poniedziałek, 28 lutego 2011

No i się porobiło...

No i się porobiło... Tak, że nawet nie wiem za co się złapać. Życiowo i blogowo zarazem.

Streszczę się jednak tym razem w kilku jedynie zdaniach, a na rozwinięcie myśli i tekstów być może przyjdzie jeszcze czas. Czas zaś stał się dla mnie teraz podwójnie cenny. Drogi jak cholera. Nawet nie wiem, czy za jego cenę nie mogłabym sobie w końcu kupić nowego auta. Nasze stare zamarzło bowiem kilka dni przed godziną ZERO i nadal stoi przed blokiem nieruchomo jak śnięte widmo. A przecież ledwo co było naprawiane... 

Wstałam o 5.30 przespawszy całą noc. Tak, tak. Całą noc. Obudziły mnie obolałe plecy, zdrętwiały kark, ciągnące szwy i kapiąca mleczarnia. Fizycznie jestem teraz zupełnie do niczego. Tknąć mnie palcem a pękam jak  szkło na wielkim mrozie. Jestem taka do dupy, za przeproszeniem, że szkoda słów. Ale jeszcze o tym napiszę. Teraz to tylko moje preludium.

Jest 8.30. Troje mężczyzn w moim domu śpi. I to dlatego jestem TUTAJ - siedzę cichutko pod gałązką żywotnika i szybko piszę. Bo wszystko jest ulotne a chcę to zatrzymać na dłużej. Poza tym tęskniłam do pisania...

Poza bólem ze wszech stron oraz jednoczesnym wielkim szczęściem - czuję teraz powolne pulsowanie tęsknoty do pewnych "rytuałów i przyjemności" sprzed okresu, w którym to się TAK porobiło ;-). 

Tęsknię za Wami - moje drogie czytelniczki, koleżanki, przyjaciółki, goście i wszelkie inne dobre dusze, które  tutaj do mnie wpadają.

Przepraszam za brak odpowiedzi na zamieszczone podczas mojej absencji komentarze. Mam zaległości tak u siebie jak i na blogach moich ulubionych. Ale nic to. Obrobię się ze wszystkim, oswoję nową sytuację, odżyję, uśmierzę bóle i nerwy - i wrócę jak nowo narodzona. Pozdrawiam serdecznie!!!

wtorek, 22 lutego 2011

Po jarsku i tęskno do wiosny

Znowu muszę wymyślić coś jarskiego na obiad. Mam jeszcze sporo kartofelków z Pastorczyku i jakiegoś lekko zdechłego pora. Chyba więc zrobię zapiekankę...

Jarskie gotowanie w zimie wcale nie jest ani takie łatwe ani tanie. No, ale cóż... Jarski mąż zobowiązuje. Zresztą już wspomniałam, że jarskie jedzenie to i dla mnie rzecz fantastyczna, aczkolwiek nadal nie potrafię obstać się tylko przy nim. 

Całkiem niedługo już marzec, a więc jeszcze trochę i tzw. przednówek - stare się kończy a o nowym jeszcze nawet nie ma co śnić (to tak w nawiązaniu do warzyw). Zresztą patrząc na aurę - dziś rano było co najmniej -19 C - trzeba uzbroić się w anielską cierpliwość oczekując na młodą sałatę czy rzodkiewki. Żeby jednak przybliżyć sobie wiosenkę - jakiś czas temu zasadziłam w doniczce kilka cebulek dymek. Szczypiorki już wyrastają :-). W innej doniczce posiałam koperek. Powschodził, owszem, ale na razie jest tak delikatny i kruchy, że mocno obawiam się o jego dorosłą postać. Możliwe, że jest za zimno i maciupkie roślinki zanim staną się gęstym koperkowym buszem - umrą jako niedorozwinięte błagocinki. Trzeba chyba będzie poczekać z tymi zasiewami na znacznie cieplejszą aurę. Szczypior - jako ostry facet - być może się utrzyma, bo zaczyna już cieszyć moje oczy swoimi zielonymi różkami. 

Moje szczypiorki
Uwielbiam wszelaką zieleninę. W sezonie napycham się nią jak baran siarką. Jeśli jestem w Pastorczyku - każdy mój posiłek oprawiony jest garścią wszelkiego zjadliwego zieliska dostępnego w naszym ogrodzie - szczypior, koper, natka pietruszki, selera i maggi, cząber... Do każdej zupy, sałatki, na ziemniaki, do zsiadłego mleka, na kanapki... Garść dobrodziejstwa. I chyba tylko ja jestem w naszym wiejskim domu taka ziołolubna. Reszta podchodzi do procederu z rezerwą i czasami jedynie sobie coś tam "poprószy" moją siekaninką.

Moja kuchnia w Grajewie, jako że ogrodu tu nie posiadam, obfituje we wszelkie możliwe, dostępne w sklepach (bądź niedostępne u nas ale przywiezione z Indii) zioła i przyprawki w słoiczkach i paczuszkach. Nie obawiam się dodawać ich zawartości do niemal wszystkiego co przyrządzam. Staram się też suszyć i mrozić zielonkę z Pastorczyka, ale nie zawsze o tym pamiętam. No i, jak wspomniałam, czasem robię sobie tutaj własne zasiewy doniczkowe, bądź dajmy na to kupuję gotowe ziółka w doniczkach.

Zielono w marzeniach... Oj, tęskno za wiosną. Bardzo tęskno.

Zapiekanka zrobiona. Czasem korzystam z przepisów, a czasem, a raczej najczęściej, robię żarełko na tzw. czuja.


Duża szklana "blacha" żaroodporna lekko wysmarowana masełkiem. Na dno pokrojone w plasterki podgotowane ziemniaki. Posypane przyprawami (różnistymi, ale nie za wiele). Na ziemniaki warstewka podgotowanych pozostałych warzyw (mieszanka warzywna z mrożonki i wspomniany nadzdechły por). Na to warstewka żółtego sera misternie startego przez Olka. I też przyprawki. Na to - hmmm, woreczek pozostałej po wczorajszym obiadku kaszy jęczmiennej zmieszanej z odrobinką sera. Na to - ponownie warstewka warzyw a na top - reszta kartoflanych plasterków. Wsio zalane sosem - 2 rozbełtane surowe jajka (Mohi musi to przeżyć, sorry mężu) z odrobiną mleka (nie miałam słodkiej śmietanki), resztką żółtego sera i oczywiście ziółkami.

Huzia do piekarnika na jakieś 30 minut i gotowe.

Niezłe. Trzyma się w całości dość względnie i jest delikatne w smaku, co dla nas obojga (mnie i Mohika) oznacza, że zdecydowanie należy to spożywać z dodatkiem jakiegoś pikantnego, wyrazistego w smaku sosu. Takie zaś zwykle u nas w lodówce stacjonują. 

A zatem - smacznego :-) !

Biebrzański Park Narodowy - w pogoni za łosiem

Żeby nie było, że tylko gotuję na zapas, raz po raz sprzątam na zaś chałupę i przepakowuję szpitalne manatki. Żeby nie było, że tylko narzekam, marudzę i doczekać się nie mogę. Że opisuję ostatnio jedynie swój średnio ciekawy żywotnik codzienny, którego dzień do dnia podobny jak 2 krople wody.

No. To, żeby tak nie było - piszę, że w minioną niedzielę, około 11 przed południem wybraliśmy się na wycieczkę. Mój znajomy zaproponował nam wyprawę do naszego pobliskiego Narodowego Parku Biebrzańskiego w poszukiwaniu...  łosi.

Park nasz kochany jest największym Parkiem Narodowym w Polsce. Cieszy to i dodaje chluby naszemu regionowi - często-gęsto uznawanemu za zadupie i zaścianek kraju. Polska B lub nawet C. I guzik z tego. Mamy pięknie i zdrowo. Nie dość, że "cywilizacja" przez duże "C" wdarła się tu w ograniczonym zakresie, to na dodatek owo ograniczenie jest naszym wielkim plusem, broń Boże minusem. Żeby przekroczyć magiczną granicę Parku należy jechać z Grajewa trasą do Białegostoku. Około 20 km jazdy i już możemy poczuć na sobie wyziew biebrzańskich bagien i pooddychać świeżym, czystym powietrzem filtrowanym przez okoliczne, przestronne lasy. Tereny te, jako unikalne w całej Europie wizytowane są przez turystów a także naukowców - zwłaszcza ornitologów, biologów i innych tego typu z Europy właśnie - zwłaszcza zachodniej oraz ze świata dalszego. 

Nie będę jednak wyręczać Wikipedii i innych  profesjonalnych stron internetowych w podawaniu wszelkich bliższych danych dotyczących Parku, jego historii oraz oferowanych wspaniałości. Żeby bowiem takie dane podać - sama najpierw musiałabym i Wikipedię i te strony uważnie prześledzić, po czym streścić. Na to zaś - tym razem się nie porywam a skupię jedynie na naszej konkretnej, niedzielnej wycieczce. 

Poniżej natomiast podaję przykładowy link, który wszystkim ciekawym naszych polskich, północno-wschodnich atrakcji przyrodniczych, może co nieco o nich przybliżyć:


Wracając do naszej wyprawy - pojechaliśmy wspólnie samochodem kolegi - Kamila. Mohi zaopatrzony w swoją wielką torbę fotograficzną, ja wyjątkowo w czapkę a Olek... w misia, poduszkę i kocyk (no co? każdy ma swoje potrzeby...). Z uwagi na to, że tydzień temu Kamil był na podobnej wycieczce i jadąc tzw. Carskim Traktem wiodącym przez las, napotkał sporo łosi - postanowił dzisiaj zabrać na podobną wyprawę również nas. Uznał, że skoro Mohi tak pięknie sfotografował tajlandzkie tygrysy, to powinien również schwytać w obiektyw nasze rodzime łosie (z angielska łoś = elk). Pogoda piękna. Słońce jak złoto, drobny śnieżek, efektowny mrozek. Nic tylko opuścić mury i puścić się w las. 
Carski Trakt - pięknie uśnieżony i ujeżdżony niósł nas jak na skrzydłach, choć jechaliśmy powoli. Po obu jego stronach las. Najpierw iglasty i dość rzadki, potem też iglasty ale gęsty, a potem już badylasty i bardziej bagienny, choć o tej porze roku bagna pokryte śniegiem wyglądają jak jednolite białe połacie. Poza sezonem zimowym łosie szwędają się bardziej po tych bagnach właśnie, na zimę zaś wyruszają w las w poszukiwaniu pożywienia. Chodzą zwykle stadnie lub parami. Podobno nie są zbyt płochliwe i czasami robią sobie przystanek na środku drogi, co właśnie ostatnio przytrafiło się Kamilowi. Nie ustąpiły mu pierwszeństwa przejazdu i musiał zawrócić z obranej trasy. Taki przypadek byłby fantastycznym przeżyciem fotograficznym dla Mohiego oraz wszelkim innym przeżyciem dla mnie i Olka. Jednak nie jest w życiu tak fajnie... Kiedy bowiem człowieku wybierasz się na takie "polowanie" specjalnie - wcale nie musisz wrócić z niego z łupami. Ot taka przewrotność losu i chyba każdy jej doświadczył. Owszem, napotkaliśmy łosie 2 razy - raz jadąc TAM a raz Z POWROTEM. 
Za każdym razem była to para i za każdym razem zwiewała od nas lekkim truchtem w głąb lasu. Mohi podążał za zwierzyną topiąc się w śniegu niczym w bagnie, jednak koniec końców musiał skapitulować i zadowolić się jedynie kilkoma zdjęciami zwierząt wydartymi obiektywem gdzieś spomiędzy gałęzi. "Zimowe" łosie, o ile łatwiej je spotkać bo opuszczają swoje bagienne terytoria, mają ten feler, że są pozbawione poroża. A poroże łosia, wiadomo, bezcenne. Rzecz jasna dla oka i na głowie tegoż zwierzaka! Te wiszące na ścianie już mniej mnie fascynują, chociaż łosie samoistnie je zrzucają i nie miałabym nic przeciwko takiemu znalezisku. Niechęć ogromną natomiast, budzi we mnie poroże z takiego, dajmy na to, łosia upolowanego przez złego człowieka. Upolowanego, ale też często zdarza się, że łosie wychodzą na trasę szybkiego ruchu i giną w zderzeniu z samochodem. Takie wypadki zdarzają się u nas statystycznie często i częściej ginie łoś niż człowiek, ale nie zmienia to faktu, że dla obu stron takie nieplanowane spotkanie jest bardzo niebezpieczne. 

Koniec końców - pomimo marnych efektów fotograficznych wycieczka była bardzo udana. Każde wyjście z samochodu dostarczało rześkiego, świeżego wozducha a Aleksander właził w najgłębszy śnieg rozkoszując się jego puszystą konsystencją. Czasami musieliśmy go wyciągać włokiem, bo "utknął" - co oczywiście robił specjalnie, z przejęciem i radosnym rechotem.

Dodatkowo zaliczyliśmy drewnianą wieżę widokową, która roztaczała widoki naprawdę urzekające - dalekie, białe horyzonty nieskalane nawet skromnym słupem elektrycznym czy byle mikrym budynkiem. Piękna panorama zimowa - być może lekko monotonna, ale kojąca i wyciszająca - zwłaszcza w tak słoneczny i raczej bezwietrzny dzień. 


Panoramy - wiosenna, letnia i jesienna na pewno przysparzają innych, równie wspaniałych, a może nawet wspanialszych, bo barwniejszych wrażeń - tak wzrokowych jak słuchowych czy zapachowych.  Byliśmy na innych wieżach widokowych naszego Parku w ubiegłym roku - bodajże w maju. Miód dla duszy i ciała. Poniżej kilka migawek fotograficznych z tamtej wycieczki - dla porównania z dzisiejszą zimową. Akurat w tym rejonie Parku, w którym byliśmy w maju znajduje się między innymi kompleks powojennych bunkrów i fortyfikacji. Warto zboczyć w ich pobliże i połazikować po tych niezwykle ciekawych i malowniczych terenach.


Na koniec wspomnę o naszym postoju w (na?) Dworze Dobarz. Stara, duża i piękna drewniana chata pomiędzy polami i lasami. W środku rustykalny wystrój, sporo przestrzeni, kominek z trzaskającym wesoło ogniem, stylowe a jednocześnie zadbane, czyste i eleganckie toalety (zawsze na to zwracam uwagę). Zaszliśmy na herbatę. Koniec końców ja zamówiłam tradycyjne danie obiadowe a Kamil i Mohi pierogi z jagodami. Olek podszczypywał danie z mojego talerza (niesamowicie pyszna roladka mięsna z sosem, kasza gryczana i 3 duże porcje różnych, ekstremalnie idealnie doprawionych surówek). Talerz pierogów - 20 zł, moje danie 25. 



Większe punkty zwrotne na mapie, które dotyczą terenów Parku niedaleko nas i o jakich napomniałam, to miejscowości Osowiec i Goniądz. A rzeka - no przecież nie inna jak Biebrza :).



niedziela, 20 lutego 2011

Puszka różności obecnej codzienności

Cóż... Świat się może i zmienia, ale nie mój. Nadal pada śnieg. W nocy pokrył pokaźną warstwą dachy odśnieżonych wczoraj do czysta samochodów. Nadal sobie beztrosko prószy. Wstałam o 7, bo nie mogę długo uleżeć. Wszystko mnie pobolewa a do łepka cisną się rozmaite myśli. Aleksander z tatusiem pobyczyli się w pościeli nieco dłużej, ale prawda jest taka, że jak matka z wozu to i synek zaraz podąża za nią. Stąd ledwo usadowiłam się z kubeczkiem kawy na kanapie i włączyłam TV (uprzednio dokonawszy rytuałów kosmetycznych) - zaspane dziecię w piżamce przypałętało się do mnie, wlazło na kolana i zaczęło swoje poranne przytulanki i wyznania miłości. Bardzo miłościwy ten nasz synalek. Przytula się z zaciśniętymi zębami i cedzi "kooocham Cię". I całuje i zagina bluzkę, masia łapkami po brzuchu, wiesza się na szyi. Urocze, bezcenne, słodkie, urzekające i w ogóle takie, że braknie słów. Ciekawe jednak jak długo to potrwa? Bo jestem przekonana, że w pewnym wieku Olu zacznie wycierać się po całusku i unikać takich rodzicielskich karesów. No, ale z drugiej strony - przecież nie mogę się ich spodziewać w nieskończoność. A bynajmniej zaginania bluzki i masiania łapkami po brzuchu, he he. Wszystko w życiu ma swój czas - nucąc za wspaniałą Anną German, której piosenki właśnie sobie przypominam. Wspaniały głos, wspaniałe melodie, wspaniałe teksty. Dziś już rzadko spotyka się artyzm tak wysokiej klasy.

Wczoraj po południu wydawało mi się, że być może wyląduję w szpitalu we wiadomym celu. Jakoś tak bowiem dziwnie się poczuwałam... Zanim jednak ewentualnie bym miała się tam wybrać - uwijałam się jak w ukropie. Usmażyłam 2 patelnie "frykasów". Jedna dla mnie i Olka, druga dla Mohiego. Dla nas wątróbka, która zalega mi w zamrażalce już od dawna zaś zamrażalnik postanowiłam stopniowo "oczyszczać", a dla Brody kotleciki sojowe. Oba rodzaje smażonek panierowałam w mące zmieszanej z ziarenkami siemia lnianego i sezamu. Bez jajka, gdyż nie chciało mi się w nim babrać a poza tym Mohi jest wegetarianinem ścisłym - ni mięcha, ni ryb ni jaj. Taka ziarenkowa panierka bardzo nam wszystkim przypadła do gustu. Dodam też, że na mojej nowej ceramicznej płycie wszystko jakoś mniej się przypala... Patelnia bowiem ta sama, metody smażenia też... Jednak czy sama płyta może mieć na to wpływ? Do końca nie wiem, jednak zdecydowanie bardziej lubię gotowanie na niej, niż na mojej poprzedniej kuchence. 

Poza wspomnianymi  smażonkami, na wczorajszy obiad przyrządziłam własny, gorący sos musztardowo-miętowy, zasmażane buraczki, surówkę z białej kapusty oraz tradycyjne ziemniaki, które są moim ulubionym i niemal nieodzownym daniem obiadowym, a których dawno nie gotowałam, nie wiedzieć czemu. Nazbierało mi się po tym gotowaniu garów, talerzy, rondli i innych statków bez liku. No, ale przecież mam teraz zmywarkę... Urządzenie wychwalane pod niebiosa przez np. moje 2 drogie bratowe, ale do którego ja jeszcze muszę się do końca przekonać, bo póki co - błądzę w odczuciach jak dziecko we mgle. Zresztą - zmywanie ręczne nigdy mnie nie przerażało ani nie wpędzało w koszty wodno-kanalizacyjne. Przy zabudowie nowej kuchni poszłam jednak na całość i zmywarkę zakupiłam. Mogłabym napisać o niej oddzielny post. I może napiszę, ale jednak nie teraz. 


Koniec końców - napracowałam się przy obiedzie bo chciałam, aby wszystkiego było duuużo i w razie jak ja udam się do szpitala - moi pozostawieni w domu faceci mieli jedzenie na jakieś kolejne 2 dni. Dodam, że wcześniej zrobiliśmy dość pokaźne zakupy i ogarnęłam dom na tzw. maxa. Po obiedzie wykąpałam się, sprawdziłam zawartość szpitalnej torby i inne szczegóły, po czym postanowiłam odetchnąć i ewentualnie wyruszyć w wiadomym kierunku.


I co? I nic. I wszystko to na nic. Samopoczucie mi się polepszyło, do szpitala nie pojechałam, dzieciak nadal inside, a wszyscy Ci co outside (np. rodzinka, znajomi) pytają powoli czy JUŻ czy nie już. Nie, nie już. Jak będzie JUŻ to nikt mnie ani tu na necie nie uświadczy, ani nie omieszkam poinformować telefonicznie co poniektórych, że w zasadzie to JUŻ. 


Brzuch poniekąd zjechał mi niżej - o ile ja dobrze widzę. A zasadniczo niedowidzę, więc nie wiem czy to prawda, czy tylko moje pobożne, urojone życzenie...

piątek, 18 lutego 2011

Pogodowo

No i znowu pada śnieg. Owszem, w grudniu czy styczniu jeszcze uznałabym to za romantyczne, ale teraz, po tym jak zima panoszy się nam już od końca listopada - uznaję to za zwykłą pogodową dokutę. Nie, jeszcze nie spodziewam się tulipanów ni żonkili w przydomowych ogródkach, bo do końca astronomicznej zimy jeszcze cały miesiąc - ale jestem człowiekiem wolnym i mam prawo wyrazić swoje znudzenie i niezadowolenie z zachmurzonego nieba i przysypanego znowu samochodu. O! Wczoraj co prawda szalało słońce, ale jednocześnie dokuczał podszyty wiatrem mróz. Dzisiaj świat pociemniał na niebie i pobielał na ziemi.

Jest takie powiedzenie, że jak się nie ma o czym gadać, to się gada o pogodzie. Święta prawda, ale ludzie wbrew pozorom bardzo lubią gadać o pogodzie. Czy mają inne tematy, czy też nie. A już zwłaszcza lubią na pogodę  narzekać. Bo pogoda zwykle jest taka sama dla ludzi żyjących obok siebie i każdy bez względu na to kim jest i jaki jest - ma takie samo niebo nad głową jak dajmy na to jego sąsiad. Łącznik ludzki doskonały. 

Tak więc - u nas na polskim północnym-wschodzie zima jak ta lala. Moja indyjska teściowa, która odkąd ma laptopa i stałe łącze internetowe - codziennie wręcz zmusza Mohiego do najdrobniejszych relacji z naszego codziennego życia - zawsze kręci głową - z niedowierzaniem i uśmiechem - że mamy minusową temperaturę i białe połacie za oknami. Zawsze mi powtarza, że nie mogłaby żyć w takim klimacie. Pewnie by mogła, gdyby musiała. Ech Ci ludzie z ciepłych krajów... Na szczęście mój Mohi lubi zimę i nie narzeka na nią. Już bardziej skarży się na upały, co może wydawać się dziwne biorąc pod uwagę jego pochodzenie.

A teraz muszę się owinąć szalikiem, przywdziać kurtałkę i wyskoczyć ze swego III piętra (oczywiście po schodach) do sklepu. :-)

czwartek, 17 lutego 2011

Stan zawieszenia

No i ciągłe zawieszenie w sieci mojego małego pająka, który kopie, wierci się, rozciąga i Bóg jeden wie, co tam jeszcze wyczynia. Czuję jakbym miała w brzuchu żabę. Czasami, za szczenięcych lat, łapało się na łące żaby, zaciskało w pięści i żabka wiła się w tej pięści dokładnie tak, jak Junior w moim brzuchu teraz. Dodam na marginesie, że nigdy nie robiłam żabkom krzywdy - trzymając je w zamkniętej dłoni. Poza tym bowiem, że NIESTETY nadal pozostałam mięsożerna - dla zwierząt zawsze miałam wielkie serce. No, nie do wszystkich, bo na przykład tłukę bezlitośnie muchy, komary czy kleszcze zapite w ciałach moich wiejskich psów i kotów oraz inne tego typu dokuczliwe insekta. Ale już np. do myszy czy szczura mam względny respekt. Gdyby mi się pojawiło takie coś w mieszkaniu - wolałabym złapać i wyprowadzić za ucho na dwór, niż własnoręcznie zabijać. Pochodzę ze wsi - rozmaite animalsy nie są mi obce i nie zwiewam z piskiem na stół widząc za stołową nogą piskliwą myszkę ;-). Co jednak NIE OZNACZA, że widok szarego gryzonia o wymiarach męskiego przedramienia, który dajmy na to siedzi mi w blokowym WC (a zdarzają się przecież takie akcje tu i ówdzie) przyprawił by mnie o radosne eureka ;).

Wcale nie zamierzałam pisać o żabach, szczurach i kleszczach. Samo mi się napisało. LOL.

Piszę dlatego, że za oknem świeci słońce, Olek chwilowo popadł w swój Mini Mini Świat, Pan Przycięta Broda zaś w swój świat internetowy. Więc ja też wpadłam na chwilę w swój. Nie mam nic konkretnego do roboty. Co prawda dookoła znów nazbierało się kurzu, który w słońcu ukazuje się ze zdwojoną siłą rażenia oczu oraz panuje lekki, codzienny bałagan (królują zabawki...), ale nie mam ochoty na sprzątanie. Ileż można poświęcać się szczocie, ścierze i zmiocie? Przez ostatnie tygodnie moje życie sprowadzało się do wszelakich porządków przed i po remontowych. Minął może tydzień od ostatecznego uporania się z tym wszystkim i co? Znowu mam popadać w sprzątaninę? O nie. Może w weekend. 

Więc tak naprawdę nie mam co ze sobą zrobić. Jestem nieco uziemiona przez Juniora. W zasadzie to już najwyższa na niego pora i jestem skoncentrowana głównie na oczekiwaniu. Każdy skurczyk czy inny bólik wzmaga we mnie nadzieję, że jednak nie przenoszę smarkacza aż 2 tygodnie (co równa się jeszcze tym 2 tygodniom właśnie - O Boziuuuuu.... ;-(). Niby chodzę, zachowuję się, funkcjonuję normalnie, ale jednak w podświadomości mam na myśli jedynie TO. Zwłaszcza, że Mohi zmuszony jest wyjechać już 1 marca. Może nie na drugi koniec świata, ale jednak. Specjalnie skrócił swój pobyt w Indiach, by być ze mną w momencie narodzin i tuż po, a tymczasem chytry lisek wewnątrz mnie najzwyczajniej ma to w swoim małym zadku. Jasne, matka ze wszystkim da radę i jakoś to będzie... Ech, życie. Ech, te chłopy. Niby ich trzech dookoła, ja jedna zaledwie, a to właśnie na moim rozczochranym spoczywa najwięcej, jak nie, kurde mol, wszystko.

Dobra, dość biadolenia. Olek chce swojej kawy (czyli kakao), Broda zamknął laptopa i kręci się dookoła mnie jak pies za własnym ogonem. Słońce świeci nadal i chyba trzeba będzie je wykorzystać na spacer. Myślę, że zabierzemy Olka do małego, grajewskiego Smykolandu, co by mu trochę rozrywki zapewnić. Byliśmy tam kiedyś raz jeden, przy okazji 2 urodzin szanownego koleżki. Teraz zbliżają się 3-cie, więc pora na powtórkę z tej rozrywki. Jak znam naszego synka - będzie potem problem z opuszczeniem miejsca rozpusty, ale przecież nie mam nic innego do roboty, więc mogę z nim tam siedzieć ile wlezie, prawda?

No to się zbieramy. Może Junior poczuje bluesa w otoczeniu dziecinnych atrakcji i zechce w końcu wyleźć?


PS: Byliśmy w Smykolandzie. Zostały po nim jedynie wspomnienia i reklamy na oknach. Nie ma. Zamknięty od 1 stycznia. Nie opłacał się. Nierentowny. Finito. Nie ma gdzie zabrać dzieciaka w zimne dni. Kupiliśmy mu więc w rekompensacie tandetną kolejkę na baterie. Teraz siedzi obok i gania ją po torach jednym ze swoich traktorków. Jak podrośnie i nabierze rozumu tata obiecał mu kupić lepszą. Ta jest taka a'la treningowa. Jak tak patrzę - nie wróżę jej długiego życia. Z uwagi na jakość wykonania, ale też bardziej na sposób w jaki Aleksander się z nią obchodzi.

poniedziałek, 14 lutego 2011

14 luty 2011

WALENTYNKI 2011

Albo już za starzy jesteśmy, albo już za mało entuzjastyczni, albo nie wiem co. W każdym bądź razie, Walentynki nie robią na nas większego wrażenia, choć nie da się nie zauważyć, że są. Mając telewizję, radio, internet oraz wychodząc do sklepów - no po prostu się nie da. Zawsze jakiś czerwono-różowy i słodki Walenty obije się nam o ucho i oko. Ogólnie, to święto zupełnie mi nie przeszkadza, nie razi mnie, nie boli ani nie denerwuje. Jest całkiem sympatyczną tradycją i lepiej widzieć dookoła misie, serduszka i róże, niż dajmy na to krwawe obrazki z ulicznych walk. Ja w Walentynki 2011 wstałam w naszym domu jako druga z kolei, poszłam do łazienki, ogarnęłam się a następnie włączyłam czajnik z wodą na kawę w naszej miłej, odnowionej kuchni. Po kawie często teraz trapi mnie zgaga, więc udoskonalam ją sobie mlekiem i cukrem, co niweluje przykre uczucia przełykowe a jednocześnie nie pozbawia mnie tego miłego rytuału każdego ranka, kiedy to pierwszą czynnością kuchenną jest pstryk czajnika i otwieranie słoja z czarnym dobrodziejstwem. Za chwilę po nastawieniu wody pojawił się obok mnie Ms Broda, który jak ZAWSZE dał mi i wyciągnął zarazem ode mnie tzw. "good morning buzi". Dziś powiedział mi też "happy Valentine moja żona" na co odpaliłam mu pięknym za nadobne używając zamiast żony - męża, rzecz jasna. I tyle porannego, walentynkowego romantyzmu. Za chwilę bowiem musieliśmy stawić czoła prozie życia, pozostawiając miłosną słodycz dnia daleko w tyle. 

PS Walentynkowe: Miałam chęć iść dzisiaj do kina. Pierwszy raz w Grajewie, pierwszy raz od wielu, wielu lat i pierwszy raz z mężem. W naszym kinie grają chyba tylko "Oh Karol II". Film reklamowany wręcz nachalnie, stąd nie spodziewam się, że będzie tak iście zajebisty, jak go przedstawiają, no ale trochę ekscytowała mnie sama wizja pójścia do kina z mężem. Że to film polski i napisów angielskich raczej nie ma się co spodziewać - owemu mężowi - na marginesie wielkiemu kinomanowi, zupełnie nie przeszkadzało. Tak czy siak - kino jednak odpada. Nie mamy z kim zostawić Olka. Moglibyśmy co prawda zawieźć go do dziadka Władka, ale chwilowo nie mamy czym. Problem natury motoryzacyjnej... o czym dalej.

POLSKIE PRAWO JAZDY DLA M.

Około 10.00 rano zadzwoniła do mnie Pani z naszego Starostwa prosząc o dokładny adres indyjskiego odpowiednika polskiego Wydziału Komunikacji w Kalkucie, które wydało Mohiemu jego rodzime prawo jazdy. Jakiś czas temu stanęliśmy bowiem do "walki" o uzyskanie dla męża prawa jazdy polskiego. Starostwo w Grajewie oraz lokalna Szkoła dla Kierowców są nam w tym bardzo, bardzo pomocne i złego słowa na żadną z tych instytucji nie powiem. Wymiana prawa jazdy indyjskiego na polskie wymaga nieco zachodu. Złożyliśmy wniosek, opłaciliśmy go (trochę ponad 80 zł), dołączyliśmy kserokopię karty pobytu męża oraz przetłumaczonego przysięgle na polski samego prawa jazdy. Teraz mąż musi zdać jeszcze test teoretyczny a Starostwo wysłać do Kalkuty wniosek o potwierdzenie, że taki to a taki rzeczywiście posiada wydane przez nich takie to a takie prawo jazdy. Testy mąż może zdać po angielsku w naszym WORDzie w Łomży - koszt 22 zł. Szkoła jazdy w Grajewie zobowiązała się pozyskać dla niego takie testy po angielsku na cd - co by mógł się przygotować. 

W zasadzie wszystko więc spoczywa teraz w rękach biurokracji west bengalskiej. Mohi twierdzi, że nie wierzy w sprawność ich działania, ale na razie nie pozostaje nam nic innego jak tylko czekać. 

Dodam na marginesie, że jeżeli chodzi o załatwianie spraw urzędowych w moim miasteczku a związanych z wszelką legalizacją pobytu męża w Polsce i tym podobnymi - jak dotąd jesteśmy oboje bardzo zadowoleni - zawsze szybko, sprawnie, ze zrozumieniem i ludzkim, miłym podejściem. To samo powiem o Urzędzie Wojewódzkim w Białymstoku. Składam więc tutaj szacun dla biurokracji polskiej, którą podziwia także mój mąż i oby tylko ta pochwała nie stanęła nam kiedyś kością w gardle. Jednak jak dotąd - wszystko idzie gładko i uważam, że wszystko co dobre należy podkreślać równie mocno jak to, co złe. Miewam bowiem wrażenie, że podkreślanie zła idzie nam znacznie łatwiej...

MRÓZ I NIERUCHOMOŚĆ RUCHOMOŚCI

Po wizycie w Starostwie zabraliśmy się za uruchamianie mojego samochodu. Od około 10 dni stoi bowiem jak zaklęty przed blokiem i ma nas za przeproszeniem w tylnym zderzaku. Wczoraj odwiedziła nas moja siostra z chłopakiem. Chłopak (Damian) pracuje w warsztacie samochodowym i zna się na rzeczy. Wielokrotnie zajmował się moim pojazdem i od razu rozeznał się na czym polega problem tym razem. Niby nic wielkiego, ale przecież ten samochód nie może pozostać sobą, jeżeli co jakiś czas nie zażyczy sobie drobnej naprawy a co za tym idzie - mojej inwestycji. Tak więc Damian wyjaśnił nam krótko w czym jest szkopuł i pokazał sposób awaryjnego uruchomienia auta za pomocą..... młotka i drucianego pręta. Jedna osoba ma siedzieć za kierownicą i przekręcać kluczyk jak przy normalnym zapalaniu a druga ma otworzyć maskę i walić młotkiem w pręt przyłożony w pewne miejsce. Ogólnie rzecz biorąc - nic skomplikowanego, prawda? Wczoraj tym sposobem Damian z Mohim samochód uruchomili kilka razy i nawet pojechaliśmy do Lidla po zakupy. Dzisiaj, zamiast Damiana to ja miałam towarzyszyć Mohiemu w tym nietypowym odpaleniu a następnie zaprowadzeniu naszej krnąbrnej polówki (od VW Polo) do jakiegoś grajewskiego warsztatu celem gruntownej naprawy aparatu rozruchowego. A zatem wyszliśmy dziś z domu całą naszą czwórką uzbrojeni w pręt i młot. Słońce wręcz piekielne. I takiż mróz - przynajmniej zdaniem Mohiego. Fakt faktem - termometry wskazywały w cieniu około -15. Dla mnie, owszem, no było zimno, ale bez przesady. Miałam zadanie do wykonania i modliłam się, by głównie to się powiodło, bo samochód na chodzie to teraz u nas rzecz nieodzowna. Mohi natomiast bez końca ekscytował się tym niecodziennym zimnem i komentował je co rusz. Samochodu jednak ruszyć mu się nie udało! Ja przekręcałam kluczyk a on walił młotem pod maską. I co? I nic. Szlag mnie trafiał i raczej robiło mi się z wrażenia gorąco niż odczuwałam mróz. Sama złapałam więc za młotek a jemu kazałam kręcić kluczykiem. Waliłam i szturchałam rozbebeszone wnętrze mojego ukochanego grata z niekrytą złością i cichym używaniem niewybrednych słówek. Sąsiadka z mieszkania nad nami, która akurat patoczyła się obok z zakupami - zażartowała coś na temat zapalania samochodu młotkiem, ale jakoś nie było mi wtedy do śmiechu i tylko odburknęłam coś spod maski - choć z zasady burkliwa nie jestem. Gdybym była złośliwa, rzekłabym coś na temat jej na pewno gburliwego męża, który co weekend wraca w środku nocy pijany w sztok i często gęsto nie ma już siły wleźć na czwarte piętro, stąd dzwoni do drzwi na trzecim - czyli do naszych. Mohi miał już trzykrotną przyjemność obserwowania go przez wizjer. Śmieje się przy tym, że gdyby to chociaż była zalana sąsiadka, to by jej otworzył i wspomógł w biedzie, ale że to ten facet, który nawet trzeźwy nigdy nie mówi nam dzień dobry a i rzadko odpowiada na nasze - pozostawia go za tymi drzwiami samemu sobie mając jednocześnie niezłą nocną rozrywkę ;-). 

Wracając zaś do auta - nie pomógł ni młot ni pręt ani nic innego. Aleksander krążył dookoła zaaferowany całą akcją na całego. Pytaniom nie było końca - a co, a dlaczego, i co my zrobimy, a jak pojedziemy, a kto nas pociągnie itp, itd. Nasz syn bardzo lubi takie samochodowe akcje. Im trudniej, tym lepiej. Policzki i nosek uczerwieniały mu na wisienkę, szalik na brodzie oszroniał a mimo to wrzały w nim emocje. We mnie też - tyle, że ZŁE. Koniec końców pozamykaliśmy auto na cztery spusty i poszliśmy do domu. Dopadłam laptopa, wyszukałam adresy i telefony warsztatów w Grajewie i zadzwoniłam pod numer, który wydał mi się przyjazny. Przyjazny od pierwszego wejrzenia. Baby zwykle mają intuicję, więc zaufałam swojej. Odebrał miły Pan, zapytał w czym problem i po mojej krótkiej opowieści obiecał zająć się problemem najszybciej jak tylko zdoła, czyli jeszcze dziś. Ulżyło mi. Pomyślałam sobie - od tego w końcu tacy ludzie są, durna babo. Przyjadą, zabiorą tę Twoją kupę złomu, tchną w nią nowe życie, trochę zapłacisz, ale ostatecznie mąż będzie miał czym zawieźć Cię do szpitala w godzinie ZERO, która to przecież wyznacza teraz wasz czas jako jedyna i najważniejsza. A Ty, niemądra, z młotem i drutem, ze łbem pod maską i stekiem przekleństw. W 40 tygodniu ciąży, w 16 stopniowy mróz i w Walentynki. Cała TY. Najlepiej wszystko sama, tanim sumptem albo licząc na tzw. znajomych i przyjaciół...

Dodam bowiem, że od około tygodnia samochodem obiecał zająć się pewien mój znajomy. Ostatecznie, pomimo moich smsów, telefonów i jego ciągłych -"Asiu, jutro" - nie pojawił się i na dodatek milczy zaklęty jak grób po dziś dzień. Zna moją sytuację - żem na dniach, że do szpitala mam kawał drogi (na wizytę w minioną środę polazłam pieszo - pogoda była wprawdzie słoneczna, ale silny wiatr niemal nie urwał mi łba), że raczej nie znam tu nikogo, kto by mnie koleżeńsko wspomógł. Zna sytuację i obiecuje z tak wielkim biciem w piersi, że aż się echo rozwala po całym Podlasiu. No i w efekcie robi mnie w jajo. Nie pierwszy raz. To człowiek bardzo dobrych intencji, ale gdybym opowiedziała jak potrafi te intencje spełniać - można albo oszaleć ze śmiechu albo udać się na niego ze złości z toporem. Gdybym kolejny raz na niego nie liczyła - auto już by było naprawione. A tak? 

A tak, powinno być niebawem zabrane przez fachowców i szybko przywrócone do sprawności. Oby tylko słowo "fachowcy" nie okazało się... słowem, które w polskim języku ma już swoje utarte, dobrze nam wszystkim znane znaczenie. Bo oszaleję. Choć cierpliwa jestem jak bawół (zresztą jestem bawołem wedle horoskopu chińskiego). 

EPILOG: W obiecanym czasie zajechał pod blok Pan mechanik z trójką młodych chłopaków. Auto na linę a w międzyczasie - "Zadzwonię do pani jak już będzie PO" i tyle ich widziałam. Zniknęli za zakrętem a ja wróciłam spokojnie na III piętro. I było mi tak zwlekać? Mam nadzieję, że samochód jutro, najwyżej pojutrze będzie już sprawny. Czasem nie trzeba wiele kombinować, błagać beznadziejnych kolesi, czekać w nieskończoność - wystarczy telefon tu gdzie trzeba i wszystko staje się prostsze. 

PODSUMOWANIE:

Może dzień nie opływał w typowe serduszka, ale idę spać ze spokojem i poczuciem załatwienia kolejnych kilku problemów, które mnie gryzły. Poza tym: 

- Zamiast kina z serduszkiem Mohi włączył nam dvd z indyjskim, czarno-białym filmem z lat 50-tych. Ogólnie - film porażka, ale śmieszył mnie swoim oryginalnym i bądź co bądź, niecodziennym całokształtem. No i - prezent oryginalny jak cholera. Ileż to polskich kobiet w walentynkowy wieczór ogląda z mężem czarno-biały, 60-cio letni bengalski film z zanikającym głosem i ze średnio zrozumiałą fabułą? Kocham mojego Brodę za jego niesamowite pomysły. Jednak już dawno stwierdziłam, że czego jak czego, ale nudy w swoim związku to ja raczej nie uświadczę ;-). 

- Zamiast czekoladek w kształcie serduszek - znalazłam w szafce zwykłą czekoladę Wedla z truskawkowym nadzieniem. Zjedliśmy na spółkę wszyscy czworo. Pycha. 

- Zamiast walentynkowej kartki z serduszkiem - Mohi wydrukował mi kilka zdjęć na swojej profesjonalnej foto drukarce. Jakich zdjęć? Ano - otóż w minioną sobotę ustawił mnie na czarnym tle, obok ustawił reflektor a naprzeciwko aparat. Dodam, że ustawiona zostałam w stroju Ewy - a ściślej Joanny. Dzisiaj zobaczyłam efekty na papierze. Super. Czarno-biały, lekki artyzm z moim brzuchem w głównej roli ;-). Zdecydowanie bardziej mnie tym ucieszył, niżbym miała dostać od niego sztampową karteczkę walentynkową :-).

czwartek, 10 lutego 2011

Lekki retusz Żywotnika

Aleksander w końcu poszedł spać, Pan Broda, który nota bene znacząco brodę przyciął (TAAAK!) studiuje coś w swoim laptopie a ja, z uwagi na to, że nie wiem co mam ze sobą począć, a:

- spać nie mogę, bo choć ogólnie jestem jak śnięta mucha to za Chiny Ludowe jeszcze nie zasnę;
- mania czytania opuściła mnie jakiś czas temu i wszelakie lektury leżą już sobie odłogiem;
-TV nie serwuje niczego godnego uwagi (poza tym - TV u mnie często gra jedynie... towarzysko - cokolwiek ktokolwiek z tego powodu o mnie nie pomyśli... );

wzięłam się zatem za poprawki kolorystyczne na Żywotniku. Od dość dawna mam jakieś dziwne zboczenie na kolor niebieski i na nim tu raczej poprzestanę. Łagodny dla oczu i uspokajający. Do tego, w otoczeniu i przepleceniu z bielą i szarością kojarzy się z zimą, która nadal trwa. Miałam ochotę na jakieś motywy wiosenne, ale jedna jaskółka wiosny nie czyni, więc zanim prawdziwa wiosna nie wybuchnie w realu - nie będę jej sobie sztucznie stwarzać i łudzić się, że naprawdę już jest. A zatem klimat zgoła zimowy pozostawiam. Innych, wielkich zmian też nie wprowadzam, gdyż ewentualne rewolucje mogłabym wprowadzić dopiero wtedy, kiedy odzyskam jakiś bardziej rewolucyjny i energetyczny wigor. A jak już napisałam w poście poprzednim - tego akurat nie spodziewam się bynajmniej do rozwiązania oraz zapewne jakiś czas po nim - kiedy to będę musiała zrehabilitować się i emocjonalnie i cieleśnie.

Blogger tylko wbrew pozorom daje sporo możliwości urządzenia swego wirtualnego skrawka przestrzeni wedle gustu. Przeleciałam wzrokowo wszelakie oferowane motywy i bajerki i koniec końców czuję niedosyt. Może jednak jestem po prostu za bardzo zamotana bądź nie za bardzo rozgarnięta i stąd takie wrażenie? A może muszę poszperać głębiej, bardziej i uważniej, by odkryć nieodkryte? 

W każdym bądź razie - Żywotnik dostał nową, delikatną skórkę. Stworzenie to żywotne i pewnie i w jednym łachu by przeżyło do końca - ale co tam, niech ma ;-).

Niemoc...

Opętała mnie niemoc. Nic mi się nie chce. Męczy mnie senność całodobowa, choć paradoksalnie ani nocą ani dniem nie mogę tak naprawdę spać. Przewalam się z boku na bok jak beczka prochu (lub pożal się Boże śmiechu), sykam, marudzę, narzekam, cierpię. Jakaś taka Matka Cięrpiętnica się ze mnie zrobiła. Jestem znudzona wszystkim dookoła. Moja energia poszła w las, niewiele mnie cieszy a raczej wszystko dookoła mnie wnerwia lub na wszystko pozostaję obojętna.

Niech już ten Junior się urodzi. Wiem, wiem... Początkowo będą trudności z włóczeniem nogami, nocne karmienia i przewijania, wizyty środowiskowych, wycieczki na szczepionki, być może ryki-beki kolkowe i inne atrakcje. Wiem, wiem... Tym razem na dokładkę będzie obok całkiem już samodzielny ale i wymagający zarazem 3 latek, któremu też trzeba będzie poświęcić czas. Więc wiem, że łatwo nie będzie. Ale mimo wszystko chcę, by Junior narodził się już jak najszybciej. Nawet dziś czy jutro (w co szczerze wątpię). Jutro zaczyna się 40 tydzień a zatem teoretycznie jak i praktycznie mogę się kulać z tym pękatym brzuchem jeszcze i ze 3 tygodnie - co jest wielce możliwe po doświadczeniu z Olkiem... Toż to zgroza i koszmar ! Jest mi ciężko i niewygodnie! No i do tego jak napisałam na wstępie - sennie i mozolnie. No kurde mol - litości... !!!

Co by tego wszystkiego mało było - zanosi się na to, że niebawem znowu zostanę sama. To znaczy - nie sama jako tako - bo przecież jest Olek i będzie Junior, ale znów uczynię się... tzw. słomianą wdową. Tym razem jednak tylko tak pół na pół - porównując nadchodzącą sytuację do tej, kiedy Mister Broda rezydował długie miesiące w Indiach. No, ale jednak słomiane wdowieństwo jako takie ponownie mi się kroi. Nie, nie, nie. Nie przeraża mnie to - gwoli wszelakiej jasności :-). Ja bowiem w tym wszystkim zaprawiona w boju jak dobry bimber szlachetnym miodem ;-). Ogólnie rzecz bowiem biorąc sytuacja, choć może wydawać się z boku dość trudna i lekko skomplikowana - w ogólnym zarysie kształtuje się niezwykle pozytywnie. Ten rok zaczyna się dla nas całkiem nieźle i całkiem ciekawie. Nowości takie i siakie. Ale o nich w swoim czasie. Gdyby miały bowiem okazać się tylko czczym gadaniem - nie warto strzępić sobie jęzora zawczasu. Niemniej jednak - mam nadzieję, że będę mogła te ukryte myśli rozwinąć pomyślnie za jakiś czas.

Tymczasem - Olek pożarł na kolację niemal całą czekoladę, którą to ja miałam się zapchać, bo naszło mnie na słodkie. Po 2 kawałeczkach ja jednak poczułam już przesyt słodyczy, natomiast Olek miał ciągły niedosyt i nie ustąpił, aż puste opakowanie po bakaliowym Wedlu wylądowało w koszu. Z uwagi na mój marazm i nerwowość bez powodu - odpuściłam sobie i jemu kazania i zakazy zjadania takiej ilości słodyczy na wieczór. Zupełnie jest mi to obojętne. Chciał, zjadł i nie ma. Może szubienica nas za to nie czeka - jak by to podsumowała moja mama. Teraz Olek siedzi w szafce z butami i wyciąga oraz wciąga sznurówki ze swoich trzewiczków z komentarzem - "mama, ja szyję swoje buciki". Kilka rozbebeszonych par leży więc na środku korytarza i choć normalnie by mi to trochę przeszkadzało - dziś nie robi to na mnie wrażenia. Dziś nawet obiadu nie gotowałam, bo mi się nie chciało. Poszliśmy na pizzę, której nie jadłam wieki całe. Głód ma wielkie oczy, więc zamówiłam sobie wielką. Zjadłam 3 kawałeczki z 8 i poczułam, że teraz to już nie w 9, ale gdzieś w 13 miesiącu ciąży jestem. Ledwo doczłapałam na własnych siłach do domu, choć specjalnie wybrałam pizzerię blisko tegoż domu. Niepożarte kawałki pizzy zabraliśmy w pudle ze sobą, więc jutro obiad też mam z głowy. Nie jest to najzdrowsze i najlżejsze menu na krańcu ciąży, ale to też już zupełnie mnie nie wzrusza. 

Nie wiem skąd Olek ma tyle sił. Wstaje rano, w dzień prawie nigdy nie śpi ni sekundy i jako ostatni zasypia. Zanim zaśnie - wyczynia szaleństwa łóżkowe - krzyczy, piszczy, skacze nam po łbach, zadaje setki pytań, na które ja nie mam już siły odpowiadać a Mohi ich nie rozumie, bo choć z polskim posunął się deko do przodu to ciągle nie na tyle, by pojąć gderliwego jak kwoka Aleksandra...

Ech... naprawdę nic mi się nie chce. 

I że też chciało mi się o tym napisać? ;-) ;-) ;-)

poniedziałek, 7 lutego 2011

Lutowy list do Juniora

Ahoj Maleńki!

To mój pierwszy do Ciebie list :-). Co prawda mówię do Ciebie odkąd stało się jasne, że istniejesz i od tego czasu także piszę o Tobie, ale teraz nadszedł czas by napisać nie tylko o Tobie ale również do Ciebie. Może kiedyś to przeczytasz. A może jak już podrośniesz - mama przeczyta Ci to sama w ramach odmiany pomiędzy jedną a drugą bajką bądź szkolnym opowiadaniem? Wszystko przed nami.

Jest 8.50 rano, poniedziałek. Kolejny lutowy dzień. Pochmurno i zimno. Z nieba spadają pojedyncze płatki mokrego śniegu. Słońca ani widu ani słychu. Ale nie martw się - zanim zdążysz oswoić się ze światem i nauczysz się widzieć go bystrym wzrokiem swych małych oczek - na pewno już zawita wiosna i będzie nam tu wszystkim weselej i słoneczniej. Twój starszy brat Aleksander, który grasując wczoraj do 22.30 teraz nadrabia swoje senne braki - też pojawił się na świecie w lutym. Luty zawsze był dla mnie miesiącem bez większego znaczenia. Nigdy w lutym nie wydarzyło się bowiem w moim życiu nic szczególnego, nigdy z niczym ani nikim konkretnym nie potrafiłam tego miesiąca skojarzyć, nie miałam z tego miesiąca żadnych szczególnych wspomnień, nikt z mojej najbliższej rodziny nie miał w lutym urodzin, imienin ani nie obchodził wtedy znaczących rocznic. Taki sobie zimowy miesiąc, który po prostu mijał jak płynąca, spokojna rzeka, która nigdy nie występuje ze swych brzegów, nie zmienia koryta i nikt nawet nie pamięta jej nazwy. Luty zmienił się jednak dla mnie wraz z narodzinami Aleksa. Wtedy stał się jednym z moich ważniejszych miesięcy w roku. Kiedy na jaw wyszło, że również Ty masz narodzić w lutym - ten właśnie niepozorny dotychczas miesiąc stanął niemal na moim dorocznym piedestale. Bezbarwny luty ubrał się nagle we wszelkie barwy radości. I tak naprawdę wcale nie jest to taki niezauważalny miesiąc. Dowody? Proszę bardzo:

To przecież w lutym obchodzimy słynne Walentynki (które tak w rzeczy samej nigdy mnie zbytnio nie emocjonują - no, ale SĄ bez względu na to, co kto o nich myśli);

Luty zwykle bywa u nas ostatnim miesiącem karnawału;

Drugiego lutego kościół katolicki celebruje Święto Matki Boskiej Gromnicznej, które to oficjalnie kończy kościelny okres Bożego Narodzenia i z kościołów znikają wszelakie dekoracje bożonarodzeniowe oraz przestaje się śpiewać kolędy;

Luty jest najkrótszym miesiącem roku i ma tę niebywałą, właściwą tylko sobie cechę miesiąca przestępnego. Tylko człowiek urodzony 29 lutego może obchodzić urodziny co 4 lata, gdyż tylko co 4 lata taka data w kalendarzu występuje;

Luty to ostatni pełny zimowy miesiąc. Zwykle bywa śnieżny i mroźny (choć w tym roku jakoś niekoniecznie - patrząc za okno...) i obfituje w przysłowia na swój temat, z których najpopularniejsze to chyba "Idzie luty włóż ciepłe buty" oraz "Luty bywa lodem skuty". 

Poza tym, w lutym dzień znacząco się wydłuża i wszyscy powoli myślą już o wiośnie - a zatem jest to miesiąc całkiem optymistyczny, przetykany radosnym oczekiwaniem na ciepłe i kolorowe dni, jakie po szaro-białej zimie są dla wszystkich jak dar z niebios.

Jak więc widzisz Maleńki - przychodzisz na świat w miesiącu wyjątkowym. Zarówno Ty jak i Aleksander nadaliście tym samym sens wszelkim moim lutym :-). 

Mieszkanie już urządziłam na Twoje przybycie. Naharowałam się mały wołek i wydałam sporo oszczędności, by na to przybycie przysposobić nasze przysłowiowe cztery kąty. Łóżeczko kupione dla Aleksa a nigdy praktycznie przez niego nie używane, teraz ma służyć Tobie i od pierwszego Twojego dnia w mieszkaniu będziesz w nim sypiał. No dobra.... czasami będziemy spali we troje - ja, Ty i Aleks. Nie sądzę bowiem, by właśnie teraz Aleks dał się wygryźć ode mnie z łóżka... Tata, niestety będzie musiał się z niego wynieść. Ale z  tatą sprawy mają się jeszcze inaczej. I to też stało się w lutym... A co dokładnie? A tego to jeszcze się dowiesz w swoim czasie, Maleńki. Na razie poproszę Cię o przybycie bez zbędnego zwlekania, co by kąty, pościel i meble na nowo nie nabrały kurzu a matka nie nosiła bez zbędnego powodu pękatej piłki na brzuchu.

Muszę kończyć Malutki. Miałam w głowie setkę innych do przekazania Ci myśli, ale chyba mi się wszystkie poplątały, powypadały z torów, powykolejały i leżą odłogiem na poboczu mojej głowy. Nie mam już teraz siły ani nastroju by je skrupulatnie pozbierać. Jednak - przecież nadal jesteś ze mną jedną częścią i choć każde z nas ma swoją głowę i swoje serce - przenikamy się i odczuwamy nawzajem. Na pewno więc wiesz co się tam we mnie teraz kotłuje.

A ogólnie kotłuje się naprawdę dobrze! 

Do zobaczenia nasz Kochany!

Mama

wtorek, 1 lutego 2011

Indyjska Mama na necie

Mój Broda uczy swoją mamuśkę sztuki internetu. Mamusia, aczkolwiek kobieta bez wyższych wykształceń (zresztą jak moja), moim zdaniem i tak jest na względnym topie współczesnego świata. Mohi zakupił jej ostatnio laptopa, wyposażył go w neta i pokazał na czym polega skype. Mama więc często teraz do niego (mogę nawet rzec - do nas) dzwoni z owegoż skype'a. Zawsze ma ochotę pogadać też ze mną i pooglądać przez kamerkę i samą mnie i Olusia. Po angielsku mówi całkiem dobrze. Bynajmniej wszystko rozumiem. Nie za bardzo wiem, o czym mogłabym wieźć z nią długie pogawędki, stąd jestem dość zwięzła za każdym razem - co by tematów za szybko nie wyczerpać. Ostatnio chciała widzieć moją ciężarną posturę - stąd wstałam i obróciłam się przed kamerką na pięcie, co Panią Mamę wprawiło w dobry humor. Ma kobieta to poczucie humoru, oj ma, i to w niej lubię. Prosiła też bym kiedyś ubrała się w kamezy (czy jak je tam zwał) jakie dla mnie wybrała i pokazała jak w nich wyglądam. Owe kamezy to jednak temat na odrębny post...

Poza skype'm Mohi uczy Mamę korzystania z e-poczty a mianowicie z gmaila, którego i On i ja używamy od dawna. Udziela więc Mamie szkoleń w tym temacie przez skype'a właśnie. W języku  punjabi z domieszką angielskiego. Nie muszę znać punjabi, aby załapać ogólny sens i wydźwięk tych szkoleń. Słyszę jak niektóre słowa i wyrażenia powtarza po kilka razy, irytuje się, podnosi głos i kręci głową z przymrużonymi oczyma. "Czego tak sztorcujesz tę biedną matulę - pytam - starsza kobieta, dopiero komputer oswaja, i tak jest ekstra. Moja nawet włączyć by nie umiała". "A bo sto razy jej coś tłumaczę a ona następnego dnia już nie pamięta". Normalka, czego oczekiwać od ponad 60 letniej pani na progu zabawy z laptopem i internetem? Czasem te "szkolenia" mnie bawią - kiedy widzę wzdychanie Mohiego i jego pół obłąkany wzrok błądzący gdzieś po ścianach oraz posyłane mi porozumiewawcze spojrzenia.  A  Mama chyba najwyraźniej dobrze się bawi, bo dzwoni każdego dnia i przyjmuje synowskie nauki ze spokojem. 

Wesoło i oryginalnie miewamy czasem w naszym domu :-). Urok posiadanie egzotycznego męża. 

Zima i wyprawka do Ełku

Mała uwaga: Post napisany w miniony piątek ale publikuję dopiero dziś :-).
Zima, zima, zima - trzyma! Dzisiaj mrozek dopisywał, że hu hu hu. Dla mnie to normalka, dla mojego indyjskiego męża - pierwsze prawdziwie przenikliwe zimno tego roku. Wrócił co prawda już ponad tydzień temu, ale akurat trafił na aurę łagodną i odwilżową. Dzisiaj na nowo poczuł mroźny oddech polskiej zimy. Z uwagi na to, że dzień pomimo niskiej temperatury był przepięknie słoneczny, wybraliśmy się na przejażdżkę do Ełku. Ełk - dla tych co nie znają - miasto około 60 tysięczne położone 23 kilometry na północ od Grajewa. Urocze, zadbane, niezwykle malowniczo położone tuż nad jeziorem, które stanowi jego atrakcję głównie latem. Główna ulica miasta przebiega zaledwie przysłowiowy rzut beretem od brzegu jeziora, który jest fajnie zagospodarowany - ścieżka spacerowo-rowerowa, restauracje, puby, hoteliki. Zawsze uważałam Ełk za idealne miasto do życia.




Już na miejscu, najpierw wpadliśmy do Kaufflandu - bo jest tam podręczna toaleta a ja muszę często siiiiiku, przy czym nie za bardzo uśmiechał mi się dzisiaj postój w lesie. A skoro już WC to i szybkie zakupy. Wzięliśmy co nieco do spożycia, trochę gadżetów chemicznych i przemysłowych. W samochodzie owionął nas nie tylko chłód ale i głód. Można było pojechać do jakiejś lepszej lub gorszej jadłodajni, jednak nie chcieliśmy tracić czasu a i Olek był już tak głodny, że sam upominał się o "jeść". Dałam mu więc na miejscu kawałek chrupiącej bagietki i parówkę. Sama też pozwoliłam sobie na takie podręczne menu. Pan Broda natomiast - jako, że jarosz pełną gębą - również dostał ułomek bagietki a do tego wygrzebał sobie w zakupowej torbie kawałek żółtego sera. No i tak oto siedzieliśmy sobie w samochodzie z włączonym silnikiem - żeby cieplej było - na parkingu obok marketu i jedliśmy. Każde moje spojrzenie na męża sprawiało, że niemal dusiłam się swoimi kęsami ze śmiechu. Bo o ile jedzenie parówki z bułką w takich warunkach wydaje się jeszcze dość normalne, to jedzenie uszarpanej bagietki i przegryzanie jej serem z dość pokaźnego (około 30 dag) kawała - wydawało mi się tak komiczne, że naprawdę śmiechu hamować nie mogłam. Ach, dodać należy, że do popitki mój zupełnie nie zważający na takie szczegóły mąż, wyjął sobie karton mleka, który opróżnił do połowy za jednym haustem. Ja się z niego nabijałam a on był najwyraźniej z siebie zadowolony. Podsumowałam nas ostatecznie jako trójcę (no, czwórcę nawet) prostaków - czyli tak, jak często się określamy, bo kochamy taką prostotę życia i ruszyliśmy na poszukiwanie jakiejś zimowej kurtki casual dla Pana Brody. Paradowanie w czarnym wełnianym płaszczyku nie zawsze bowiem wypada i jest wygodne, a tylko taki Pan Broda posiadał. Znaleźliśmy odpowiednią szmatkę w pierwszym odwiedzonym sklepie. Nieco przecenioną już, stąd dość atrakcyjną cenowo Reeboczkę w czarnym kolorze, z cienkiego, ale ponoć bardzo ciepłego materiału, z kapturem  i.......... made in India! No przecież to jak przeznaczenie! A przeznaczeniu nie można się opierać, stąd kurtałka została zakupiona niemal bezdyskusyjnie. Zresztą obojgu nam się podobała. 

Jezioro Ełckie totalnie zamarznięte i pokryte śniegiem. Ludzie przechadzają się po nim na skróty, młodzież urządza ślizgawki a wędkarze wykuwają dziury w lodzie i moczą swoje kultowe kije w wodzie oczekując na płetwiaste, naiwne zdobycze. Weszliśmy i my na lód. Mohi stał na takim podłożu po raz pierwszy w życiu i był tym zafascynowany. Stać na powierzchni jeziora i się nie topić - toż to niemal jak... utopia, nieprawdaż ;-). Dla mnie to nie była nowość, ale nie pamiętam już kiedy ostatni raz spacerowałam po naturalnie zamarzniętym akwenie. Mało tego, że spacerowałam. Nie omieszkałam poślizgać się na wyświechtanej do błysku niewielkiej ślizgawce. Mohi robił zdjęcia i stwierdził, że posiadanie żony w 9 miesiącu ciąży to chyba mu się tylko przyśniło, gdyż ta na ślizgawce zupełnie takiej nie przypomina. No cóż... Oczywiście uważałam na siebie i nie szalałam jak olimpijczyk na panczenach, ale sprawność mam niemal nienaruszoną, za wiele nie przytyłam, zimowe słońce przydało mi energii, więc kozaki niosły mnie po lodzie dość lekko i z jako takim wdziękiem. 
Poza tym, nie mogłam sobie odmówić takiej przyjemności, gdyż nie jest to coś, na co mogę sobie pozwolić często i co jest dostępne na zawołanie. 


Oluś przewracał się na lodzie raz po raz, śmiejąc się przy tym do rozpuku. Ależ miał frajdę! A potem wyczaił nad brzegiem jeziora plac zabaw, na którym bawił się latem. Było już zdecydowanie za późno i za zimno na huśtawki i zjeżdżalnie, stąd nie udało się mu przekonać nas, by mógł się tam pobawić. Z tego powodu ryczał nam w samochodzie co najmniej pół drogi, czym doprowadzał mnie do szału, bo nie lubię prowadzić w takich nerwowych i łzawych warunkach. Ostatecznie zasnął z upłakanym licem i obudził się dopiero, kiedy zaparkowałam pod naszym blokiem. Wytarabanił się z samochodu i zaczął operę na nowo - tym razem z powodu rozespania. Echh!  


Koniec końców - dzień był udany i gdyby tylko nie było tak mroźno, to na pewno pohasalibyśmy na śniegu i lodzie dłużej. Człowiek po takich zawodach jest jakiś inny... bardziej świeży, zadowolony, rześki i sprawny. Siedzenie w domu człowieka zaś  przygarbia, gnuśni i rozflacza (ale żem użyła określeń, he he).