wtorek, 22 lutego 2011

Biebrzański Park Narodowy - w pogoni za łosiem

Żeby nie było, że tylko gotuję na zapas, raz po raz sprzątam na zaś chałupę i przepakowuję szpitalne manatki. Żeby nie było, że tylko narzekam, marudzę i doczekać się nie mogę. Że opisuję ostatnio jedynie swój średnio ciekawy żywotnik codzienny, którego dzień do dnia podobny jak 2 krople wody.

No. To, żeby tak nie było - piszę, że w minioną niedzielę, około 11 przed południem wybraliśmy się na wycieczkę. Mój znajomy zaproponował nam wyprawę do naszego pobliskiego Narodowego Parku Biebrzańskiego w poszukiwaniu...  łosi.

Park nasz kochany jest największym Parkiem Narodowym w Polsce. Cieszy to i dodaje chluby naszemu regionowi - często-gęsto uznawanemu za zadupie i zaścianek kraju. Polska B lub nawet C. I guzik z tego. Mamy pięknie i zdrowo. Nie dość, że "cywilizacja" przez duże "C" wdarła się tu w ograniczonym zakresie, to na dodatek owo ograniczenie jest naszym wielkim plusem, broń Boże minusem. Żeby przekroczyć magiczną granicę Parku należy jechać z Grajewa trasą do Białegostoku. Około 20 km jazdy i już możemy poczuć na sobie wyziew biebrzańskich bagien i pooddychać świeżym, czystym powietrzem filtrowanym przez okoliczne, przestronne lasy. Tereny te, jako unikalne w całej Europie wizytowane są przez turystów a także naukowców - zwłaszcza ornitologów, biologów i innych tego typu z Europy właśnie - zwłaszcza zachodniej oraz ze świata dalszego. 

Nie będę jednak wyręczać Wikipedii i innych  profesjonalnych stron internetowych w podawaniu wszelkich bliższych danych dotyczących Parku, jego historii oraz oferowanych wspaniałości. Żeby bowiem takie dane podać - sama najpierw musiałabym i Wikipedię i te strony uważnie prześledzić, po czym streścić. Na to zaś - tym razem się nie porywam a skupię jedynie na naszej konkretnej, niedzielnej wycieczce. 

Poniżej natomiast podaję przykładowy link, który wszystkim ciekawym naszych polskich, północno-wschodnich atrakcji przyrodniczych, może co nieco o nich przybliżyć:


Wracając do naszej wyprawy - pojechaliśmy wspólnie samochodem kolegi - Kamila. Mohi zaopatrzony w swoją wielką torbę fotograficzną, ja wyjątkowo w czapkę a Olek... w misia, poduszkę i kocyk (no co? każdy ma swoje potrzeby...). Z uwagi na to, że tydzień temu Kamil był na podobnej wycieczce i jadąc tzw. Carskim Traktem wiodącym przez las, napotkał sporo łosi - postanowił dzisiaj zabrać na podobną wyprawę również nas. Uznał, że skoro Mohi tak pięknie sfotografował tajlandzkie tygrysy, to powinien również schwytać w obiektyw nasze rodzime łosie (z angielska łoś = elk). Pogoda piękna. Słońce jak złoto, drobny śnieżek, efektowny mrozek. Nic tylko opuścić mury i puścić się w las. 
Carski Trakt - pięknie uśnieżony i ujeżdżony niósł nas jak na skrzydłach, choć jechaliśmy powoli. Po obu jego stronach las. Najpierw iglasty i dość rzadki, potem też iglasty ale gęsty, a potem już badylasty i bardziej bagienny, choć o tej porze roku bagna pokryte śniegiem wyglądają jak jednolite białe połacie. Poza sezonem zimowym łosie szwędają się bardziej po tych bagnach właśnie, na zimę zaś wyruszają w las w poszukiwaniu pożywienia. Chodzą zwykle stadnie lub parami. Podobno nie są zbyt płochliwe i czasami robią sobie przystanek na środku drogi, co właśnie ostatnio przytrafiło się Kamilowi. Nie ustąpiły mu pierwszeństwa przejazdu i musiał zawrócić z obranej trasy. Taki przypadek byłby fantastycznym przeżyciem fotograficznym dla Mohiego oraz wszelkim innym przeżyciem dla mnie i Olka. Jednak nie jest w życiu tak fajnie... Kiedy bowiem człowieku wybierasz się na takie "polowanie" specjalnie - wcale nie musisz wrócić z niego z łupami. Ot taka przewrotność losu i chyba każdy jej doświadczył. Owszem, napotkaliśmy łosie 2 razy - raz jadąc TAM a raz Z POWROTEM. 
Za każdym razem była to para i za każdym razem zwiewała od nas lekkim truchtem w głąb lasu. Mohi podążał za zwierzyną topiąc się w śniegu niczym w bagnie, jednak koniec końców musiał skapitulować i zadowolić się jedynie kilkoma zdjęciami zwierząt wydartymi obiektywem gdzieś spomiędzy gałęzi. "Zimowe" łosie, o ile łatwiej je spotkać bo opuszczają swoje bagienne terytoria, mają ten feler, że są pozbawione poroża. A poroże łosia, wiadomo, bezcenne. Rzecz jasna dla oka i na głowie tegoż zwierzaka! Te wiszące na ścianie już mniej mnie fascynują, chociaż łosie samoistnie je zrzucają i nie miałabym nic przeciwko takiemu znalezisku. Niechęć ogromną natomiast, budzi we mnie poroże z takiego, dajmy na to, łosia upolowanego przez złego człowieka. Upolowanego, ale też często zdarza się, że łosie wychodzą na trasę szybkiego ruchu i giną w zderzeniu z samochodem. Takie wypadki zdarzają się u nas statystycznie często i częściej ginie łoś niż człowiek, ale nie zmienia to faktu, że dla obu stron takie nieplanowane spotkanie jest bardzo niebezpieczne. 

Koniec końców - pomimo marnych efektów fotograficznych wycieczka była bardzo udana. Każde wyjście z samochodu dostarczało rześkiego, świeżego wozducha a Aleksander właził w najgłębszy śnieg rozkoszując się jego puszystą konsystencją. Czasami musieliśmy go wyciągać włokiem, bo "utknął" - co oczywiście robił specjalnie, z przejęciem i radosnym rechotem.

Dodatkowo zaliczyliśmy drewnianą wieżę widokową, która roztaczała widoki naprawdę urzekające - dalekie, białe horyzonty nieskalane nawet skromnym słupem elektrycznym czy byle mikrym budynkiem. Piękna panorama zimowa - być może lekko monotonna, ale kojąca i wyciszająca - zwłaszcza w tak słoneczny i raczej bezwietrzny dzień. 


Panoramy - wiosenna, letnia i jesienna na pewno przysparzają innych, równie wspaniałych, a może nawet wspanialszych, bo barwniejszych wrażeń - tak wzrokowych jak słuchowych czy zapachowych.  Byliśmy na innych wieżach widokowych naszego Parku w ubiegłym roku - bodajże w maju. Miód dla duszy i ciała. Poniżej kilka migawek fotograficznych z tamtej wycieczki - dla porównania z dzisiejszą zimową. Akurat w tym rejonie Parku, w którym byliśmy w maju znajduje się między innymi kompleks powojennych bunkrów i fortyfikacji. Warto zboczyć w ich pobliże i połazikować po tych niezwykle ciekawych i malowniczych terenach.


Na koniec wspomnę o naszym postoju w (na?) Dworze Dobarz. Stara, duża i piękna drewniana chata pomiędzy polami i lasami. W środku rustykalny wystrój, sporo przestrzeni, kominek z trzaskającym wesoło ogniem, stylowe a jednocześnie zadbane, czyste i eleganckie toalety (zawsze na to zwracam uwagę). Zaszliśmy na herbatę. Koniec końców ja zamówiłam tradycyjne danie obiadowe a Kamil i Mohi pierogi z jagodami. Olek podszczypywał danie z mojego talerza (niesamowicie pyszna roladka mięsna z sosem, kasza gryczana i 3 duże porcje różnych, ekstremalnie idealnie doprawionych surówek). Talerz pierogów - 20 zł, moje danie 25. 



Większe punkty zwrotne na mapie, które dotyczą terenów Parku niedaleko nas i o jakich napomniałam, to miejscowości Osowiec i Goniądz. A rzeka - no przecież nie inna jak Biebrza :).



6 komentarzy:

  1. Bardzo lubię Twoje uśmiechy, Sake :-). Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. Swietny post!! Ja niestety nigdy nie bylam w tym PN, mimo, ze z racji studiow przyrodniczych mialam okazje kilka parkow w Polsce odwiedzic i uczyc sie w plenerze, o tym studiowalam jedynie na zajeciach... ech.. no ale nic straconego! Kiedys trzeba bedzie to nadrobic!! :))

    Widze, ze mroz Olusiowi zaostrzyl apetyt:)))

    ps. z ciekawosci sprawdzilam tego anglielskiego elk'a;)nie slyszalam nigdy tego slowa! A łosia zawsze znalam jako moose, okazuje sie ze to synonimy:)dzieki Tobie dowiedzialam sie czegos nowego;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Koniecznie musisz nas tutaj odwiedzić! Co do "elk'a" - też nie wiedziałam jak to jest. Kolega Kamil mnie oświecił stąd i ja wyniosłam pewne nauki.

    OdpowiedzUsuń
  4. Och jak ja marzę by kiedyś odwiedzić wasze okolice.

    OdpowiedzUsuń
  5. Kerry Marto - goście ci u nas mile widziani ;-) Welcome.

    OdpowiedzUsuń

Dobre słowo zawsze mile widziane :-).