poniedziałek, 14 lutego 2011

14 luty 2011

WALENTYNKI 2011

Albo już za starzy jesteśmy, albo już za mało entuzjastyczni, albo nie wiem co. W każdym bądź razie, Walentynki nie robią na nas większego wrażenia, choć nie da się nie zauważyć, że są. Mając telewizję, radio, internet oraz wychodząc do sklepów - no po prostu się nie da. Zawsze jakiś czerwono-różowy i słodki Walenty obije się nam o ucho i oko. Ogólnie, to święto zupełnie mi nie przeszkadza, nie razi mnie, nie boli ani nie denerwuje. Jest całkiem sympatyczną tradycją i lepiej widzieć dookoła misie, serduszka i róże, niż dajmy na to krwawe obrazki z ulicznych walk. Ja w Walentynki 2011 wstałam w naszym domu jako druga z kolei, poszłam do łazienki, ogarnęłam się a następnie włączyłam czajnik z wodą na kawę w naszej miłej, odnowionej kuchni. Po kawie często teraz trapi mnie zgaga, więc udoskonalam ją sobie mlekiem i cukrem, co niweluje przykre uczucia przełykowe a jednocześnie nie pozbawia mnie tego miłego rytuału każdego ranka, kiedy to pierwszą czynnością kuchenną jest pstryk czajnika i otwieranie słoja z czarnym dobrodziejstwem. Za chwilę po nastawieniu wody pojawił się obok mnie Ms Broda, który jak ZAWSZE dał mi i wyciągnął zarazem ode mnie tzw. "good morning buzi". Dziś powiedział mi też "happy Valentine moja żona" na co odpaliłam mu pięknym za nadobne używając zamiast żony - męża, rzecz jasna. I tyle porannego, walentynkowego romantyzmu. Za chwilę bowiem musieliśmy stawić czoła prozie życia, pozostawiając miłosną słodycz dnia daleko w tyle. 

PS Walentynkowe: Miałam chęć iść dzisiaj do kina. Pierwszy raz w Grajewie, pierwszy raz od wielu, wielu lat i pierwszy raz z mężem. W naszym kinie grają chyba tylko "Oh Karol II". Film reklamowany wręcz nachalnie, stąd nie spodziewam się, że będzie tak iście zajebisty, jak go przedstawiają, no ale trochę ekscytowała mnie sama wizja pójścia do kina z mężem. Że to film polski i napisów angielskich raczej nie ma się co spodziewać - owemu mężowi - na marginesie wielkiemu kinomanowi, zupełnie nie przeszkadzało. Tak czy siak - kino jednak odpada. Nie mamy z kim zostawić Olka. Moglibyśmy co prawda zawieźć go do dziadka Władka, ale chwilowo nie mamy czym. Problem natury motoryzacyjnej... o czym dalej.

POLSKIE PRAWO JAZDY DLA M.

Około 10.00 rano zadzwoniła do mnie Pani z naszego Starostwa prosząc o dokładny adres indyjskiego odpowiednika polskiego Wydziału Komunikacji w Kalkucie, które wydało Mohiemu jego rodzime prawo jazdy. Jakiś czas temu stanęliśmy bowiem do "walki" o uzyskanie dla męża prawa jazdy polskiego. Starostwo w Grajewie oraz lokalna Szkoła dla Kierowców są nam w tym bardzo, bardzo pomocne i złego słowa na żadną z tych instytucji nie powiem. Wymiana prawa jazdy indyjskiego na polskie wymaga nieco zachodu. Złożyliśmy wniosek, opłaciliśmy go (trochę ponad 80 zł), dołączyliśmy kserokopię karty pobytu męża oraz przetłumaczonego przysięgle na polski samego prawa jazdy. Teraz mąż musi zdać jeszcze test teoretyczny a Starostwo wysłać do Kalkuty wniosek o potwierdzenie, że taki to a taki rzeczywiście posiada wydane przez nich takie to a takie prawo jazdy. Testy mąż może zdać po angielsku w naszym WORDzie w Łomży - koszt 22 zł. Szkoła jazdy w Grajewie zobowiązała się pozyskać dla niego takie testy po angielsku na cd - co by mógł się przygotować. 

W zasadzie wszystko więc spoczywa teraz w rękach biurokracji west bengalskiej. Mohi twierdzi, że nie wierzy w sprawność ich działania, ale na razie nie pozostaje nam nic innego jak tylko czekać. 

Dodam na marginesie, że jeżeli chodzi o załatwianie spraw urzędowych w moim miasteczku a związanych z wszelką legalizacją pobytu męża w Polsce i tym podobnymi - jak dotąd jesteśmy oboje bardzo zadowoleni - zawsze szybko, sprawnie, ze zrozumieniem i ludzkim, miłym podejściem. To samo powiem o Urzędzie Wojewódzkim w Białymstoku. Składam więc tutaj szacun dla biurokracji polskiej, którą podziwia także mój mąż i oby tylko ta pochwała nie stanęła nam kiedyś kością w gardle. Jednak jak dotąd - wszystko idzie gładko i uważam, że wszystko co dobre należy podkreślać równie mocno jak to, co złe. Miewam bowiem wrażenie, że podkreślanie zła idzie nam znacznie łatwiej...

MRÓZ I NIERUCHOMOŚĆ RUCHOMOŚCI

Po wizycie w Starostwie zabraliśmy się za uruchamianie mojego samochodu. Od około 10 dni stoi bowiem jak zaklęty przed blokiem i ma nas za przeproszeniem w tylnym zderzaku. Wczoraj odwiedziła nas moja siostra z chłopakiem. Chłopak (Damian) pracuje w warsztacie samochodowym i zna się na rzeczy. Wielokrotnie zajmował się moim pojazdem i od razu rozeznał się na czym polega problem tym razem. Niby nic wielkiego, ale przecież ten samochód nie może pozostać sobą, jeżeli co jakiś czas nie zażyczy sobie drobnej naprawy a co za tym idzie - mojej inwestycji. Tak więc Damian wyjaśnił nam krótko w czym jest szkopuł i pokazał sposób awaryjnego uruchomienia auta za pomocą..... młotka i drucianego pręta. Jedna osoba ma siedzieć za kierownicą i przekręcać kluczyk jak przy normalnym zapalaniu a druga ma otworzyć maskę i walić młotkiem w pręt przyłożony w pewne miejsce. Ogólnie rzecz biorąc - nic skomplikowanego, prawda? Wczoraj tym sposobem Damian z Mohim samochód uruchomili kilka razy i nawet pojechaliśmy do Lidla po zakupy. Dzisiaj, zamiast Damiana to ja miałam towarzyszyć Mohiemu w tym nietypowym odpaleniu a następnie zaprowadzeniu naszej krnąbrnej polówki (od VW Polo) do jakiegoś grajewskiego warsztatu celem gruntownej naprawy aparatu rozruchowego. A zatem wyszliśmy dziś z domu całą naszą czwórką uzbrojeni w pręt i młot. Słońce wręcz piekielne. I takiż mróz - przynajmniej zdaniem Mohiego. Fakt faktem - termometry wskazywały w cieniu około -15. Dla mnie, owszem, no było zimno, ale bez przesady. Miałam zadanie do wykonania i modliłam się, by głównie to się powiodło, bo samochód na chodzie to teraz u nas rzecz nieodzowna. Mohi natomiast bez końca ekscytował się tym niecodziennym zimnem i komentował je co rusz. Samochodu jednak ruszyć mu się nie udało! Ja przekręcałam kluczyk a on walił młotem pod maską. I co? I nic. Szlag mnie trafiał i raczej robiło mi się z wrażenia gorąco niż odczuwałam mróz. Sama złapałam więc za młotek a jemu kazałam kręcić kluczykiem. Waliłam i szturchałam rozbebeszone wnętrze mojego ukochanego grata z niekrytą złością i cichym używaniem niewybrednych słówek. Sąsiadka z mieszkania nad nami, która akurat patoczyła się obok z zakupami - zażartowała coś na temat zapalania samochodu młotkiem, ale jakoś nie było mi wtedy do śmiechu i tylko odburknęłam coś spod maski - choć z zasady burkliwa nie jestem. Gdybym była złośliwa, rzekłabym coś na temat jej na pewno gburliwego męża, który co weekend wraca w środku nocy pijany w sztok i często gęsto nie ma już siły wleźć na czwarte piętro, stąd dzwoni do drzwi na trzecim - czyli do naszych. Mohi miał już trzykrotną przyjemność obserwowania go przez wizjer. Śmieje się przy tym, że gdyby to chociaż była zalana sąsiadka, to by jej otworzył i wspomógł w biedzie, ale że to ten facet, który nawet trzeźwy nigdy nie mówi nam dzień dobry a i rzadko odpowiada na nasze - pozostawia go za tymi drzwiami samemu sobie mając jednocześnie niezłą nocną rozrywkę ;-). 

Wracając zaś do auta - nie pomógł ni młot ni pręt ani nic innego. Aleksander krążył dookoła zaaferowany całą akcją na całego. Pytaniom nie było końca - a co, a dlaczego, i co my zrobimy, a jak pojedziemy, a kto nas pociągnie itp, itd. Nasz syn bardzo lubi takie samochodowe akcje. Im trudniej, tym lepiej. Policzki i nosek uczerwieniały mu na wisienkę, szalik na brodzie oszroniał a mimo to wrzały w nim emocje. We mnie też - tyle, że ZŁE. Koniec końców pozamykaliśmy auto na cztery spusty i poszliśmy do domu. Dopadłam laptopa, wyszukałam adresy i telefony warsztatów w Grajewie i zadzwoniłam pod numer, który wydał mi się przyjazny. Przyjazny od pierwszego wejrzenia. Baby zwykle mają intuicję, więc zaufałam swojej. Odebrał miły Pan, zapytał w czym problem i po mojej krótkiej opowieści obiecał zająć się problemem najszybciej jak tylko zdoła, czyli jeszcze dziś. Ulżyło mi. Pomyślałam sobie - od tego w końcu tacy ludzie są, durna babo. Przyjadą, zabiorą tę Twoją kupę złomu, tchną w nią nowe życie, trochę zapłacisz, ale ostatecznie mąż będzie miał czym zawieźć Cię do szpitala w godzinie ZERO, która to przecież wyznacza teraz wasz czas jako jedyna i najważniejsza. A Ty, niemądra, z młotem i drutem, ze łbem pod maską i stekiem przekleństw. W 40 tygodniu ciąży, w 16 stopniowy mróz i w Walentynki. Cała TY. Najlepiej wszystko sama, tanim sumptem albo licząc na tzw. znajomych i przyjaciół...

Dodam bowiem, że od około tygodnia samochodem obiecał zająć się pewien mój znajomy. Ostatecznie, pomimo moich smsów, telefonów i jego ciągłych -"Asiu, jutro" - nie pojawił się i na dodatek milczy zaklęty jak grób po dziś dzień. Zna moją sytuację - żem na dniach, że do szpitala mam kawał drogi (na wizytę w minioną środę polazłam pieszo - pogoda była wprawdzie słoneczna, ale silny wiatr niemal nie urwał mi łba), że raczej nie znam tu nikogo, kto by mnie koleżeńsko wspomógł. Zna sytuację i obiecuje z tak wielkim biciem w piersi, że aż się echo rozwala po całym Podlasiu. No i w efekcie robi mnie w jajo. Nie pierwszy raz. To człowiek bardzo dobrych intencji, ale gdybym opowiedziała jak potrafi te intencje spełniać - można albo oszaleć ze śmiechu albo udać się na niego ze złości z toporem. Gdybym kolejny raz na niego nie liczyła - auto już by było naprawione. A tak? 

A tak, powinno być niebawem zabrane przez fachowców i szybko przywrócone do sprawności. Oby tylko słowo "fachowcy" nie okazało się... słowem, które w polskim języku ma już swoje utarte, dobrze nam wszystkim znane znaczenie. Bo oszaleję. Choć cierpliwa jestem jak bawół (zresztą jestem bawołem wedle horoskopu chińskiego). 

EPILOG: W obiecanym czasie zajechał pod blok Pan mechanik z trójką młodych chłopaków. Auto na linę a w międzyczasie - "Zadzwonię do pani jak już będzie PO" i tyle ich widziałam. Zniknęli za zakrętem a ja wróciłam spokojnie na III piętro. I było mi tak zwlekać? Mam nadzieję, że samochód jutro, najwyżej pojutrze będzie już sprawny. Czasem nie trzeba wiele kombinować, błagać beznadziejnych kolesi, czekać w nieskończoność - wystarczy telefon tu gdzie trzeba i wszystko staje się prostsze. 

PODSUMOWANIE:

Może dzień nie opływał w typowe serduszka, ale idę spać ze spokojem i poczuciem załatwienia kolejnych kilku problemów, które mnie gryzły. Poza tym: 

- Zamiast kina z serduszkiem Mohi włączył nam dvd z indyjskim, czarno-białym filmem z lat 50-tych. Ogólnie - film porażka, ale śmieszył mnie swoim oryginalnym i bądź co bądź, niecodziennym całokształtem. No i - prezent oryginalny jak cholera. Ileż to polskich kobiet w walentynkowy wieczór ogląda z mężem czarno-biały, 60-cio letni bengalski film z zanikającym głosem i ze średnio zrozumiałą fabułą? Kocham mojego Brodę za jego niesamowite pomysły. Jednak już dawno stwierdziłam, że czego jak czego, ale nudy w swoim związku to ja raczej nie uświadczę ;-). 

- Zamiast czekoladek w kształcie serduszek - znalazłam w szafce zwykłą czekoladę Wedla z truskawkowym nadzieniem. Zjedliśmy na spółkę wszyscy czworo. Pycha. 

- Zamiast walentynkowej kartki z serduszkiem - Mohi wydrukował mi kilka zdjęć na swojej profesjonalnej foto drukarce. Jakich zdjęć? Ano - otóż w minioną sobotę ustawił mnie na czarnym tle, obok ustawił reflektor a naprzeciwko aparat. Dodam, że ustawiona zostałam w stroju Ewy - a ściślej Joanny. Dzisiaj zobaczyłam efekty na papierze. Super. Czarno-biały, lekki artyzm z moim brzuchem w głównej roli ;-). Zdecydowanie bardziej mnie tym ucieszył, niżbym miała dostać od niego sztampową karteczkę walentynkową :-).

6 komentarzy:

  1. WOW. Jestem pod wrazeniem pomyslu na walentynkowa "kartke" :)) moje uklony dla M.:)
    Olga

    OdpowiedzUsuń
  2. :) nic dodac nic ujac rewelacyjne walentynki :) Dodam tylko ze my wczoraj spedzilismy wieczor z Marcelem u dentysty a dopiero ok. 22 ogladalismy film czasem slonce czsem deszcz bo takowy lecial w tv ja poraz kolejny wylam jak bobr a moj mezulo tylko odslanial mi twarz i sie smial no i zamiast czekoladek zakropilismy wieczor czerwonym winem ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. aha zapomnialam dodac ze zazdroszcze profesjonalnej sesji w stroju Ewy wlsnie w tych ostatnich tygodniach ciazy ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Czasem słońce czasem deszcz zawsze mogę oglądać i zawsze mi się podoba :-). Wina napiję się po urodzeniu - nawet jak Broda już nie pije. Co do sesji - Olek bardzo utrudnia prace... stąd szybko mi się odechciało pozowania, ale jakąś tam pamiątkę mam. Jak zawsze ze 100 fotek podoba mi się co najwyżej 5 % albo i mniej. Ale dlatego, że to ja na tych fotkach jestem - praca Mohiego jest bowiem bez zarzutów. Swoją drogą - moja postura w tym miesiącu jest dziwnie śmieszna buahaha ;-). Jak dostanę zdjęcia na @ to postaram się coś wrzucić na blog.

    OdpowiedzUsuń
  5. Bardzo lubię Cię czytać Amisho - zwykłe-niezwykłe sprawy podane z lekkością i dowcipem, w formule, którą lubię najbardziej. Zawsze też jest tak bardzo klimatycznie-polsko u Ciebie, mimo bardzo egzotycznego elementu Twojego życia:). Mam nadzieję, że naprawią Wam samochód sprawnie i na godzinę ZERO będzie na chodzie.

    OdpowiedzUsuń
  6. Dziękuję bardzo Mamo Ammara za szczodrobliwość :). Poczucie humoru, jak zawsze podkreslam - to moja cecha i antidotum na wszystko choć nie zawsze bywa wesoło. Poza tym, żyjemy w 100 % Polandii, mąż choć nie-polski to jakiś już taki spolszczony i egzotyki jako takiej na co dzień nie doświadczamy. A czasem by się przydała!

    Auto naprawione i odstawione pod mój blok w mig. Fachowcy zasłużyli na swoje miano w pełnym tego słowa znaczeniu - bez podtekstów, tym razem. Hip hip hura!

    OdpowiedzUsuń

Dobre słowo zawsze mile widziane :-).