samochodzik i przywrócić szybom transparentność.  I pora wyciągnąć rękawiczki, kozaki, szaliki... Powoli chyba idzie na zimę, ale dnie są jeszcze piękne - chłodnawe, ale słoneczne i optymistyczne.

Po pracy wracam do Pastorczyka, zbieram towarzystwo, manele, walizki i torby i znowu przyjeżdżamy do Grajewa. 

Czy ja kiedykolwiek skończę te podróże i wędrówki Grajewo - Pastorczyk i odwrotnie?

Pytanie było retoryczne :).

wtorek, 11 października 2011

Policyjna beczka śmiechu

Kto czytał - niech sobie poczyta raz jeszcze i ponownie zemrze ze śmiechu. Kto nie czytał - niech czyta i umiera ze śmiechu po raz pierwszy. Ja czytając to - umieram ze śmiechu wielokrotnie ;-).

Z notatnika policyjnego "krawężnika":

Miłej lektury!!! I dużo uśmiechu! :))))))

Był to pies marki wilczur.

Była gwałcona doustnie i doodbytniczo, prawdopodobnie pedał lub gej.

Charakter ustalono przez wygląd zewnętrzny, np. spiczaste oczy.

Człowiek zmarł przed wyjściem z hali przylotów najprawdopodobniej w celu uniknięcia kontroli celnej.

Decyzją prokuratora zwłoki konia wydano rodzinie.

Denat wziął stołek, wszedł na niego i powiesił się .

Dochodzenie zostało utrudnione, bo świnia została zjedzona.

Dokument składał się z trzech części: pierwszej, drugiej i trzeciej.

Dwie cichodajki i jeden upity obrobili niejakiego ZK, który ledwie trzymał się za pustą kieszeń.

Dziecko miało dziurę w spodniach, dzięki czemu można było zobaczyć, że pochodzi z biednej rodziny.

Dziecko wyżej wymienione jest orientalne, ponieważ jest dzieckiem prostytutki i Araba.

Karetka zabrała pozostałości po zdarzeniu.

Kiedy wystrzeliłem z pistoletu na postrach, bandyci się nie przelękli, dlatego uciekłem.

Kobieta znajdowała się w towarzystwie dwojga dzieci narodowości murzyńskiej.

Linie papilarne pomagają zdezynfekować przestępcę.

Lokatorzy składali skargi, że W. wypija mleko z butelek przed drzwiami, które napełnia swoim moczem.

Ma czteroletnie dziecko i reumatyzm, a wszystko z powodu tej wilgoci.

Martwego odnaleziono w ciężkim stanie.

Mężczyzna ten włożył rękę pod kołdrę i próbował pocałować pokrzywdzoną.

Miał członka wyjętego, którego emitował za kioskiem w dłoni.

Na ciele widoczne były ślady ukąszeń czarnego psa.

Na miejscu zdarzenia spotkałem trzech denatów, z których dwoje dawało oznaki życia w postaci  przekleństw.

Na postoju taxi zauważyłem dwóch mężczyzn. Prawdopodobnie oczekiwali na taksówkę.

Na skutek zdarzenia poszkodowana doznała przedwczesnego zajścia w ciążę.

Na tylnym siedzeniu samochodu siedział nieznany mężczyzna. Miał spodnie opuszczone do kolan i juwenalia na wierzchu.

Nie można było zatrzymanego dokładnie rozpytać, bo był bardzo pijany i tylko charczał odbytnicą.

Ob. F. na naszym terenie powozi koniem obsranym jak krowa.

On dotykał ją na wersalce w połowie odcinka pomiędzy kolanami a brzuchem.

Oskarżony rżnął na niej ubranie. Sukienki nie porżnął, gdyż zdążyła się rozebrać.

Patrolując ulice zauważyłem spokój.

Podejrzany zakopał poszlakę w ogródku.

Pies powąchał ślad i rzygał jak kot.

Podejrzany zrobił dużą i małą potrzebę wewnątrz spodni celem uniknięcia odpowiedzialności.

Pokropek nie odniósł skutku, denat był nadal martwy.

Ponieważ osobnik stwierdził, że nie ma przy sobie pieniędzy, zażądaliśmy, aby natychmiast zapłacił należne opłaty celne.

Po oględzinach stwierdzono, że worek był pusty, ponieważ był dziurawy.

Poszkodowana została kopnięta w siedzącą część ciała.

Poszkodowany doznał wybicia zębów w postaci sztucznej szczęki.

Po poszkodowanym pot spływał od stóp do głów.

Powódka skarżyła się na impotencję policji i wymiaru sprawiedliwości.

Przy szosie stały zboczone auta.

Sklepowa znajomym dawała od tyłu.

W lesie zastaliśmy drzewa, krzaki oraz towary - niewiadomego pochodzenia.

W rowie leżały zwłoki mężczyzny – prawdopodobnie trup.

Według widocznych śladów na śniegu przestępca był w butach bez skarpetek.

Widziałem jak leżała na podłodze nago, to jest bez odzieży.

W/w stwierdziła, że została pobita przez 3 nieznanych mężczyzn, z których jeden nazywa się Gójka .

Z krzaków dochodziły odgłosy odbywanego stosunku pozamałżeńskiego.



Z doświadczenia w pracy w organach ścigania wiem, że takie policyjne kwiatki rosną dość powszechnie. Gdyby nie one - świat pracy w takich organach byłby szary, nudny i ponury :))). Pamiętam, że kiedyś sama wypisywałam do zeszytu co lepsze cytaty, ale gdziesik mi się zapodziały...

piątek, 7 października 2011

Głowa w paski

Spędziłam wczoraj u fryca bite 2 godziny albo i dłużej. Najpierw miałam pędzlowanie i zawijanie w sreberka. Potem siedziałam jak kół w płocie i czekałam, aż farba się przyjmie. Potem mycie głowy - długie i całkiem relaksujące. Następnie usiadłam na krzesło przed lustrem i zamarłam... Boże, co ja mam na łbie??? Jeszcze trochę wyrównywania nożyczkami a potem jazda z suszarką i okrągłą szczotką. Jakieś odżywki, spraye... Potem jeszcze prostownica, tapirowanie i lakier. Byłam tym wszystkim tak zmęczona, że nawet nie chciało mi się protestować. Efekt końcowy ? Kształt fryzury ok. To, że włosy nagle stały się jasne - też ok. Ale jak na mój gust - za jasne i za bardzo pasiaste. Takie podłużne prążki - jeden mój naturalnie jasnobrązowy, jeden pomalowany. Przeplatanka kawy i mleka. Osobiście wolałabym te pasemka nieco ciemniejsze. Ale po ptakach. Są jakie są. Żeby jednak tradycji stało się za dość - po całym tym fryzjerskim rytuale wsiadłam do samochodu i rozczesałam wszystkie tapirki i lakiery gęstym grzebykiem. Babka się napracowała, wyszłam "zrobiona" i zadbana. Nie powiem, że to było źle, ale wydało mi się, że choć do 40 jeszcze mi trochę brak to w tym uczesaniu już dawno ją przekroczyłam i wyglądam jak dyrektorka domu towarowego. Do fryzjera zbyt często nie chodzę, ale ilekroć od niego wyszłam a Pani użyła lakieru i tapiru - pierwsze o czym marzyłam to rozczesać nowa fryzurę albo w ogóle głowę umyć. Nigdy też nie chodziłam do fryzjera "zrobić się" na jakieś wesele czy imprezę. Utrwalone fryzury, usztywnione koki... nie cierpię. Owszem, może pasuje to starszym paniom, ale osobiście nie preferuję. Lubię prostotę, niestety... Zawsze jak mogłam tak sama sobie radziłam ze swoją problemową głową i przynajmniej czułam się na luzie i nie marnowałam czasu ni kasy na fioki-koki, loki i inne dziwoki. Poza tym - są osoby, którym pasuje glamour look, połysk, szyk, make-up, fryz - mnie niekoniecznie. 

Co też więc podkusiło mnie na wczorajsza zmianę? Nie wiem. Zmęczył mnie chyba mysi kolor a brązów, kasztanów i rudości już próbowałam za sprawą szamponetek. 

Wróciłam do domu - Mohinder mówi: Wow Jo, good! You look very good. Like a typical polish now :)))). 

No i nos mi się spuścił na kwintę. Jak typical polish! Wiem, wiem. Polskie pasemka... Takie, jakie w zasadzie nigdy mi się nie podobały. Oczywiście Mohinder nie miał na myśli tego co ja, bo chyba naprawdę mu się podobam, ale ja te słowa odebrałam na swój własny sposób ha ha ;-). 

Jeśli przywyknę do jasnych włosów - być może spróbuję przefarbować je zupełnie na jakiś blond. Na razie widzę w lustrze nieco inną osobę. I naprawdę wszystko byłoby dobrze, gdyby ten jasny kolor był bardziej zbliżony do moich naturalnych włosów.

E tam, nie ma o czym gadać.

Dziś rano oczywiście włosy spięłam. Nie dość, że kolor zmieniam to jeszcze pozbywam się grzywki, którą miałam ZAWSZE bo uważałam, że bez grzywki wyglądam blee - ale teraz widzę, że wcale nie jest tak źle. Czyli - zupełnie inny look.

Mohinder szybko zadecydował, że w niedzielę robimy zdjęcia. No to zrobimy. Jak mi się jakieś spodoba - zrobię wrzutkę na bloga ;-).

czwartek, 6 października 2011

Hyc na fryc

Po pracy idę do fryca. Trzeba nieco ogarnąć nieporządek na głowie (ten w głowie jest w ogóle  niereformowalny). Nigdy nie byłam blond. Teraz jednak zamierzam wprowadzić jasność w swoje mysie kłaki. Niemal całe życie pozwalałam naturze na bycie sobą, ale teraz chcę zrobić jej psikusa. Nie wiem czy ten psikus mnie samej nie wyjdzie bokiem, ale co tam - w razie biedy - znowu obetnę się na malona i gwizd. Uściślę, że nie będę przerabiać się na blond permanentny a jedynie mam plan wpuścić w czachę kilka słonecznych promieni. Przydadzą się - mamy jesień, idzie zima - dookoła będzie ciemno, buro i ponuro a ja będę trząchać słoneczną grzywą. W ramach porządków pozwolę sobie jeszcze przyciąć tę grzywę tu i ówdzie, bo mi się hoduje samopas od X już czasu i tym samym z dnia na dzień coraz bardziej działa mi na nerwy. Zresztą... moje włosy zawsze działały mi na nerwy - cokolwiek bym z nimi nie robiła i jakiejkolwiek długości by nie były. No, nigdy nie były naprawdę długie, ale chyba słusznie. Nie dość, że się nie nadają na długie to jeszcze nie mam cierpliwości do ich zapuszczania. Grrr, mój odwieczny problem fryzjerski trwa! Nie sądzę by się dzisiaj rozwiązał, ale jestem u fryca umówiona (żywiołowo umówiłam się wczoraj) i pójdę. Może mi się coś polepszy. LOL.

wtorek, 4 października 2011

Podeszwa do du...

Na pewnym bardzo znanym portalu internetowym typu “wszystko w jednym”, przeczytałam notkę, że pewna bardzo znana firma produkująca obuwie sportowe wypuściła na rynek buty, które to - mówiąc prosto z mostu - podnoszą kobiecy tyłek do góry. I to wcale nie za sprawą obcasów, bo ostatecznie mowa o normalnych butach sportowych. Normalnych, acz wedle przeznaczenia i przekazu w reklamie - NADZWYCZAJNYCH! Podobno konstrukcja ich podeszwy wymusza zwiększoną o ileś tam procent pracę mięśni pośladków, ud i łydek, co w efekcie miałoby modelować sylwetkę osoby, która wydała pokaźną sumkę na owo cudo, w które się obuło i biegiem ruszyło w świat po jędrny tyłek. Bo przecież dzisiaj bez jędrnego tyłka to nie ma szans. Nigdzie i na nic. 

W polskich realiach cudowne buty zareklamowała właścicielka niewielkiej, ale bardzo zgrabnej figurki - pewna znana tancerka i mniej znana aktorka zarazem. Natomiast z innej - mniej naiwnej strony - wzięła się za buty pewna znana komisja handlu. Zajrzała pod podeszwę różnym bucikom - w tym omawianym tu specjalistom od zadków - i stwierdziła, że buty jak buty, ale informacje na ich temat zawarte w reklamach są nieprawdziwe i konsumentom (ja bym ich tu nazwała użytkownikami), którzy uwierzyli i kupili a potem nie doznali cudu, należy się odszkodowanie. Ba, nawet polska tancerka z modelowymi pośladkami może dostać za buciki po... tyłku. Że niby wiedziała a nie powiedziała! Że zgodziła się użyć swych naturalnych wdzięków do promowania produktu, dzięki któremu człowiek z tyłu niedoskonały nagle nim się staje. Na to by wyglądało, że znana tancerka ma ładne cztery literki dlatego, że się w życiu nabiegała i nachodziła w cudownych butach push-up. A tu się okazało, że to ściema! Że te buty wcale figury nie czynią. 

Że klienci się nabrali i należy im się na pocieszenie... cukierek w postaci odszkodowania. Żal mi tych ludzi... Z żalu jednak, to ja IM nakazałabym płacić odszkodowanie. Za naiwność. Za głupotę. Zamiast kupić tenisówki za 30 zł, zebrać niedoskonały tyłek w troki i latać po lesie - wydają dużą kasę na magiczne buty i zniesmaczeni brakiem poprawy wyglądu - skarżą producenta. Że im obiecał. Że pokazał tancerkę i pozwolił uwierzyć w zdobycie takiego jak ona wyglądu przy pomocy podeszwy. Podeszwa od buta, proszę państwa, to by Wam pomogła - owszem - ale dać kopa w niedoskonałe pośladki i ruszyć do galopu. Zwłaszcza umysłu! Bo jak umysł w zastoju to i ciało zastygłe. I niedoskonałe. A jakie jest doskonałe? Takie jak tancerki czy takie jakie się ma, ale własne i zdrowe? 

Nie powiem, że reklama jest niepotrzebna i ja sama czasem jej troszkę nie ulegam - ale buty co mi mają podnieść tyłek to mi raczej podnoszą ciśnienie! O! ;-).

poniedziałek, 3 października 2011

Pastorczyk jesiennie, botanicznie, nastrojowo...


Mmmm....pogoda nadal przepiękna. Lato zdecydowanie przegrało z jesienią jeśli chodzi o pozytywne wrażenia pogodowe. Wszyscy to przyznajecie, prawda? Bo przecież widać to gołym okiem i czuć nagim łokciem. Nie sposób przejść obojętnie obok tego, czym obecnie karmi nas natura – toteż i ja nie przeszłam. Jako że – co nikogo już chyba tutaj nie zdziwi – miniony weekend spędziłam z chłopaczkami na Pastorczyku – pokusiłam się o kilka fotograficznych kadrów naszego małego-wielkiego grajdołka (małego – bo „wieś” liczy „aż” dwie chałupy, dużego – bo areały dookoła mogłyby pomieścić całe miasteczko). Nie zapuszczałam się w swej wędrówce zbyt daleko, a jedynie obeszłam nasze włości dookoła z Maksymilianem na rękach. Jakość zdjęć może pozostawiać troszku do życzenia, bo pstrykałam je komórką. Kto by się tym jednak zanadto przejmował... Ważne, że ucieszyłam się naszą „przysiedliskową” przyrodą NA NOWO. Drzewa są w swym jesiennym „rozkwicie” – jeśli można to tak określić. 

Brzoza już niemal bezlistna
Brzozy niemal już pogubiły listki, ale czemuż się dziwić skoro jako pierwsze przyoblekają się w nie na wiosnę. Klony – moje najbardziej ulubione drzewa jesienne – są właśnie w swej szczytowej formie – kolory ich liści są tak różnorodne, że człowiek mimochodem je zbiera i robi bukiet. Są też w bliskiej okolicy dwa drzewa, które my tu nazywamy jesionem, ale ja nie mam całkowitej pewności co do tożsamości drzewa z ową nazwą. Mniejsza jednak o to. Chodzi o to, że właśnie te egzemplarze łysieją najszybciej. Najpierw są cudownie kolorowe a potem już niemal całkowicie żółte. Piękne, jednak gdy inne drzewa dopiero stroją się w barwne piórka – one już zieją nagimi konarami. Kiedy jeszcze mieliśmy na Pastorczyku stary dom (zburzony w 2006 r.) – dwa takie drzewa (jedno wielkich rozmiarów) rosły sobie właśnie tuż obok tego domu. Ileż trzeba było nagrabić się tych liści jesienią... A jak psy i koty lubiły się w nich wylegiwać...



Nie jestem znawcą drzew ni botanikiem w żadnym calu i nawet jeśli żyję wśród przyrody od dziecka – brak mi wiedzy na wiele przyrodniczych tematów. Wiele z tego, co mijam codziennie i co na co dzień dzieje się niemal obok mnie – przemyka mi wręcz niezauważalnie! Uważam to za karygodną ignorancję. Jednak – czasem człowiek się zatrzymuje... Czegoś się nauczy, coś zaobserwuje i zapamięta, coś utka w duszy na dłużej... A może to wszystko – ta chęć nie tylko patrzenia, ale też wiedzy o tym, na co się patrzy przychodzi z czasem? Z wiekiem? I czy to oznaka starzenia? Nigdy nie twierdziłam, że idę na „odmłod”, ale czy już się starzeję? Tak drastycznie? Owszem, za miesiąc mam urodziny, ale przecież (daj Boże) za rok będą kolejne, potem kolejne i kolejne (chwała optymizmowi!).

W każdym razie – od dość już dawna w myślach noszę się z kupnem przewodników - po drzewach i ziołach. I na pewno je sobie sprawię. Coraz bardziej ciekawi mnie bowiem jak nazywa się i „kim” właściwie jest owo zielsko, co zawsze rośnie w tym samym miejscu podwórka bądź przy miedzy, jak się zowie tamte drzewo przy polu na kolonii i czy ten jesion to naprawdę jesion...


Tymczasem, prezentuję Wam „wyniki” moich wczorajszych foto-migawek. To tak na zaś – bo doszły mnie słuchy, że jesień ma przybrać bardziej brunatną i mniej słoneczną postać. Na marginesie dodam – pluchy nie lubi nikt, ale deszcz w przyrodzie potrzebny obecnie  na gwałt. Więc cieszmy się barwno-złotą polską jesienią póki czas - w naturze i ... choćby na zdjęciach. 


Refleksja nad pługiem
Pan Klon trzyma pion
Rzut gospodarskim okiem
Jesienny trakt hen daleko w świat
Ostatnie słoneczniki i młody klonik bujają na horyzoncie

W ogrodzie warzywnym mamy już tylko głównie kwiaty i chwasty

A może jesienną malinkę lub czarny bez?

A może jednak gruszkę?

W przydomowym ogrodzie-sadzie jeszcze dość zielono

Nasi stróże w jesiennej oprawie