wtorek, 12 kwietnia 2011

Moje wiejskie k(c)urry

Nie jestem wytrawną kucharką potraw indyjskich, jednak cokolwiek dotąd upichciłam smakowało mnie samej, mojemu indyjskiemu mężowi i innym osobom, które akurat miały ten zaszczyt być w pobliżu, kiedy oto prażyłam na patelni kumin, na desce ciapałam cebulę, kozikiem obierałam imbir a stół zastawiałam całym wachlarzem egzotycznych przypraw. Nie zabrzmiało to skromnie, wiem, ale czasem muszę dodać animuszu sama sobie, jeżeli akurat nie ma nikogo innego, kto by to dla mnie zrobił. :-). Tak dla higieny lepszego samopoczucia.

Pisząc o indyjskim jedzonku zmierzam jednak do tego, że wczoraj w telewizji zahaczyłam jednym okiem o program Roberta Makłowicza, który tym razem buszował po indyjskim stanie Kerala. Nie miałam możliwości oglądać całego programu z uwagą, bo Maksymilian i Aleksander - moi co prawda w połowie indyjscy synowie, a zatem związani poniekąd z treścią programu - wtedy byli bardzo upierdliwi po polsku. Niemniej jednak, rzuty okiem w stronę telewizora, gdzie przewijały się obrazki specjałów tamtejszej kuchni sprawiły, że nagle nabrałam ogromnego smaka na kurczaka w sosie curry. Ogólnie rzadko pichcę po indyjsku - zwłaszcza teraz, tu na Pastorczyku, gdzie raczej nie ma amatorów na takie jedzenie. Owszem, skubną, dziubną, spróbują i pochwalą, ale lud wiejski wychowany na baleronach, salcesonach, kapuście z mięsem, słoninie, korniszonach, jajach z majonezem, mlecznych zupach, kopytkach, śledziu z cebulą czy wędzoną makrelą - no więc taki lud - on ma już swoje kubły smakowe tak zdefiniowane, że do nowości z drugiej półkuli globu podchodzi jak pies do jeża. Jedynie młode pokolenie w postaci Beaty jest bardzo otwarte na nowe smaki i czasem wręcz mnie motywuje do upichcenia czegoś po indyjsku.

Zmierzając jednak do meritum tytułu dzisiejszego postu - natchniona przez Roberta Makłowicza - postanowiłam dziś zrobić swoje upragnione od wczoraj curry. Nie jestem tutaj zbyt dobrze zaopatrzona w przyprawy niezbędne do przyrządzenia takiego dania, jednak swego czasu przywiozłam co nieco z Grajewa na tzw. wszelki wypadek. Dodatkowo - z uwagi na to, że w Pastorczyku nie ma pod ręką sklepu a do Kolna trzeba jechać około 4 kilometry drogą, która bynajmniej nie nazywa się szosą i nią tym bardziej nie jest - oparłam się na składnikach, które akurat były dostępne w domu. Nie wszystkie spośród nich - wedle mojej wiedzy i znanych mi przepisów - dodaje się do chicken curry, ale skoro już leżały w lodówce bez perspektyw szybkiego wykorzystania... złożyły się na potrawę, która - jak się później okazało- rzuciła na kolana nawet tych, co do egzotycznego jedzenia podchodzą jak ten wspomniany pies do jeża.

Nie umiem gotować na wagę ani miarę. Zawsze wszystko robię na tzw. oko (no, wyjątkiem są ciasta). Zanim potrawa stanie na stole i jest gotowa do konsumpcji - próbuję, smakuję, przyprawiam i doprawiam do czasu, aż moje podniebienie uzna za stosowne zakończyć próbowanie a rozpocząć właściwe spożywanie.

Czego użyłam do mojego curry? Otóż więc:

- 1 duży, podwójny filet z kurczaka
- 1 spora cukinia
- 3 duże cebule
- pokaźny kawał pora
- pół pomidora, którego nikt nie chciał dojeść...
- 2 łyżeczki koncentratu pomidorowego
- 2 kostki bulionu warzywnego
- przyprawy: kumin, listek laurowy, ziele angielskie, kardamon, kurkuma, chilli, pieprz czarny, garam masala, curry w proszku, czosnek granulowany, imbir (czyli to, co akurat miałam i się nadawało ;-).

Jak robiłam?

W teflonowy garnek kilka łyżek oleju i na ogień. Na gorący już olej wrzuciłam pokruszony listek laurowy, ziarenka ziela angielskiego, kuminu oraz kardamonu, które uprzednio wyłupiłam z uroczych strączków (po chwili strączki też wrzuciłam na olej, co by nie marnować surowca LOL). Kiedy przyprawki lekko się podsmażyły dokoptowałam im do towarzystwa pokrojoną w kostkę cebulę. Kiedy cebula nabrała z wrażenia rumieńców - do towarzystwa dołączył filet kurczęcy pokrojony w małe kawałeczki oraz cukinia i por (cukinia w kostkę, por w krążki).  Wszystko podsypałam kurkumą, imbirem i chilli. Nieco później - proszek curry, garam masala i czosnek a na sam koniec czarny pieprz, wspomniane pół pomidora i koncentrat pomidorowy. Żadnej filozofii w dalszym przygotowywaniu tej potrawy nie było. Perkotało na małym ogniu podlewane rozpuszczonymi w gotowanej wodzie kostkami bulionu. Starałam się, aby sosu było sporo, ale by nie zawojował jednocześnie całej potrawy i nie uczynił jej wodnistą polewką. Koniec końców - konsystencja wyszła idealna. Nadmiar wody odparowałam zdejmując pod koniec przykrywkę z garnka. Cukinia - warzywo jak dla mnie tak samo idealne do wszystkiego jak szpinak - bo bez wyraźnego smaku - chyba najbardziej przyczyniła się do tej idealnej konsystencji. Dodałam ją głównie dlatego, że od dawna leżała w lodówce samotnie  i nikt nie widział dla niej ratunku. Nie miała przed sobą innej przyszłości jak tylko skończyć w korycie dla świni. Co prawda nie odmawiam świniom prawa do zjedzenia czasem czegoś innego niż tylko osypka z serwatką ( w sezonie też zielsko), ale z tej jednej cukinii to i tak by pożytku nie miały a my i owszem.

Danie przygotowało się względnie szybko i zjedzono je z ryżem na sypko. O!

Mnie smakowało bardzo. Beata po powrocie z pracy zjadła czubiasty talerz, a i po dojeniu krów widziałam, że znów "siedziała" w garnku wyżerając z niego wprost - widelcem. Ciekawski dziadek S. (czyli mój ojciec) również do gara zajrzał. Moja mama, dziwnym zbiegiem okoliczności, również znalazła się w pobliżu. I wszyscy jak jeden mąż - nachwalić się nie mogli. Dziadek, który lubi dość pikantne jedzenie dokończył dzieła i wyskrobał garnek do czysta, a mama, która pikantnego raczej nie lubi stwierdziła, że jutro też mogę coś takiego zrobić. 

Ot i proszę. Czy psa należy przyzwyczajać do jeża czy pokazywać mu jak się do niego bezboleśnie zabierać? Oczywiście moja rodzinka nie będzie jadała indyjskich potraw dzień w dzień, ale cieszy mnie jak coś zrobię a oni nie ominą tego z furą siana, wyczyszczą garnki i poproszą o jeszcze. Stwierdziłam, że skoro IM smakuje to chyba jestem całkiem niezła również w gotowaniu desi. Mohi zawsze mi to powtarzał, ale to są JEGO rodzime smaki - moi domownicy zaś - w tym względzie są bardzo wymagający. Skoro jednak zdołam ich zadowolić... to jutro ugotuję dhal. Nie pierwszy już tutaj raz, ale trzeba kuć żelazo póki gorące, ha ha ha. 

Zdjęcia mojego curry nie zdążyłam zrobić. Proszę wybaczyć. 

7 komentarzy:

  1. Amisho jeszcze jeden powód dla którego powinnam trafić kiedyś w twoje progi ;-) Uwielbiam kuchnie indyjska, nie będąc jednak nigdy w Indiach ;-) W Anglii jest sporo restauracji indyjskich i to tam nabrałam ogromnej słabości do tych potraw. Wersji curry z cukinią nie znam dlatego tym bardziej uzasadnione było zem sobie wydrukowała twój przepis i powiesiła na magnesiku na lodówce co oznacza niechybne wykonanie tej potrawy. Męża też zaraziłam miłością do tych smaków a przede wszystkim do potraw.
    Cieszę się i w sumie to nie dziwię że rodzinka zachwycona. Moi też są ilekroć ugotuję coś egotycznego i przynajmniej temat do rózmowy jest przy jedzeniu ;-)
    I juz nie umiem się doczekać abys uchyliła rąbka tajemnicy co to jest dhal?

    OdpowiedzUsuń
  2. Kerry Marto, super, że lubisz indyjską kuchnię! Ja też lubię i to bardzo, jednak nie mogłabym na niej bazować dzień w dzień. Też nigdy nie słyszałam o curry z kurczaka z cukinią, ale jak napisałam - wykorzystałam te warzywko bo miało się zmarnować a wiem, że smak ma dość obojętny za to jak się lekko rozgotuje daje fajną zawiesinkę i w tym daniu naprawdę wypaliło :-). I nawet por, którego miałam nadmiar znalazł tu swoje miejsce.

    Mam sporo garam masala - jak nie masz - paczkę mogę podesłać :-). Tylko daj znać.

    Dhal to nic innego jak rodzaj curry czy wedle mnie zupy z soczewicy (ew. grochu) - najpopularniejszego chyba dania indyjskiego. W wolnej chwili (może dzisiaj) podam swój przepis, choć polecam też przepisy moich koleżanek, których blogi mam w zakładce.

    OdpowiedzUsuń
  3. Asienko, z takiego pichcenia "na oko" najlepsze potrawy wychodza.

    Bardzo lubie dhal z soczewicy, to jedna z moich ulubionych potraw w przypadku karmienia gosci - ciezka cos w niej zepsuc ;-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Też bardzo lubię soczewicę Maryam i nawet już mam w powijakach post na jej temat, ale jakoś nie mogę dokończyć.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ale mi narobiłaś smaku mniaaam
    Ja też najczęściej gotuje na oko :)
    Muszę zrobić curry wkrótce

    OdpowiedzUsuń
  6. Arabelko - ja też ulegam jak czytam przepisy czy opowieści kulinarne. Od razu chcę gotować ha ha. A z tą cukinią - naprawdę możesz spróbować :-).

    OdpowiedzUsuń
  7. Jednym słowem pełen sukces!!! Gratuluje zwycięstwa na polu walki o tradycyjne kubki smakowe!!! Aż sama nabrałam ochoty na jakieś curry:D

    OdpowiedzUsuń

Dobre słowo zawsze mile widziane :-).