poniedziałek, 31 stycznia 2011

Moja Wieża Babel i Oaza Spokoju M.

Niczego więcej tylko wewnętrznego spokoju. Tego mi potrzeba. Jestem zmęczona oczekiwaniem, bałaganem, zwisaniem w powietrzu i niemocą. Bolą mnie nerwy, moja wrodzona, boska cierpliwość jest boleśnie nadgryzana każdego dnia przez ludzi, wydarzenia albo ich brak, przez statyczną pogodę i mój własny brak energii do jakiegokolwiek działania. Czasy aktywności i pełni życia drugosymestralnej minęły mi bezpowrotnie i teraz jestem jedynie brzuchatym pająkiem wijącym sobie niewidzialną sieć i siedzącym niepewnie w narożniku własnego życia. Łażę po mieszkaniu jak nad zdechły kot i gapię się po ścianach, omijam porozwalane zabawki zaściełające wszelkie możliwe podłogi, siadam na fotel i rozkładam książkę, czytam 2 strony, wstaję, idę do lodówki, otwieram ją, nie znajduję w niej nic ciekawego, zamykam, nastawiam wodę na herbatę, której w efekcie zapominam zrobić, patrzę w telewizor, przełączam kanały jak telemaniak, który na żadnym z tych kanałów nie znajduje nic ciekawego, ze złością patrzę na wszystko, co usunięte z kuchni i stoi po całym mieszkaniu w reklamówkach, kartonach, skrzynkach i na gromadkach. Wieża Babel. Mam wielką, wielką nadzieję, że jutro ta wieża powoli runie. Że uporządkuję i wszystkie kąty i swoje myśli. Nie umiem żyć w chaosie. Niczego nie jestem w stanie zrobić ani osiągnąć mając dookoła nieporządek. Wszelki nieporządek - ten zewnętrzny i ten wewnętrzny. A właśnie oplatają mnie oba.

Wiem jednak,  że jutro będzie lepiej. Musi.

Mohi opowiadał mi o swoim studio w Kalkucie. Studio we własnym domu, przerobione ze starego garażu. Cały dzień pracował poza domem w innym foto studio, chodził na różne spotkania, brał udział w rozmaitych wydarzeniach z życia miasta i społeczności indyjskiej, trochę wybywał poza Kalkutę, uczestniczył w kursie Pranic Healing. Dopiero około 18-stej otwierał podwoje własnego "biznesu" i spędzał tam czas nawet do północy. To właśnie wtedy miał czas, by rozmawiać na necie również ze mną. Każdy mógł przyjść do niego nawet o 22-iej  i zrobić sobie zdjęcie do dokumentów, wydrukować wizytówki, zrobić odbitki własnych fotek, kupić malunki i obrazy zaprzyjaźnionych mu artystów i zdjęcia wielkoformatowe, które robił on sam i oprawiał w ramy tworząc tym samym ciekawe ozdoby na ścianę. Twierdził, że w jego studio zawsze była specyficzna atmosfera, jakiej każdy odwiedzający ulegał. Nie dość, że godziny otwarcia wyjątkowe, co wielu pracującym w ciągu dnia osobom odpowiadało, to na dodatek zapach specjalnych kadzidełek, jakie Mohi zwykł był palić tam non stop podczas swego pobytu oraz cicha muzyka OSHO bądź śpiewane modlitwy sikhijskie (znam je doskonale, bo i u nas w domu M. ich słucha i ja sama lubię ich brzmienie) sprawiały, że każdy siadał i stwierdzał - jak tu u Pana miło i relaksacyjnie. Wszyscy czuli się u niego jak na krótkim, ale wyjątkowo owocnym odpoczynku na trasie zabieganego życia. Piszę o tym, bo czegoś takiego właśnie mi brak. Takiego postoju, spokoju, wyciszenia, nawet swoistej medytacji, o której ciągle nie mam zielonego pojęcia, ale sama o niej myśl budzi we mnie jakieś tęskne skojarzenia. Tymczasem dookoła mam rumor, telewizor, szumiący laptop, stosy porozwalanych przedmiotów, przygnębiającą szarą biel za oknem, Olka, który ma swoje prawa, ale jakoś teraz wyjątkowo męczy mnie swoim ciągłym siku, serka, coli, bajki, pograj ze mną w samochodziki, poszukaj mi kosiarki itp itd... Ileż bym dała, aby przenieść się do takiej oazy spokoju w Indiach. W moim mieszkaniu nawet palenie kadzidełek i świeczek na niewiele się zdaje. Nie ma tego klimatu, tego nieopisanego czegoś, o czym słucham z fascynacją, choć tego nie znam i nigdy nie doświadczyłam...

środa, 26 stycznia 2011

Gadu gadu gadka o niczym i o szmatkach ;-)

Nie mam kiedy pisać. Dni lecą jak kulki po schodach. Odkąd w domu pojawił się Pan Broda i nadal nie mam zamówionych mebli - wszędzie dookoła jakiś nieokrzesany bajzel. Wczoraj próbowałam go ogarnąć w jednych kątach, dzisiaj ogarniam w kolejnych. Przestawiam rzeczy z miejsca na miejsce i czasami mam wrażenie bezsensownego kręcenia się w kółko. Czuję się jak w zawieszeniu i bardzo, ale to bardzo stanu takiego nie lubię. Jestem jednak dość opanowana i spokojna, gdyż nerwy nie są mi teraz wskazane w żadnym calu. Nerwy bowiem mogą niespodziewanie zawieźć mnie na białą salę, czego zdecydowanie jeszcze nie chcę. Niech mały człowiek jeszcze zaczeka. Niech jeszcze nieco podrośnie, niech da matce i ojcu przygotować domek na jego przyjście,  niech da matce spakować jej tobołek szpitalny i przygotować dla niego samego jakieś szmatki na drogę z osiedla Południe (tam jest szpital) na osiedle Centrum (tu jest nasze gniazdo). Więc słyszy Mały? Niech cierpliwie czeka, pobiera z matki soki i rośnie. Niech dobije chociaż do 3 kilo, bo wedle dzisiejszego USG ma dopiero 2300. Zrozumiał? Jak nie to niech zrozumie, bo matka pośród trzech chłopa w domu musi mieć jakiś posłuch, co by samej funkcjonować i trzymać grandę we względnej i porządnej garści. Inaczej - kurde mol - amba, jakby to rzekł najstarszy brat matki.

Wyciągnęłam wczoraj ze szmacianego archiwum ubranka po Olku. Cała wielka torba rodem z Ikei. Ogrom upchanych koszulek, kaftaników, spodenek, śliniaków, czapeczek i innych garderobek. Wszystko to misternie zbierałam przez 3 lata "dorastania" Olka. Albo z sentymentu, albo z myślą o tym, który właśnie nadchodzi albo dlatego, że taki dostałam prikaz od mojej 23 letniej siostry. Wywaliłam zawartość tej torby na podłogę i dostałam małpiego rozumu. Grzebałam w tym jak kura w piachu wzdychając przy tym i karcąc Olka, który miał przy tej okazji niebywałą zabawę - właził w wielką torbę Ikei i udawał, że go nie ma albo wołał ratunku, przymierzał ubranka, tarzał się w nich i rozwoził je swoimi ciągnikami i samochodem z napędem na nogi po całym mieszkaniu. Wybrałam z tej ogromnej sterty najmniejsze sztuki na jakieś pierwsze 3 miesiące życia Juniora a resztę spakowałam abarot do torby. Asortyment będę wymieniać na bieżąco.

Można więc powiedzieć, że powoli uwijam gniazdo. Jak tu go jednak nie uwijać i nie przygotowywać wszystkiego na tą szczególną chwilę? W godzinie zero nie będzie mnie już pewnie stać na myślenie, gdzie mam pieluchy z tetry, czy kupiłam małe pampersy, czy mam podbite wszelkie książeczki zdrowotne, gdzie leży kocyk dla juniora, czy mój osobisty ekwipunek jest gotowy, czy to czy tamto... W domu zostawię ostatecznie 2 facetów - jeden mały, drugi co prawda duży, ale nie spodziewam się po nim odgadywania w lot, gdzież to ja akurat trzymam w domu to czy owo. Niektórych rzeczy nawet bym chyba nie umiała w "szczytowej" formie nazwać po angielsku, ha ha. A polskim mój Broda nadal nie błyska, oj nie. Ale to już niewiele mnie akurat stresuje w chwili obecnej.

I to chyba tyle pisaniny na dzisiaj. Alejandro, który spał od 18-stej do 21-ej właśnie wstąpił na wyżyny swojej aktywności. My ze starym poziewamy a mały właśnie roznosi poukładane przeze mnie zabawki, każe sobie czytać o Kogutku Ziutku i gada jak nakręcony. O losie....

czwartek, 13 stycznia 2011

Nic po Pani nie znać

Jestem gruba. Stoję przed lustrem i patrzę na siebie. Jezu, co za brzuch! Katastrofa. Może nie cierpię w tej ciąży szczególnych katuszy fizycznych ni psychicznych, ale jednak jestem już gruba i zaczyna mi to przeszkadzać.

Tak, jestem gruba.

Wczoraj byłam u fryzjera podrównać swoje odrastające z chłopaczego strzyżenia kłaki. Panie już mnie tam znają, bo ewentualne wypadki fryzjerskie załatwiam tylko u nich. Znają również mojego Olka, bo oczywiście i jego właśnie tam dwukrotnie na postrzyżyny prowadzałam. A że jest dzieciakiem nieco odmiennej urody - wpada ludziom w pamięć bardzo szybko i głęboko.

Panie (wiedziały od sierpnia, żem ciężarna) od razu: "I co, chłopczyk czy dziewczynka"?. "No chłopak"- mówię. "Ooo, to kolejny piękny czarny, będzie. Dooobrze. Dziewczynka jeszcze się trafi". "Nie, raczej się nie trafi, dość". "Oooo tam gada! A skąd wie?". No fakt. Niby skąd mam wiedzieć? Więc pokornie schylam łep i daję się obrównywać w milczeniu. "I co, kiedy się urodzi"?. "No już mniej więcej za miesiąc". "Coooo? Za miesiąc? Ludzie, nic po Pani nie znać!". Tylko jedna się wyłamała i mówi: "Nieee no, trochę już znać".

Obrównana wstaję, płacę, uśmiecham się i zakładam kurtkę. Wszystkie siedzą i patrzą na mnie (innych klientów brak - bo chyba za rano). "No naprawdę, taką Pani ma figurę, że tylko pozazdrościć. I termin na luty... A w życiu!". 

No, ale jednak tak! Tak, tak, tak! Właśnie w życiu. Tym życiu i moim życiu! Ja tu widzę grubasa w lustrze a one, że nic nie znać, albo że już trochę znać. Na granicy 8 i 9 miesiąca ciąży mówi mi się, że albo i znać albo i nie. 

Mało tego. Zanoszę dziś zwolnienie do kadr. Siadam na chwilkę i ucinam krótką rozmówkę z kadrową. "Pani Asiu to kiedy"? "No, jeszcze około miesiąc". "Cooo? O mój Boże, tylko miesiąc? A kiedy to zleciało? A po Pani to nie znać, a nieeeee!". 

Mój facet od mebli kuchennych trochę przegina. Za długo to trwa. Do tego umawia się a potem nie przychodzi i nawet nie dzwoni powiedzieć, że nie przyjdzie. Po prostu nic. Moja ukochana ciocia by powiedziała "toż to kurwicy można dostać" ! Można i niemal jej dostaję. Nie, nie dzwonię więcej do faceta. Wysyłam mu smsa:  "Drogi Panie litości, toż to już 9 miesiąc ciąży a mebli ni widu ni słychu. Za długo!". Pan niebawem oddzwania: "Wie Pani, ja nawet nie spostrzegłem, że Pani jest w ciąży...". Facet bywał u nas w domu, ja chodziłam do niego do biura, nawet wspominałam coś o dziecku. A on nie spostrzegł. Nawet mu przez myśl nie przeszło.

Sąsiadka z dołu, starsza Pani, wielbicielka Olka, spotyka nas kilka dni temu na dole. Krótka, miła rozmowa. Wspominam, że niedługo Oluś będzie miał brata. "Taaaak? Ojej, a wie Pani, nigdy bym się nie domyśliła. Nic po Pani nie widać".

W sklepiku obok też się niedawno wygadałam. Dzisiaj taka fajna kasjerka pyta:"I co Aleksander, kiedy ten braciszek?". "No już za około miesiąc". Kasjerka: "Ale po Pani to wcale nie znać, 9 miesiąc? Nic nie przytyła...". 

Zaszłam dziś do znajomej. "EEE, na 9 miesiąc to ty nie wyglądasz. Moja córka ma już 9 miesięcy a ja mam większy brzuch niż Ty". Spoko.

A ja patrzę w lustro i przecież widzę, że jestem gruba. JESTEM!. Jestem gruba i zaczyna mi się 36 tydzień ciąży. Nie chodzę już w dżinsach sprzed ciąży! Że nie było znać w miesiącu 3, 4, nawet 6 - niech tam i będzie tym, co tak uważali. Dla mnie widoczność zaczęła się w miesiącu 4. Dziś jest niemal 9 i mój stan nadal poddawany jest wątpliwościom. 

Czy ja mam lustro powiększające czy ludzie dookoła mają niedowład wzroku (o ile tak to można nazwać)? 

Nie, wcale mnie takie komentarze nie martwią. Nieco zastanawiały mnie na początku, ale dawno już przeszłam na tym do porządku dziennego. 

Teraz to wszystko jest dla mnie zabawne :-). Kiedyś, słysząc opowieści typu "Nikt nie zorientował się, że kobieta/dziewczyna była w ciąży a ona urodziła dziecko", nie umiałam w nie uwierzyć. Jak to można nie zauważyć, że baba jest w ciąży - myślałam. To niemożliwe. A właśnie, że możliwe. W zasadzie to gdybym nie mówiła nikomu, nie chodziła do lekarza, do pracy i ubierała się w odpowiednie stroje - mając na uwadze dodatkowo fakt, że to zima - mogłabym przez ten stan przejść całkiem niezauważona ;-).

Ale nie przechodzę ;-). Olek właśnie przytulił się do mojego GRUBEGO brzuszka, uśmiechnął się, pocałował go i powiedział "Igolek, taki malutki". Nie wiem, czy on zdaje sobie sprawę z tego, że ten brzuch o nazwie Igolek to w zasadzie żywa istotka, którą niedługo zobaczy - ale jakie to miłe uczucie! Mój starszy synek we mnie nie wątpi.

Jupi di jej! Jupi di jej! Jak wykrzykuje Kotek Jess z Mini Mini.

Dobranoc :-)

PS. CZY MI PRZYPADKIEM JAKAŚ SZAJBA NIE ODWALA? PRZECZYTAŁAM TEN POST I STWIERDZAM, ŻE JEST DO BANI PORĄBANY. PUBLIKOWAĆ CZY NIE? A CO TAM, W 36 TYGODNIU, NAWET JAK "NIE ZNAĆ" - TO MI JUŻ WSZYSTKO WOLNO I PRZYSTOI. NAWET GŁUPAWKA. ;-).

środa, 12 stycznia 2011

Jarski mąż indyjski

Rozważałam tu niedawno o wegetarianizmie, o zabijaniu zwierząt oraz ich jedzeniu bądź niejedzeniu.

Rozważałam kolejną próbę rezygnacji z jedzenia mięsa i biłam się z żalu w piersi, że nadal zjadam kotlety, bekony, wiejskie słoniny, kurze udka i inne części cielesne "braci naszych najmniejszych".

Zazdrościłam wegetarianom, że nimi są i że mogą spokojnie obejść się smakiem dań pozbawionych elementów zwierzyny. 

I co?

Pora na pora?
I w zasadzie nic. Nic nowego w moich ogólnych przyzwyczajeniach żywieniowych się nie pojawiło ani niczego zasadniczego z nich nie ubyło. Na wsi mięso króluje, więc nie miałam tam szans wyłamać się spod jego wpływu ani też nie miałam pod ręką wystarczająco dużo produktów zastępczych. Tutaj w Grajewie, mięso w mojej diecie już nie króluje, ale jest nadal nieodłącznym jej "doradcą".

Do czego więc zmierzam?

Otóż, właśnie mniej więcej wtedy, kiedy to do łba zastukały mi te wszystkie jarskie myśli, mój szanowny mąż oznajmił mi, że.......... przestał jeść mięso. 

Dziwny zbieg okoliczności, prawda?

Dobry seler to nie feler ;-
Napisał, że zaczął praktykować medytacje i w pewnym ich momencie jego organizm począł odrzucać mięsne pożywienie. Odkąd nie pożera zwierzyny czuje się znacznie lepiej i ma więcej energii. Fakt, miewał problemy żołądkowe, ale mięso lubił niesamowicie. 

Zdrowie, wedle jego opowieści, najmniej przychodziło mu do głowy podczas 5 letniego pobytu na Karaibach, gdzie krwiste steki, kopiaste talerze smażonych krewetek i beczki rumu każdego dnia były czymś naturalnym. Hulaj dusza, piekła nie ma. Po opuszczeniu  pięknych, rozpustnych wysp stwierdził, że pora jednak się opamiętać i już w kolejnym kraju pobytu - Holandii - odżywiał się znacznie powściągliwiej. W Polsce, gdzie wylądował ostatecznie już jako poważny mąż i ojciec, doszedł do wniosku, że na choroby i dolegliwości pozwolić sobie teraz nie może bo musi być odpowiedzialny za rodzinę. W związku z tym, ponownie, stopniowo i na nowo począł zmieniać swe nawyki żywieniowe. Wszędzie węszył cholesterol, unikał cukru, na śniadanie zapychał się musli z maślanką, zdecydowanie wyrzekł się mocnych alkoholi pozostawiając sobie jedynie dobre wino bądź piwo od wielkiego dzwonu. 

Cieciorkę rano, w południe i wieczorkiem ;-)
No a teraz wyrzekł się również mięsa. Zapytał, czy mi to nie przeszkadza, bo on wie, że Polska to kraj mięsożerców, świeże warzywa mamy jedynie sezonowo, inny klimat itp, itd. No ale on przecież może jeść niemal codziennie te proste zupy z grochu czy soczewicy oraz duszone ziemniaki z przyprawami, jakie to potrawy tak dobrze mi wychodzą (taaa, kuchennie zawsze jestem przezeń wysławiana i zgadzam się, że on może jeść 2 tygodnie to samo pod rząd, podczas gdy ja tej samej  zupy mam dość po 2 dniach). No ale nie - odpisałam mu - nie przeszkadza mi to, że on nie będzie jadł mięsa. Mogę gotować po jaroszemu nawet i codziennie. Nie składam jednak przyrzeczeń, że będę tak również jeść. Ale mając w domu wegetarianina - sama będę bardziej zmotywowana i przekonana do mniejszego spożycia habaniny. Gorzej z moja mamą... Ona jest taka, że się wyrażę, upierdliwa w namawianiu swych gości do jedzenia tego, czym jej chata bogata, że po takich namowach Mohi - albo będzie przez jakieś 3 dni non-stop jogę uprawiał dla uspokojenia nerwów, albo na odczepnego pożre żywcem jakiegoś wieprzyka, aby tylko mieć spokój od mojej mamuśki, LOL.  

Aha, alkohol w postaci wina i piwa podobno też poszedł w odstawkę. Spoko. Przynajmniej wiadomo, kto teraz będzie wiecznym kierowcą. Nie to, abym piła jak mops albo żyć bez tego nie mogła. W ciąży jestem abstynentką 100 % i nawet mi się nie przyśni kufel piwa, ale jak będzie jakaś okazja w przyszłości - nie mówię, że się nie skuszę. A może właśnie się nie skuszę? Bo może mnie też dotknie ta mężowska nowa filozofia życiowa i moje ciało powie wszelkim trunkom NIE? 

Podsumowując jednak wszystko co powyżej napisałam, zmierzam jeszcze do czegoś innego.

A mianowicie:

Koniec samotnych, długich wyjazdów Mohiego do Indii. KONIEC. Po 6 miesięcznym pobycie w 2009 r. wrócił z brodą i zahodowanymi włosami, które pasują mu jak świni siodło. Teraz wraca jako bezmięsny i bezalkoholowy jogin. 

Uroczy człowiek 
ale jego kopii w domu nie potrzebuję LOL ;-)
Obawiam się, że kolejny taki długi wyjazd sprowadzi mi do domu fakira z koszem, fujarką i jadowitą kobrą! Albo jakiegoś ascetycznego sadhu w rąbku na biodrach i z barwnymi malunkami na całym, wychudzonym ciele!

Nie ma wyjazdów mój drogi. KONIEC. I kropka. Kropa jak tilaka między oczyma. OLEJNĄ FARBĄ namalowana. O! 

PS. Żeby nie było, że zdziwaczał do reszty i odstał od świata doczesnego. Nie, nie, nie. Nie jest tak źle. Prowadzi kursy fotografii, ma wielu słuchaczy i studentów, którzy są nim zafascynowani (oj tak, on potrafi nawijać, aż człowiek zbaranieje LOL) i nawet chcą przyjechać do Polski na warsztaty. Jest zapraszany na wykłady i seminaria w rożnych szkołach a za jego artykuły i pomysły na Social Journalist oferowano mu konkretną sumkę. Bogu więc dzięki, że nie obstało mu się jedynie na medytacjach. Apropos zaś medytacji - obecność moja, Aleksandra i tego małego, nadchodzącego Singha już go spokojnie wyprowadzą z tej równoważni psychicznej, jaką posiadł w swej ojczyźnie. Oj, wyprowadzą... ;-). A na mróz i śnieg uprawiać jogi nam  nie ucieknie LOL ;-).

Reszta newsów - w następnym tygodniu, moje drogie. Jak już ta nasza kreatura pojawi się tutaj znów realnie a nie jedynie wirtualnie ;-).


wtorek, 11 stycznia 2011

Poranne ecie-pecie

Nasze zimowe horyzonty
Wczoraj wczesnym popołudniem wróciliśmy z Alanem do Grajewa. Trochę żal było opuszczać nasze wiejskie odludzie, ale zawsze kiedyś nadchodzi czas powrotu i nie było sensu odwlekać go w nieskończoność. Zapakowałam nasz samochodzik od podłogi po sufit - wielkie pudło z zabawkami, 2 spore sztuki pojazdów Alana, waliza z ubraniami, torba z gadżetami różnej maści, pół worka ziemniaków, reklamówka ze swojskim jedzeniem, reklamówka z płaszczem i butami i cholerka wie co tam jeszcze, ale ogółem - sporo tego wszystkiego. Na tyle sporo, że potem robiłam z tym 3 kursy na III piętro i niekiepsko się uziajałam. 

Całe popołudnie oswajałam nasze kąty na nowo, robiłam pranie (tzn. mówiąc szczerze robiła je pralka, ja nią jedynie sterowałam), dzwoniłam do facetów od remontów, czatowałam na necie z Mohim, zaglądałam na swoje fora, fejsbuki i inne takie sieciowe przybytki, doglądałam Olka (co pół godziny - sikuuuuu, co jakiś czas "mama pomós mi to, pomós mi tamto, mama pić, mama ciastecko" (bo w jakiejś kreskówce akurat ktoś jadł ciastecko) i tak dalej. Zeszło nam obojgu do 22.30. Aleksander na nowo odkrywał uroki igraszek w grajewskim mieszkaniu i przeżywał ogromną radość z zabawek, które akurat nie były z nami w Pastorczyku. Już dawno stwierdziłam, że maluchom wcale nie trzeba często kupować nowych zabawek. Wystarczy na jakiś czas schować część tych, które mają na co dzień i wyciągnąć je w chwili, kiedy już zdążą o nich zapomnieć. Traktują je wtedy jak wielcy odkrywcy i są nimi pochłonięci na równi, jakby właśnie otrzymali coś zupełnie nowiutkiego. Proste i praktyczne. Ale jednak wczoraj dokonałam również zakupu pewnych nowych drobiazgów... Wskoczyliśmy na szybkie zakupy do Biedrony. W poświątecznej wyprzedaży było tam sporo rozmaitości, w tym artykułów dla dzieci, wśród których wyszperałam plastikowe figurki zwierzątek. Zestaw 12 żyjątek kosztował zaledwie 5 zł. Aleksander wybrał sobie 3 zestawy (żaby, ryby i koty) i w zasadzie cały wieczór miał nimi zajęty - układał je w rządki i gromadki, stawiał, kładł, przenosił z miejsca na miejsce, woził samochodem, przyczepkami swych traktorków, rowerkiem... Zafascynowany. Figurki są kolorowe i mnie samej bardzo się podobają. Dzisiaj zamierzamy iść po kolejną ich porcję (jak pamiętam, były jeszcze konie, psy, jaszczurki, węże i krokodyle). Cena bardzo dostępna, gadżety pouczające i absorbujące. No i ... ojcowskie Buddy mają większe szanse na przeżycie bez szwanku ;-).  

Dobrze być znowu w swej rupieciarni ;-)

Grajewskie przyzwyczajenia wzięły nade mną górę. Obudziłam się dzisiaj około 5.30 i nie mogąc spokojnie uleżeć ani ponownie zasnąć - wstałam tradycyjnym, ciemnym porankiem (na Pastorczyku wstawaliśmy znacznie później). Wrzuciłam głowę pod ciepły kran, zebrałam pranie z łazienkowych sznurków i zrobiłam sobie kawę. Jak mniemam - ostatnią w najbliższym bynajmniej czasie. Kawa zupełnie mi już nie smakuje. Nie odkryłam tego dzisiaj, ale dzisiaj dobitnie stwierdzam - koniec z małą czarną. Zwykle delektowałam się gorzką jak piołun parząchą. Jedną dziennie, na czczo, z rana. Koniec z tym procederem. Nie wchodzi we mnie i kropka. Od dzisiaj na kawę mówię bleee i omijam szerokim łukiem. 

Jest 7.35. Na dworze nadal jakoś niezwykle ciemno. Mglisto i pochmurno. Wcale mi to jednak nie przeszkadza. Siedzę w swoim kochanym zaciszu, Aleksander śpi jak aniołek. Jest dobrze.

Do pracy.... nie chce już mi się wracać. Wiedziałam, że jak nie będę tam chodziła co najmniej przez 2 tygodnie to już tak od niej odwyknę, że będę wręcz szukała pretekstów, by się tam bez potrzeby nie pokazywać. Oczywiście wcale nie muszę szukać tych pretekstów, bo nadal jestem na zwolnieniu i jakby nie było leci mi 35 tydzień ciąży - czyli zasłużony odpoczynek już mi się chyba należy... Poza tym - inne sprawy związane z pracą sprawiają, że jakoś mi się tam zupełnie nie śpieszy. Ale o tym może pomilczę albo napiszę innym razem.

W zasadzie czeka mnie dzisiaj dość pracowity dzień... Zaczęłam go wcześnie, ale jego meritum nadal przede mną. 

wtorek, 4 stycznia 2011

Styczniowy wpis zimowy

OJ! Dawno tu nie pisałam - wiem. Tak się jednak wszystko poukładało, że nie tyle weny i tematów mi brak, co możliwości swobodnego dostępu do komputera. Może nawet i to nie jest dobrą wymówką, bo ostatecznie komputer stoi w pokoju siostry i mogę w każdej chwili go odpalić, ale jakoś to tak inaczej niż otworzyć własnego laptopa we własnych czterech, grajewskich kątach. Pisanie tutaj zupełnie mi nie idzie a poza tym, skoro mogę pobyć z dala od ekranu komputera - staram się z tego dobrodziejstwa korzystać.

Od 20 grudnia siedzę na Pastorczyku. Olek przybył tu kilka dni wcześniej. Tu spędziliśmy i Święta i Sylwestra. Wszystko w rodzinnym gronie. Było miło, szybko minęło i życie toczy się dalej. Zima ostra i śnieżna. Z uwagi na to, że nasz Pastorczyk jest poniekąd odcięty od świata - czujemy się od tego świata odcięci na równi. Zupełnie nam to jednak nie przeszkadza. Okupujemy nowy dom, gdzie mamy ciepło, dużo przestrzeni i praktycznie nic do roboty. Na dwór raczej nie wychodzimy a jeżeli już to na krótko. Olek cieszy się dobrym zdrówkiem, ja również, i z tego względu nie wystawiamy się na szwank przeziębień i katarów, które uprzykrzały nam życie  jakiś czas temu. W ubiegłym tygodniu wyruszyłam na jeden dzień do Grajewa - do lekarza, do swego mieszkania by podlać kwiaty i popłacić rachunki. Oluś oczywiście został w Pastorczyku. Kiedy wracałam z Grajewa - śnieg sypał jak szalony. Na "naszej drodze" - czyli tej bezpośrednio już z Kolna do Pastorczyka (odcinek 3 km, droga gruntowa) - śnieg zrobił swoje i mój samochodzik utknął w sążnistej zaspie pośród białego pustkowia. Wiatr dookoła huczał jak w syberyjskiej sadze, koła ni w przód ni w tył, nogi obute w długie kozaki i tak tonęły w śniegu, było zimno i jakoś dziwnie nieprzyjemnie. Do domu miałam około 1,5 km. Niby niedaleko, ale nawet taka odległość wydawała mi się dość zawrotna na marszobiegi po zaspach po kolana. Na szczęście w dobie komórek nic tak straszne nie jest, aby nie można było sobie łatwo z tym poradzić. Zadzwoniłam do domu i zaraz na odsiecz przybył mi straktoryzowany brat. Pociągnął moje mikre autko na linie aż do samego garażu. Droga była tak fatalna, że czasami samochód po prostu pełznął po białych zwałach i traktor ciągnął go niemal włokiem. Żadnych szans na samodzielne przejechanie. A cała ta sodoma powstała w zawrotnym tempie. I tak oto mamy niemal zawsze, kiedy zima jest śnieżna. O ile nikt z nas nie musi codziennie dojeżdżać do pobliskiego Kolna (no, siostra do pracy, ale ma akurat przerwę w stażu przez cały styczeń) to droga musi być odśnieżana i utrzymywana co najmniej co 2 dni, aby swobodnie przejechała nią cysterna na mleko. Mleko odbierane jest bowiem co drugi dzień. Krowy nie przewidują opcji przerwy w jego dostawie nawet na jeden udój, ha ha. Stąd trzeba się gimnastykować. Wszystko oczywiście na głowie naszej i naszych jedynych sąsiadów. Odsuwając śnieg na boki drogi w końcu tworzy się tunel, którego już nie ma możliwości rozwalić bardziej. Poszukuje się zatem nowych tras na polach i łąkach. I takie to nasze życie tutaj - w wielkim skrócie.

Z okien widzimy białe połacie, podwórko całe zasypane i chodzi się tylko utartymi ścieżkami a najbardziej chodliwe są oczywiście traktory. Samochody osobowe spokojnie stoją w garażach i tylko terenowe mają szanse na dość swobodne poruszanie się do miasta. U nas samochód typu pickup czy terenówka jest już niemal wymogiem - nie żadną fanaberią czy maszyną dla szpanu. Kiedyś takich oczywiście nie było i ja, choć mgliście, to pamiętam jeszcze czasy jak ojciec odwoził nas do szkoły kobyłą i saniami. Tak, tak. Pamiętam te czasy! Często gęsto woził nas także traktorem. Wtedy zimy były również ostre - właśnie takie, jak wróciły teraz.

Zima tu u nas na wsi to zupełnie inny kawałek świata. Inne, odmienne od pozostałego życie. Godne większych refleksji - ale nie mam teraz możności by się o nich rozpisać z rozmachem...

Do Grajewa wracamy najprawdopodobniej w poniedziałek. Trochę już tęskno do naszych kątów, ale trzeba korzystać z czasu, kiedy możemy być poza nimi. 

Ciężarnie mam się dobrze. Mały rozpycha się często i czasem wręcz boleśnie. Zwolnienie mam do 12 stycznia i oczywiście będzie przedłużone. Do pracy mogę sobie iść w każdej chwili i na jak długo zechcę. Taki mam układ z szefową. Mogę oczywiście nie wracać już tam wcale. Wszystko tak jak sobie życzę i zależnie od tego jak będę się czuła. Układ zdrowy i rozsądny :-). 

 Za dwa tygodnie wraca Mohi. Ależ ten czas leci! 

No i moje pisanie, i tak pośpieszne, dobiega dziś końca. Wróciła od obrządku Beata, włączyła głośną muzę, gimnastykuje się i przekomarza się z Olkiem. Hałas i zamieszanie.

Wszystkim moim kochanym odwiedzającym bloga - tutaj, niemal tak na marginesie, ale jednak szczerze i z uśmiechem - dziękuję za odwiedzanie Żywotnika, wszelkie słowa troski, zainteresowania i życzenia! Wszystkim Wam życzę wspaniałego Nowego Roku. Zdrowia i spełnienia wszelakich marzeń !!!

Chcę czy nie - muszę stąd zmykać bo rumor jest nie z tej ziemi!

Rozumiecie, prawda??? ;-). Stąd proszę wybaczyć i pośpiech i ewentualne błędy.

Oczywiście w miarę możliwości wrócę :-).