czwartek, 10 marca 2011

Sami

Od tygodnia jesteśmy sami. Ja, chłopaki i nasze 4 ściany. 

Nie jestem z dmuchanego szkła ani z cukru. Byle podmuch mnie nie rozbije, byle kropla wody nie rozpuści. Co wcale nie oznacza, że jestem silna jak wół a swoje nerwy zawsze pakuję w konserwy i wysyłam na export. Trzymam się bo tak muszę, bo tak trzeba, bo tego wymagają ode mnie okoliczności, dzieci i chyba sam Pan Bóg. A skoro Pan Bóg ode mnie tak wymaga, to jednocześnie wierzę w Jego nieomylność i zarazem pomocną dłoń, która ową nieomylną wolę pomoże mi spełniać. 

I filozofii by było na tyle. Trzeba się brać w karby i taranem w mur.

Choć słońca już coraz więcej i wrony kraczą już bardziej wiosennie, na dworze nadal zimowo. Dlatego też ciągłe siedzenie w domu nie za bardzo jeszcze mnie boli. Jeszcze nie dostałam totalnego fiksa od notorycznego w nim siedzenia. Nie ukrywam jednak, że tęsknię za świeżym powietrzem i wypadem choćby do pobliskiego sklepiku po drobne zakupy.

Tymczasem nigdzie wyjść nie mogę. Jedynie na parter sprawdzić skrzynkę na listy, która jak na złość jest pusta od dobrych kilku dni oraz do piwnicy, do której nie za bardzo mam po co chodzić.

Już niemal cały tydzień siedzę z chłopcami za zamkniętymi drzwiami. Jedynie Aleksander wychodził przez dwa kolejne dni. Na moją prośbę zabierał go na trochę do siebie dziadek Władek. Obaj panowie nie stracili nic z żywionych do siebie uczuć, chociaż nie spotykali się od ponad 2 miesięcy. Oluś najchętniej nadal chodziłby do dziadka dzień w dzień, ale niestety - dziadka zanadto obarczać nie mogę, a podczas gdy ja sama siedzę w domu - bez sensu byłoby płacić za opiekę nad Olkiem. Za darmo zaś - bynajmniej z mojego punktu widzenia - nie wchodzi to w grę. 

A zatem, poza dwoma wyjściami Olka z dziadkiem - inne nasze wspólne odpadają. Maksymilian jest za mały (ledwo co skończył 2 tygodnie). Poza tym jest przecież jeszcze zimno jak diabli a na dodatek nie mam odpowiedniego wózka. Co więcej, nie zamierzam w takowy inwestować. W domu wożę go czasem Olesiową spacerówką i jak już aura się ociepli, to ta spacerówka i na dworze się sprawdzi. Rozkłada się do poziomu i ma szczelną budkę. Wystarczy? Wystarczy. 

Gdyby w domu był tylko Maksim, który potrafi zasnąć na długo - mogłabym jeszcze w owczym pędzie polecieć do sklepiku, ale kiedy jest też Aleksander - taka wersja odpada. Aleksander bowiem za dnia raczej nie sypia, zostawić go z malutkim nawet bym w myślach nie ryzykowała, a brać go ze sobą? - za długo by nam zeszło - ubrać się, zejść po schodach (ja sama to niemal z nich zeskakuję lub wręcz sfrunąć mogę, ale z Olkiem - niekoniecznie), zabawić w sklepie, znowu wspiąć się na III piętro. Wykluczone. 

Samochód nadal nieruchomy, naprawić nie ma komu. Pewnie i tak bym nim nie jeździła, bo i dokąd? Zresztą nie mam fotelika dla Maksimusa. 

Więc - zakupy miałam zrobione i obliczone na co najmniej tydzień. Wytrzymamy znacznie dłużej, bo odkąd nie ma Mohiego - prowiant schodzi nam w kiepskim tempie. W razie potrzeby mam dzwonić po Beti. Myślę, że zadzwonię teraz po nią tylko po to, aby zabrała nas na trochę do Pastorczyka. Moja mama jest i za i przeciw. Za, bo chciałaby zobaczyć najmłodszego wnuka, przeciw - bo uważa, że jest on za malutki na takie podróże i w taką aurę. Nikt z mojej najbliższej rodziny, poza Beatą, nie widział jeszcze Maksymilka. Nikt nie kwapi się, aby do nas przyjechać, choć odległość jest zaiste zawrotna - aż całe 50 km. Nie dlatego nie przyjeżdżają, że nie chcą czy mają coś do mnie, ale dlatego, że nie mają czasu albo jak już go trochę mają to im się nie chce. Albo mają tak zwane swoje problemy, które pochłaniają ich bez reszty. To zawsze ja do nich jeżdżę. Tak się utarło i tak to już jest. I tak jest w zasadzie dobrze. Problem jedynie w tym, że akurat teraz zupełnie nie mam jak się ruszyć. Stąd Beti jest naszym zbawieniem. 

Mohi? Mohi wyjechał do Krakowa. Podrzuciłam mu kiedyś ofertę pracy znalezioną w necie. I śmiechem losu dostał tę pracę. Śmiechem, bo zupełnie niespodziewanie. Wysłał CV, następnego dnia do niego zadzwonili i zaprosili na rozmowę. Pojechał i wrócił jako... przyjęty. Nie mógł odmówić. Zbyt długo jest w Polsce i zbyt długo stara się o swój zawodowy ląd. Jako osobnik bez znajomości naszego rodzimego jęzora i jako obcokrajowiec - nie było mu łatwo o zatrudnienie. Próbował tego i owego. Miał pomysły takie i owakie. Wysyłał oferty tu i ówdzie. Wyjeżdżał na dłużej do Indii. Szukał dróg i sposobności. Pomagał mi w domu, długi czas siedział z Aleksandrem, kiedy ja po macierzyńskim wróciłam do pracy. Jako człowieka całe życie bardzo aktywnego zawodowo, taka sytuacja czasem go dobijała, ale nigdy się nie poddawał i zawsze poszukiwał rozwiązań.

Kraków? Daleko. Bardzo daleko od Grajewa. Praca 5 dni w tygodniu, niemal co drugi weekend kilkudniowy wyjazd za granicę. Najbliższy do Francji. Nie będziemy spotykali się często. Raz na miesiąc na trochę? Dopóki jestem na macierzyńskim - latem mogę jechać z chłopakami na dłuższe wakacje do Krakowa. Potem, we wrześniu, sama muszę wracać do pracy. Jednego zbója prowadzać przed 7-ą do przedszkola (oby tylko się dostał...) a drugiemu szukać opiekunki. Abra-kadabra-bim-salabim. Joanno, kaput.

Żadne z nas nie jest do końca szczęśliwe z takiego rozwiązania, ale z drugiej strony oboje na jakiś tam sposób jesteśmy właśnie szczęśliwi. Nie wiem jak Mohi zaaklimatyzuje się w tej pracy i czy zagrzeje tam miejsce. Czas pokaże. Znając jednak swego męża - będzie bardzo się starał... 

Na razie rozmawiamy codziennie przez telefon (na szczęście mamy do siebie free calls), zdajemy sobie relacje z dnia, wszelkich uczuć i odczuć. Jemu dni mijają szybko na nowej posadzie i w nowym mieście, mnie nieco wolniej, ale jednak też dość płynnie, bo pływam jak ryba dookoła własnej ikry - jeden beczy z racji swych prostych wymagań - jeść, na ręce, mokro... drugi wymagań zaś ma 100 na minutę. Taaa, Aleksander ma z nas wszystkich najgorzej - dusi się ze mną (teraz już NIE TYLKO na jego usługi) w 4 ścianach, nudzi się (ileż można przewalać te same zabawki i oglądać te same bajki?) i po dziecinnemu tęskni do taty - naprawdę tęskni. I strasznie mi go z tego powodu żal.

Niech to wszystko jakoś się przewali. Niech nam się unormuje. Niech nam los przyniesie jak najlepsze rozwiązanie tego wszystkiego, co się tak nagle poplątało. Może nie zasupłało na morski węzeł, ale na pewno trochę poplątało jak kłębek włóczki skotłowany przez kota. 

Nadziei na lepsze nie tracę. Ja wiem, że lepiej będzie. W końcu znajdziemy złoty środek. Teraz jednak - niech chociaż nadejdzie w końcu ta wiosna... I WYPUŚCI NAS Z DOMU!!! ;-)

10 komentarzy:

  1. Oj Amishko, w bardzo niełatwej jesteś sytuacji, naprawdę, a i tak nie opuszcza cię hart ducha i poczucie humoru. Wprawdzie byłam w podobnej sytuacji zamknięcia kiedyś (ale z jednym półtora roczniakiem) przez kilka miesięcy, ale nie mam złotych rad, niestety. Chyba rzeczywiście na początek - byle do wiosny, żebyście mogli się ruszyć z domu,w tym do taty-męża do Krakowa. Nasza wiosna zamieniła się (zaraz po mym hołdzie) w zimę zimniejszą, niż ta w zimowych miesiącach (w nocy jest 0 stopni, w dzień 4-6) i też jest to kompletnie na przekór naszym poczynaniom, planom i życzeniom, ale nie da się tego oczywiście porównać do Twojej sytuacji. Więc zaklinając wiosnę abrakadabra bimsalabim - przesyłam Ci dużego pokrzepiającego HUG HUG :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Amisho,

    Podziwiam Cię za optymizm. Niejedna kobita na dwoim miejscu już by na depresję poporodową zapadła, a Ty piszesz komentarz za komentarzem i jeszcze masz poczucie humoru. Szczerze Cię podziwiam i życzę Ci, aby wiosna jak najprędzej nadeszła.

    Przesyłam na pocieszenie trochę tutejszego słonka. Choc wciąż zimno, to chociaż słonecznie.

    Trzymaj się Amisho!
    Ewa

    PS: U mnie bez zmian. Stopy jak balony, zwędzą i bolą. Dzidzia aktywna, jak zawsze a ja szaleję w wirze porządków i nawet już mnie poród nie przeraża :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Mamo Ammarka kochana - dzięki :)))). No, łatwo nie jest, ale przeżyjemy. Z Olkiem też siedziałam w taki sam sposób sama dokąd nie skończył 2 mcy. Ale z 1 maluchem to nie był problem. Z dwoma - gorzej. Jednak - pomimo chwilowych załamań (naprawdę niewielkich) - nie pozwalam sobie na smęty i baby bluesa. Wrodzone poczucie humoru trzyma mnie w pionie. Poza tym lubię nasze mieszkanie, a za oknem coraz więcej słońca. Nasza cierpliwość - wierzę w to - będzie nagrodzona :))).

    Czytałam u Ciebie o nawrocie zimy po Twoim wiosennym hołdzie. Cóż, tak to bywa z tą aurą... Na pocieszenie dodam, że mój mąż znalazł sobie w Krakowie mieszkanko, które odpowiada mu pod każdym względem, ale ... jest ponoć strasznie zimne (stara kamienica z zimnymi murami) i cierpi tak jak Wy. Ogrzewanie w Krakowie - jak zauważyliśmy - zwykle jest na prąd. Bardzo mnie to dziwi, bo u nas najczęściej to z miejskiej kotłowni. Do tego bloki są masowo ocieplane i jak ktoś ma też wymienione okna - tak jak u mnie - to nawet mogę przeżyć zimę bez odkręcania grzejników. Chyba, że ktoś lubi upał w domu - ja nie.

    Dziękuję bardzo za HUG HUG i odwzajemniam, życząc prawdziwego ciepełka czym prędzej :-).

    OdpowiedzUsuń
  4. Ewo - pisanie to moja jedyna rozrywka teraz, stąd się tak... udzielam. I dobrze, że tak mam. Czas leci szybciej i milej. Wiosną na pewno już tak nie będę pisać, bo raczej wybędę na wieś, możego do tego Krakowa na jakiś czas.

    Gdybym zapadła na depresję - kto by się mną i chłopcami zajął? Nie ma szans na takie coś.

    Bardzo dobrze, że nie myślisz o porodzie. "Szalej" porządkowo ile możesz, a zanim się obejrzysz - będziesz go miała za sobą. Na stopy nie mam rady, bo nie miałam takich problemów, ale cierpliwości - nic nie trwa wiecznie.

    Pozdrawiam cieplutko.

    OdpowiedzUsuń
  5. Oj Amishko, chociaz kwestia posiadania, zabawiania i wybiegania naprzeciw potrzebom 2 maluszkow, jest tematem dla mnie totalnie abstrakcyjnym;)lacze sie z Toba w bolu, bo domyslam sie ze latwe zadanie to nie jest:)chetnie bym Ci towarzystwa dotrzymala i przy chlopcach pomogla! rowniez mocno sciskam i pozytywnego nastroju zycze:)widze jednak, ze na duchu nie upadasz, co bardzo mnie cieszy!
    Ja nadal czekam, pod koniec przyszlego tygonia ma sie cos wyjasnic w naszych planach;)zobaczymy.. poki co z nudow i desperacji zaczelam sie rozgladac za stazem, moze w Indiach? no chyba, ze sie wszystko potoczy tak jak mialo sie potoczyc juz ladnych kilka miesiecy temu...

    OdpowiedzUsuń
  6. Jakoś wytrzymam najgorsze Luiza. Potem będzie inaczej, mam nadzieję, że znacznie lepiej. Obym tylko nie była uziemiona w domu to już damy radę.

    Tobie życzę zaś spełnienia Waszych planów - jakiekolwiek są. Staż w Indiach brzmi rewelka jak dla mnie!A jeśli jesteś zdesperowana i znudzona - polecam go tym bardziej - czy w Indiach czy w Irlandii. Zawsze to świat nabierze innych barw i coś się zmieni. Trzymam kciuki i śledzę rozwój wypadków !

    OdpowiedzUsuń
  7. Asiu dobra kobieto. a moze czas sie przeflancowac do Krakowa? wiem ze to karkolomna sprawa. ale Krakow wart mszy ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. Ulahere - nic w kwestii przeflancowania do Krakowa jeszcze do końca nie zostało powiedziane... Czas pokaże. Będę względnie na bieżąco puszczać tu jakieś związane z tym info.

    Masz absolutną rację w jednym - to by było karkołomne.

    OdpowiedzUsuń
  9. DO krakowa brrr nie trawie tego miasta

    OdpowiedzUsuń
  10. Noo, choć jedna mi odradza... Bo niby super ale jednak nie do końca. Kto poza nazwą zna realia życia w tym mieście? Bo ja poznaję i M. też. I wcale faaajowo nie jest.

    OdpowiedzUsuń

Dobre słowo zawsze mile widziane :-).