Na dworze widzę ciemność. Nic jednak dziwnego, ostatecznie to już po 21.30 a na dokładkę dzień się ukrócił, bo od nocy świętojańskiej minęło niemal 2 miesiące. Ciemność wzmagają też czarne, deszczowe chmury. Jest burza. Kilka razy tak mi tu pod oknem pioruńsko trzasnęło, że aż podskoczyłam na krześle. Szybko wyłączyłam zasilacz netbooka z gniazdka i pomodliłam się, aby nie rozłączyło internetu, bo właśnie robiłam bankowy przelew online. Pomodliłam się też, aby nie walnęło gdzieś w pobliskie drzewo ani w żaden z naszych budynków. Brrr, aż strach pomyśleć. Pioruny i błyskawice na pastorczykowskim odludziu zawsze wydają się o wiele groźniejsze niż gdzie indziej. Trzaśnięte drzewo w okolicy zaś zdarza się względnie często... Rozpołowione, rozdarte, rozszczepione. Póki co - wszystko ucichło, ale właśnie między innymi na Podlasiu wedle prognozy pogody ma dziś w nocy jeszcze grzmieć i straszyć. I oczywiście padać, bo przecież kochanego deszcze tego lata nigdy dość... Zapowiadają co prawda jeszcze sporo ciepłych a wręcz upalnych dni oraz słońce, słońce, słońce!, ale prognozy prognozami a deszcz swą powinność być może i tak czynił będzie ;-). LOL.
Wyskoczyłam dziś z rana do Grajewa. Podlałam kwiaty w swoim mieszkaniu i zawiozłam tam nieco maneli z Pastorczyka, które tu już nam nie będą potrzebne a tam i owszem. Rzecz się miała głównie w wózku Maxymalnego, ciuchach, łachach, butach, kosmetykach i innym zbędnym tu barachle. Na "stałe" wyjeżdżamy tam za tydzień i przewidywałam, iż ciężko mi będzie wlec się tam z całym rynsztunkiem i dwojgiem dzieci - stąd zabrałam część rynsztunku już dziś. W mieszkaniu panuje błogi spokój i lekki nieporządek - co zawiozę to rzucam gałkiem po kątach. Tak naprawdę wyruszyliśmy stamtąd w połowie marca! Owszem, potem byliśmy chyba ze 3 razy na 2,3 dni a ja dodatkowo robiłam wyskoki co najmniej raz na 2 tygodnie, by zadbać o zieleń, odebrać pocztę i załatwić jakieś drobne sprawki. Podsumowując - wieśniaczejemy wszyscy troje na Pastorczyku już ponad 5 miesięcy. I tyleż czasu nasze lokum stoi tam puste i nabiera sił na rychłe natarcie trój (czasem więcej) - osobowego życia. Co w tym wszystkim najlepsze? Rachunki za prąd i zużycie wody pozostawią w mojej kieszeni małe co-nieco. A co-nieco przyda się teraz, oj przyda... Bo tak to już jest - jak nie wydajesz to nie wydajesz, ale jak przyjdzie wydać - to na prawo i na lewo!
Do pracy wracać mi się nie chce. No, może tak jedynie troszeczkę, dla odświeżenia codzienności. Wiem, że w firmie nieco zmian i wiem, że czeka na mnie już pokaźny węzełek roboty.... Ufff, aż się spociłam na samą myśl, bo od prawniczego myślenia odwykłam na maxa (tak, tak, myślenie mi zeszło na Maksa ;)) a i poranne wstawanie o 5 mnie przeraża... i wczesne odstawianie Olka do przedszkola... by o 7 już być za biurkiem. I Maksi na 8 godzin pozbawiony matki zostanie...
I pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno żyłam oczekiwaniem na Maksa i rozkoszowałam się wizją kilku miesięcy wolnych od pracy. A tu, proszę bardzo - pora wracać do normalności. Najgorsze, że jako normalność zaczęłam już uważać swoje życie na wsi. Ojej, nie, lepiej już chyba wracać. Zresztą czy mam inne wyjście?
A burza pomrukuje. Pomrukuj sobie kochana, pomrukuj... Ja i tak idę spać. Czuję się rozwleczona jak stary sweter. Właśnie dzisiejszą pogodą. Aha, jeszcze tylko wybiję komary. Po tym, jak muchy nieco osłabiły swoją aktywność w moim pokoju - walczę codziennie z armią komarów.