czwartek, 29 września 2011

Czapka drobnych myśli tu i teraz

Jeny, ale ja jestem opóźniona... Na tapecie mam zdjęcie sprzed żniw a tu już dawno po jesiennych siejbach, wykopkach i koszeniu kukurydzy...

Jestem więc w graficznym tyle swojego Żywotnika... Co jednak zrobić Panie, no co...? Po powrocie do roboty, z pisarską weną u mnie średnio na jeża, a nawet jeśli zdołam coś tu napisać - na ozdoby już czasu ni sił nie stawa. Słowem - klops. 

W robocie ogranicza mnie... robota (huh, ale to zabrzmiało - jakbym do roboty przychodziła w celach innych niż ta robota LOL), w domu ograniczają mnie dzieci - a zwłaszcza Maksi, który zmaga się czwarty tydzień z katarem, do tego zaczyna raczkować i niestety nie posiedzi sobie spokojnie sam wśród zabawek, bajek na dvd i kolorowanek tak jak Olu. Trzeba go nosić, non stop wycierać nosek, zapodawać paszkę, zadawać medykamenty, podnosić kiedy się przewróci z siadu, tulić jak płacze i marudzi - a zwłaszcza marudzi pod wieczór...Ciężko, ciężko mi, uff. Nawet jeśli generalnie przepadam za synkami a każde ich nowe umiejętności bardzo mnie cieszą.

Ale uwaga - coś się zmieni. Niebawem :))). Będzie lżej. Lepiej. Choć z drugiej strony nie do końca. Przyjmuję jednak do siebie zawsze te lepsze warianty dwustronnych wydarzeń. Po co się wdawać w te gorsze? Trzeba je odrzucić, dać im kopa i zapomnieć.

Ot, optymista się znalazła co? Najdziwniejsze, że kiedyś nigdy nawet nie podejrzewałabym się o optymizm. Teraz co prawda bywa rożnie, ale zdecydowanie bardziej wolę myślenie pozytywne. Mając dzieciaki to jakby nawet bardziej wskazane. I tyle rzeczy wydaje się przy nich innymi. Rzeczy obojętne nabierają znaczenia a to, co dotąd nie istniało pojawia się i zapełnia nam świat. Nawet jeśli mam chore dziecko - współczuję mu, boli mnie jak ono cierpi - to jednak ... jakim wspaniałym uczuciem jest móc się nim opiekować, pocieszać je, dawać mu siebie... To bywa właśnie przykładem pozytywu w negatywie :).

A co się zmieni? Napiszę innym razem. I wcale nie chodzi o zdjęcie na tapecie. Ono też się oczywiście zmieni, ale rzecz w czym innym.

Piszę sobie w przerwie w pracy (sami takie przerwy sobie wyznaczamy - rzecz jasna). Za oknem jakieś lekkie przymglenie, mała melancholia i zapach drewna - z sąsiedniej fabryki płyt. Opanowała mnie senność, bo mało sypiam (Maksi) więc piję kawę ze śmietanką i z cukrem (rzadko mi się to zdarza - tzn. druga kawa, cukier i śmietanka). Moi koledzy - jak widzę - też pogrążeni w necie, szefowa na telefonie a  Katie Melua śpiewa o milionach rowerów w Pekinie. Za niecałą godzinkę wychodzę... Dobrze. Zajrzę jeszcze tylko do pewnych akt... Jak ściągnąć 400 tysięcy? Możliwe czy nie? Możliwe. Dla mnie natomiast często wydaje się nie do zrozumienia to - jak ludzie mogą doprowadzić samych siebie do takich długów... Moja praca bywa naprawdę bardzo ciekawa. Może kiedyś i o niej (nie tylko w niej ;-)) napiszę więcej. Tymczasem spadam z Żywotnika - jak kotek z choinki na cztery łapki. Miau :))).

piątek, 23 września 2011

Płacz na Maksa

Wczoraj, mniej więcej od godziny 17.30 do 20.00 Maksymilian beczał. Ryczał. Awanturował się. Chwilami wręcz wrzeszczał. Nosiłam go na rękach, próbowałam uspokoić i uśpić. Kiedy niby już przysnął i próbowałam go położyć - draka na nowo. Wystarczyło, że zbliżałam się do łóżka a odzyskiwał czujność i kontynuował operę. Nie pomagał cyc ani nic. Beczał jak nigdy dotąd - długo i żałośnie. Niewątpliwie coś mu dolegało. Ale co? Prawdą jest, że od 3 tygodni ma katar i zatkany nosek, ale 2 dni temu byłam z nim u lekarza i dostałam leki łącznie z antybiotykiem. Broniłam się przed tym ostatnim dość długo, ale szkoda dzieciaka - 3 tygodnie charczenia w nosku i smarkanie (pojawiające się i znikające) to nieco za długo - jak określiła również nasza doktor i wobec tego ruszyła z antybiotykową odsieczą. Zobaczymy jakie będą efekty - na razie poprawa zerowa. Płuca i gardło były jednak w porządku. Może więc teraz uszki? A może... zęby? Co prawda nie widzę jeszcze żadnych oznak ząbkowania, ale kto wie? W każdym razie, mały rascal dał mi wczoraj pokaźnie do wiwatu. Sama już nie wiedziałam co mam z nim robić, by przestał płakać. Sąsiedzi zapewne też mieli atrakcyjny filharmonicznie wieczór. Tylko Olek nie przyjmował wrzasku na klatę i spokojnie oglądał na dvd Księgę Dżungli. Najwidoczniej uznał, że Maksi to jeden z bohaterów bajki i ma prawo dawać głos... Po 2,5 godzinie naręcznego tańca z moim ponad 8 kilowym bekasem - udało mi się go w końcu utulić i zapędzić w senny róg. Żal mi było skarba... zasnął łkając i ciężko oddychając zapchanym gdzieś głęboko noskiem. Osobiście jednak też mało nie padłam z bezdechu - bezsilność w staraniach uspokojenia dziecka płaczącego niemal bez przerwy ponad 2 godziny naprawdę może człowieka bezlitośnie dobić. Nawet dość spokojnego, opanowanego i cierpliwego jak ja. Ufff, namęczyliśmy się oboje. W nocy Maksymilek spał ściegiem przeplatanym. Przebudził się o 3.11 rano (patrzyłam na zegarek, więc wiem) i nie spał do 5.00 - czyli do czasu, kiedy ja już musiałam wstać. A zatem jestem dziś UP już od dawna... Nie powiem bym czuła się z tym dobrze, co widać również na moim "przyćpanym" niejako licu... Kiedy wychodziłam do pracy - Maksi miał już jednak całkiem zadowoloną minę i zachowywał się jak gdyby nigdy nic się nie stało... No jasne... Skoro rano już jest dobrze, to po co kontynuować wieczorne nastroje, prawda?

A tak w ogóle to dostałam dziś na maila jakiegoś newslettera od HIPP-a z informacją, że mój maluch skończył dziś 7 miesięcy. Faktycznie, dziś przecież 23-ci! No więc Kochany - wszystkiego dobrego! Nie płacz i nie choruj. Na granicy 7 i 8 miesiąca wygląda też na to, że niedługo zaczniesz pełzać, bo z siadu puszczasz się już na cztery łapki. No i w końcu może wyrośnie Ci jakiś zębulek :))).

środa, 21 września 2011

Dzień przerwy

Wczoraj jednak nie przyszłam do pracy. Obudziłam się z ciężką głową i zatkanym nosem. Kiedy wstałam - niemal natychmiast znowu się położyłam. Przed siódmą zadzwoniłam do kolegów z pracy by wzięli mi urlop, do Anety - niani Maksymka - żeby zrobiła sobie wolne i do przedszkola, że nie przyprowadzę Olka. I niemal cały dzień leżałam ile mogłam - czyli w sumie niewiele, bo moje małe chłopaczątka nie podzielały mojego samopoczucia i miały się całkiem dobrze. Nałykałam się medykamentów i jakoś przeżyłam ten dzień. Dzisiaj rano było już ze mną lepiej. Gdyby nie fakt, że urlopu mam już naprawdę niewiele - chętnie i dziś zostałabym w domu, ale jednak zmobilizowałam siły i wspomagana lekami - przyszłam. Nie jest źle. Wczorajszy odpoczynek i siedzenie w zamknięciu chyba wyszły mi na dobre. Dzisiaj wróciła też do pracy po długim urlopie nasza szefowa - kierowniczka działu. Wypoczęta, uśmiechnięta i w dżinsach tej samej marki, co moje nowe, he he. Nie wiem czemu, ale od razu rzuciło mi się to w oczy - wystarczyło, że popatrzyłam na przeszycia kieszeni ;-). Moja szefowa w kwestii ubioru jest raczej skromna, ale jej skromność jest zawsze na odpowiednim poziomie - taka z klasą. W dżinsach chodzi rzadko, ale jak już je nosi to zawsze są odpowiednie do jej wieku i figury (a ma ją idealną).

Oluś poszedł do przedszkola z ochotą. Jednodniowa przerwa chyba i jemu dobrze zrobiła. Co prawda i tak nie mam z nim problemów, bo do przedszkola zawsze idzie zadowolony (czasem tylko nie chce mu się rano wstać, co nie dziwne bo i mi się nie chce), ale dzisiaj wręcz tryskał radością na sam widok przedszkolnego budynku. Co jakiś czas zabiera ze sobą jakiegoś pluszaka - zwykle małego, pomarańczowego pieska. Dzisiaj wziął natomiast dużego biało-brązowego boksera. Niósł go dumnie pod pachą i powiedział, że będzie z nim w przedszkolu spał. No niech tam. Jeszcze chwilka i nie zechce nawet tykać pluszaków, bo będzie się uważał za zbyt poważnego na takie zabawki.

Aneta - opiekunka Maksymalnego przyznała się, że wczoraj za nim tęskniła i nie mogła sobie w domu znaleźć miejsca. Wow, szybko przywykła! Ma dopiero 20 lat, ale jak widać instynkt opiekuńczo-macierzyński już całkiem rozwinięty. Zresztą widzę, że dziewczyna ma fajne podejście do dzieciaków i przepada za "swoim małym przystojniaczkiem". Nawet Olek od razu ją polubił. Chciałabym, aby Aneta siedziała z Maksem jak najdłużej, ale z tego co zdradziła być może przeniesie się ze swoim narzeczonym do Ełku, bo planują tam kupić mieszkanie. Szkoda będzie... Mały już się do niej przyzwyczaił, dziewczyna sprawdza się w swojej funkcji... Też wzdychała, że trudno jej będzie rozstać się z małym, ale cóż... Może nie nastąpi to tak szybko jak się wydaje. Oby. Początkowo Maksi miał dostać się pod opiekę dziadka Władka i familii. Jednak tam musiałabym go zawozić, a idzie zima i dziadek stwierdził, że żal dzieciaczka zrywać tak rano i wyciągać na dwór. Święte słowa. No i stąd mamy Anetę (zresztą z polecenia dziadków). Jeśli mały będzie już chodził i nadejdą wiosenno-letnie dni a będę poszukiwała kogoś do Maksia - wtedy na pewno ruszę do dziadka Władka abarot. Tymczasem ktoś musi przychodzić do nas.

I tak to... Niby nic, a jednak zawsze coś się dzieje :).

poniedziałek, 19 września 2011

Katar i nowa duszka

Siedzę w pracy i prycham. Kicham. Boli mnie czambuł i mam się źle. Nie na tyle jednak źle, bym miała nie przyjść do roboty, choć nie ukrywam, że leżakowanie bardzo by mi się przydało. Mile by widziane było... Ale niestety. Po 9 miesięcznej przerwie w "karierze" ponowna absencja jakoś mi "nie leży". Nikt by mnie tu za nią nie skarcił ani krzywym okiem nie spojrzał, ale jednak staram się trzymać fason. Zresztą - mam już tylko 6 dni urlopu (+ 2 opieki) - więc nie powinnam nimi szastać. Jeszcze mi się bowiem przydadzą. Poza tym - czy moje dzieci pozwoliły by mi na leżakowanie w domku? Oj, szczerze w to wątpię. Lepiej więc już chyba siedzieć za biurkiem - w spokoju i w ciepłym pokoju. Co prawda myślenie mam dziś przytępione a ruchy spowolnione, ale jest już 9. Jeszcze tylko 5 godzin...

Chłopcy zakatarzeni są już od 2 tygodni - raz się mają lepiej, raz gorzej, ale ciągle coś im tam w płuckach gra. Musiałam więc i ja - matka - podzielić ich los. Domyślam się, że doprawił mnie Pastorczyk - pogoda niby piękna, ale zdradliwa - w domu ciepło, na dworze niby też, ale jednak jak powieje, to na schabach czuć... Więc raz się ubierałam w ciepłą bluzę, raz rozbierałam do podkoszulki, latałam z domu na dwór i z powrotem jak ważka. No i mam. Nie jest źle, ale męczy, dręczy...A psikkk!

Ahhh! W sobotę, 17 września (pamiętna data) urodziła mi się brataniczka. U najmłodszego brata w Gdyni. Mają już 3 letnią Zuzię i teraz oto drugą panniczkę. Imienia jeszcze nie znam. W sumie mam więc już 5 brataniczek (Gabriela (11), Ada (4), Ola (4), Zuzia (3) i ta maleńka) i ... jednego bratanka (Mikołaj (6)). Dziewczynki górą. A chłopaków rodzinie dostarczam głównie...ja. Tym razem myślałam, że może Maksymilianek zyska ciotecznego brata - rówieśnika, ale widać tendencja jest bardziej damska niż męska. 

W każdym bądź razie - gratuluję Asi i Andrzejowi - niech się dziewczynka chowa zdrowo i daje jak najwięcej radości rodzicom oraz swej starszej siostrzyczce :))). Witaj na świecie i w rodzinie mała istotko!!!

PS. Dowiedziałam się właśnie od bratowej, że propozycje Zuzi co do imienia dla siostry są następujące: Wiktor albo Owieczka Lilly. No po prostu boskie! Obstawiam Owieczkę... he he he ;-))).

piątek, 16 września 2011

Moje drogie dzieci

Policzyłam właśnie swoje stałe koszty miesięczne i niemal padłam ze zgryzoty na glebę. Najwięcej kosztują mnie - paradoksalnie - dzieci. Chociaż czemu zaraz paradoksalnie? Ostatecznie dzieci przecież są mi najdroższe i jak widać - w słowie tym kryje się także drugie - zupełnie inne niż uczuciowe - znaczenie. Jakżeż ja bym była wolna i frywolna finansowo (biorąc rzecz jasna pod uwagę moje niekoniecznie wygórowane oczekiwania życiowe) gdybym była Joanną wolną sensu stricto, czyli samotną i bezdzietną... Ale jakaż ja bym była rzeczywiście samotna wtedy... Nawet nie potrafię sobie tego wyobrazić! Dlatego dobrze się w moim życiu stało, że mi tak ono podrożało z racji przychówku... Co nie oznacza, że czasem nie siedzę z ołóweczkiem w ręku i nie planuję co, kiedy i za ile. Na szczęście - jakoś się wyrabiam (-y). Niemal na styk, ale bez debetu. Uff. Wystarczy bowiem, że w pracy param się często-gęsto długami i dłużnikami - stąd wiem, że bardzo nie chciałabym być na miejscu wielu z nich. A sio!

Przedszkole wcale nie kosztuje tak wiele (zapłaciłam za wrzesień 284 zł - jednak i tak byłam nastawiona na około 100 mniej...), ale jak ktoś ma 2 lub więcej przedszkolaków, albo tak jak ja za drugą pociechę musi płacić znacznie więcej niani - wtedy dopiero ziarnko zebrane do ziarnka sprawia, że uzbiera się miarka. Pokaźna!

Hacząc o mojego przedszkolaka zaś - rzecz z rzeczonym ma się całkiem dobrze. Budzę go najpóźniej o 6.10. Zawsze oczywiście dobiega mnie spod kołdry bunt, ale staram się podchodzić do młodego człowieka z humorem i koniec końców stawiam go do pionu. W przedszkolu ponoć jest grzeczny i rozmowny. Z tej racji, że wstaje wcześnie - w czasie leżakowania zwykle pierwszy zasypia. A tak się obawiałam, że ze spaniem będzie problem. Jeśli inne dzieci nie chcą spać, piszczą i marudzą - Olek zakrywa się kocem na głowę, zatyka uszy i odpływa. ;-). Śpi dosyć długo i czasem kiedy przychodzę po niego po 14-stej jeszcze sobie drzemie, o zgrozo. Z jedzeniem prawdopodobnie też jest nieźle. Posiłek w grupie nieco mobilizuje, ale zupa mleczna zwykle w talerzu mu rośnie, a nie jej ubywa. Jogurt z kawałkami owoców też nie przechodzi... A zatem kontynuacja nawyków i preferencji żywieniowych z domu. Zwykle, kiedy pytam go co było do jedzenia - nie potrafi dokładnie określić, jednak ZAWSZE na pytanie, czy wszystko zjadł ma jedną odpowiedź - nie, bo mi ta Pani za dużo nakładła! Jasne... 

Myślę, że dzieciaki ogólnie marnują sporo jedzenia. Wczoraj kiedy odbierałam Olka - akurat miały podwieczorek - gęsta kasza manna na mleku z owocowym sokiem. Wszystkie siedziały nad talerzami jak zaklęte i albo dłubały w nich z niechęcią albo w ogóle odmawiały wzięcia łyżeczki do ręki. Kiedy weszłam do sali - Olek mnie nie widział, bo siedział tyłem. Postałam więc chwilkę oparta o futrynę i obserwowałam młodociane towarzystwo - a zwłaszcza to swoje. Wyglądał jakby posadzono go tam za karę. Wie, że taka jest rutyna - nadchodzi pora posiłku więc siada się za stołem i dostaje talerzyk z tym czy owym. Ale samo jedzenie to już inna sprawa... Nie dość, że ledwo wstało się z leżakowania, to jeszcze na dodatek kasza na mleku... Aj aj aj. Sama wiem, że jedzenie na siłę to mordęga - stąd żal mi było biednego Olka patrzącego tępo w swoje danie, ale z drugiej strony ciągle mam nadzieję, że polubi mleczne zupki. Powinien - bo jak tak z drugiej strony pomyślę, że tyle tej kaszki nie zostanie zjedzonej, a gdzieś tam na świecie inne dzieciaki dałyby się za nią pokroić, to szlag człowieka trafia. No, ale co zrobić? Dzieciaki na diecie bezmlecznej dostają zamiast kaszki na przykład bułkę z masłem. I mój Oli zdecydowanie bardziej woli taką bułkę (nawet suchą) niż cokolwiek gotowanego na mleku. Podobno zaś dzieci bezmleczne - chętnie zjadłyby to, czego im nie wolno... Błędne koło! 

Podsumowując jednak nasz drugi przedszkolny tydzień - oświadczam, że JEST DOBRZE! Oby tylko tak dalej. Następnym razem (wpisem, znaczy się) postaram się wstawić jakieś zdjęcia i napisać słowo o naszym przedszkolu - bo jest nieco nietypowe - a choćby i z samego wyglądu.

Nim się obejrzałam i oto znów mamy piątek - pogoda piękna - pora wyjechać... wiadomo gdzie. A zatem - miłego weekendu i do popisania po powrocie ze świata kolorowych drzew i spadających antonówek!

środa, 14 września 2011

W rozmiarze XS

Kurde mol - dobrze być szczupłym, lekkim i zgrabnym. Ale mi przychudło się po ciąży niekoniecznie celowo i korzystnie - bynajmniej w sensie finansowym. Wszystkie moje portki porobiły się bowiem na mnie za duże! I jest problem. Bo nie mam odpowiedniej ilości pasków, żeby utrzymać je na postaci we względnym fasonie... Policzyłam dziś rano, że mam 4 paski - w tym tylko jeden czarny (a takiego rano potrzebowałam) i na dodatek cienki i porwany. Trzeba by kupić... Ba, ale nawet i pasek nie zawsze pomaga - co to bowiem za styl - w pasie pomarszczony ścisk a z tyłka marszczący się zwis ...

Kupować nowe spodnie? Owszem - kupiłam jedne dżinsy - nawet tym razem oryginalne (tzn. dość popularnej aczkolwiek nie tej z najwyższej półki - firmy). Na zakup wybrałam się z mężem (niedawno był na tygodniowym urlopie). Obładowana 5 parami wkroczyłam do przymierzalni. Mohinder w tym czasie doglądał naszych młodych - Olek szalał, więc co chwila wyłaniałam łep zza zasłony i go karciłam. Przymierzane dżinsy były w moim niby rozmiarze, ale tylko 2 pary obsiadły na mnie należycie - reszta oczywiście za duża. Wybrałam proste i dość wąskie (bo chyba taka teraz moda) w jasnym kolorze. Drugie pasujące na mnie, ale w kolorze ciemnym były szokujące cenowo, więc zrzekłam się ich natychmiast. Ostatecznie wisiała już nade mną wizja wydatków na opiekunkę Maksymila i przedszkole Olka... Wybrane spodnie były idealnie dopasowane i takoż idealne do butów na obcasach (czyli nieco przydługie jak stałam w nich na bosaka) i podobały się Mohinderowi (co akurat nie jest nigdy wyznacznikiem moich zakupów, no ale niech ma - ostatecznie rzadko się widujemy, więc coś mu się ode mnie należy). I - krocząc dalej tropem spodni - te dopasowane biodróweczki wczoraj już też wołały o pasek! Dopasowane były tylko w przymierzalni sklepu i po 2 pierwszych użyciach. Oczywiście ogólnie są OK i będę je nosić oraz liczę, że skurczą się po praniu - ale jak tak dalej pójdzie to droga Joanno - albo bankructwo na nowe stroje albo będziesz chodzić jak łajza. I tu poklepać by się w czółko i wziąć przykład z męża, który dość często zostawia coś "bo jeszcze może się przydać", a ja, choć kiedyś też dużo chomikowałam - na stare lata zachowuję się jak tekstylny mól i nic nie oszczędzam - coś nie pasuje - pozbywam się. I właśnie przypomniały mi się moje spodnie, które nie tak dawno powywalałam, bo były nieco za ciasne, dziś zaś pasowałyby jak ulał. Akurat modowo i fasonowo były bardzo neutralne i w dzisiejszych trendach by się odnalazły bez uszczerbku na moim i ich własnym honorze. No, ale przecie nie będę płakać nad rozlanym mlekiem - a raczej nad przestarzałymi portkami, ale jednak warto czasem coś sobie zostawić, bo może się przydać. Kupowanie nowych łachów na razie nie wchodzi w grę - z moim przychówkiem - to jakby iść na ryby z czaplą pod pachą i prosić by wiadra pilnowała ha ha. Mohinder zaś przybędzie za jakiś dopiero tam czas. 

Co wobec tego? Ano mam w szafie kilka całkiem przyzwoitych spódniczek. Niektóre były swego czasu za ciasne - teraz, proszę Państwa - tylko przywdziewać i śmigać. Tylko, że ja, choroba morska - chyba urodziłam się w spodniach (i najlepiej dżinsach, sztruksach i takich tam) i ciężko mi funkcjonować w spódnicach. Jestem wygodnicka do bólu jeśli chodzi o stroje - najlepiej to w ogóle w getrach, bawełnianym topie i boso, no ale przecie tak nie wypada do pracy... ;-))).

Przytyć zaś po to tylko, żeby dogodzić spodniom nie zamierzam. Nie robiłam nic by schudnąć (ostatecznie przecież nawet jak byłam w ciąży to ponoć nie było znać LOL) i nie będę robić nic, by przytyć. Samo się zrobi. A jak nie to pozostanę w rozmiarze obecnym i kropka. Ostatecznie tak jest przecież cool. Sporo noszę Maksymalnego, biegam wokół niego i Olka - inne ciężary więc (np. zbytek ciała) - są mi może nawet niewskazane bo się "zazdeszę" ha ha ha. 

Aha - pasek - a może nawet ze dwa - to jednak tak czy siak - kupię, a jakże.  W tym porwanym to tak jak i w boso - do pracy nie za bardzo wypada ;-).

poniedziałek, 12 września 2011

Pastorczyk w słońcu

Nie byliśmy na Pastorczyku mniej więcej 2 tygodnie. Najpierw siedzieliśmy tam niemal pół roku i czasami już dostawałam od tego pobytu tzw. śmergla, a tymczasem wystarczyło wyjechać stamtąd na kilkanaście dni... i co? I tęskno. Za ryczeniem byka, pianiem koguta, przestrzenią rozległą i prostymi obiadami mamy... Tęsknota zresztą obustronna była. Przez pół roku to można nawet do diabła przywyknąć - nie mowa o dwójce wnucząt płci męskiej, które zarówno babcia jak i dziadek (oraz ciotka Bet jak najbardziej - choć dzieci to ona trzyma krótko i zwięźle a instynktu macierzyńskiego nie posiadła - mam nadzieję, że jeszcze) - kochają miłością bezwzględną (mnie najbardziej kochają tam psy i koty LOL).

Sobota była słoneczna, ale zawiewało chłodnym wiatrem, stąd siedziałam z Maksymalnym głównie w domu, gdyż od tygodnia gnębi go katar. Olek również zasmarkany, ale gdzież by on tam w domu usiedział - opaputany na wiejską cebulę i wio -  rundy po obejściach, oborach, stodołach, rycie w piaskownicy czy wyjazd z dziadkiem na łąki kopać rowy (czyt. meliorować). 

Niedziela zaś była całkowicie - od stóp do głów - po prostu piękna - takie późne lato - co prawda lekko już jesienne, ale do tego stopnia miłe dla ciała i ducha, że aż mnie radość rozpierała. Niemal non stop łaziłam po dworze ciągając za sobą Maksymila w wiejskim wózku albo nosząc go na rękach. Dzień ogólnie był prosty, jasny i spokojny - nie tylko z uwagi na pogodę, ale też na atmosferę i wydarzenia, a raczej ich brak. Babcia woziła rowerem Aleksandra - na bagażniku, mieliśmy na obiad gołąbki, psy wygrzewały się w słońcu, wpadła ciocia Jadzia na chwilkę i Lucyna z Karoliną - też na chwilkę... Było naprawdę jakoś tak... aksamitnie. Aż się boję, czy następnym razem nie będzie dla równowagi drelichowo. Bo co za dużo to nie zdrowo, prawda?

Michał ma się średnio. Bardzo schudł, chodzi jakby połknął kij i co rusz idzie poleżeć. Kiepski jest, jednak przecie żyje, chodzi, coś tam nawet usiłuje robić, ale ogólnie twierdzi, że czuje się zwyczajnie do dupy. Miejmy nadzieję, że przynajmniej nie będzie z nim gorzej...

A tak poza wszystkim - jesień w przyrodzie powoli stawia swoje coraz bardziej pewne kroki. Zieleń szarzeje, brązowieje, znika i przygasa. Na polach dojrzewa kukurydza i pora na wykopki. Poranne rosy, chłody i mgły, pieczarki na pastwiskach, krzyk żurawi... Jest ładnie. Kocham jesień.

piątek, 9 września 2011

Tydzień z górki

Tydzień w pracy zaliczony. Nie było tak źle, jak by się mogło wydawać. Przeglądam swoje sprawy teczka za teczką i przywracam im żywot - aczkolwiek wcale nie leżały tak zupełnie nietknięte. Koledzy robili co pilniejsze rzeczy w moim imieniu, więc nie czuję się osaczona ilością roboty. Przytłacza mnie jedynie bałagan na biurkach. Ale z nim nie wygram, niestety. Musiałabym bowiem zacząć poważną wojnę z chłopakami a to ostatnia rzecz jaką byłabym w stanie zrobić i chyba ostatnia wojna, jaką mogłabym wygrać, ha ha. Poza tym, przez 6 lat swojej kariery w tej firmie - przywykłam w niej już chyba do wszystkiego. Moi koledzy zaś, jacy są to są, ale jednak nie zamieniłabym pracy z nimi na żadną inną . No, chyba że miałabym do dyspozycji pokój tylko dla siebie - wtedy mogłabym się od nich wynieść. W innym przypadku - ich towarzystwo zupełnie mi odpowiada. A że czynią nasz biurowy świat niechlujnym, cóż... Zawsze to jest i tak najmniejsze z możliwych pracownicze zło.

Zbieram się. Wybija 14, spadam do przedszkola, potem do domku i wypad na Pastorczyk :). Podobno już się tam za nami stęsknili.

wtorek, 6 września 2011

Łezka na koszulce

Dziecko starsze wstało dzisiaj lewą nogą. Ba, w ogóle wstać nie chciało, ale nie miałam litości i musiałam ściągać z łóżka niemal za nogi. Pogoda deszczowa, dziecię jakieś lekko podziębione i grymaśne. Ubierało się i myło ząbki kaprysząc i słaniając się na nogach. Asystowałam więc dziecięciu krok po kroku w każdej czynności - nawet w "siku". Zaprowadzone do przedszkola - oczywiście dzisiaj płakało. Łzy jak górskie kryształy moczyły długie rzęsy i spływały po drobnych policzkach na białą koszulkę. Serce mam miękkie, ale nie mogę sobie pozwolić na jego całkowity rozkład... Opiekunka wzięła więc Olka na ręce a ja szybko opuściłam przedszkolne podwoje. Cóż, nawet najbardziej wyrozumiały i posłuszny 3,5 latek ma prawo do ekspresyjnego okazywania swoich emocji - było mu dzisiaj smutno, więc płakał. Prosił mnie, żebym z nim została chociaż troszeczkę, ale po pierwsze - czas mnie naglił, po drugie - im dłużej bym z nim została, tym gorzej. Minuta czy dwie więcej sprawy by nie załatwiły, a Olkowe łzy - jestem pewna, że wyschły dość szybko... Dola początkującego przedszkolaka i jego matki nie jest łatwa. I w pewnym momencie przypomniał mi się jakiś drastyczny film z czasów II wojny światowej, w którym odbierano matkom dzieci, by zasadniczo obie strony nigdy już do siebie nie wróciły. Ciarki przeszły mnie po plecach i uważam, że chyba nic gorszego nie mogłoby mnie spotkać. Albo np. takie porwanie dziecka, zniknięcie go na zawsze... 

Po co ja o tym myślę? Brrr, a kysz takim myślom! Za kilka godzin pojadę przecież po swojego Olusia, przytulę i dalej będziemy walczyć oboje o każdy, kolejny, dobry - jak mniemam - dzień.

poniedziałek, 5 września 2011

Cześć pracy i Olu w przedszkolu

Po mniej więcej 9 miesiącach wróciłam za swoje biurko. Długo mnie tu nie było, fakt, jednak kiedy zasiadłam w swoim obrotowym krześle poczułam, że tak naprawdę zawsze tu byłam. Ten sam bałagan, to samo stare radyjko na półce za moimi plecami, ten sam hałas za oknem, ten sam czajnik i kubki. Tylko koledzy nie do końca w tym samym składzie... Jednego ubyło. Szkoda, ale wiedziałam o tym już miesiąc temu. Nie, nie zwolniono go. Nie zrezygnował też sam. Po prostu umowa mu wygasła a zarząd nie był zainteresowany w dalszym jego zatrudnianiu. Przyczyny takiego stanu rzeczy były zapewne bardzo różne, ale nie moja w tym głowa. Zresztą - odejście kolegi - w taki czy inny sposób - było chyba już i tak tylko kwestią czasu. Więc teraz jest nas w pokoju 4-ro a nie 5-cioro. Nowych przyjęć do działu nie przewiduje się. Nowinką jest zaś też to, że teraz już wszyscy jesteśmy tu żonaci i mężaci (z wyjątkiem szefowej, ale u niej stan już się raczej nie zmieni). Najmłodszy stażem i wiekiem kolega ożenił się bowiem ostatniego lipca z piękną, młodą blondynką. Teraz czekamy na dobre wieści od niego, choć nie wiem czy doczekamy się ich szybko, gdyż małżonka jeszcze studiuje i raczej woli pozostawić sobie dobre nowiny na "po studiach".

Czas mi się dzisiaj dłuży w tej robocie... Szefowa na długim urlopie, więc mam luz blues - posprzątałam co nieco, poukładałam szpargały, odszorowałam laptopa, wypiłam herbatę i zjadłam 2 suche bułki. Gadam z kolegami, oglądam zdjęcia ślubne tego, który właśnie się zaobrączkował, szwędam się po necie i patrzę na 3 kartony akt do zarchiwizowania. Oczywiście myślę też o tym, jak sprawuje się Maksymilianek i jego nowa opiekunka... I jak się miewa Oluś w przedszkolu. Zawiozłam go dzisiaj o 7.40. Był pierwszy... Prosił bym z nim posiedziała, ale nie miałam już czasu i musiałam szybko się zrywać. Na szczęście miła Pani przedszkolanka szybko i sprawnie przejęła pieczę nad małym i raczej obyło się bez smutku. To trzeci dzień Aleksandra w przedszkolu. Pierwszy raz zaprowadziliśmy go z Mohim oboje. Dzieci wyprawiały cuda i urządzały dantejskie sceny - ryk, bek, kociokwik i zamieszanie... Olek jednak nie uronił łezki i choć zostawał z nietęgą miną - przetrwał do 14.30 a na dokładkę został pochwalony przez opiekunki - że przedszkolak z niego przykładowy. W piątek poszedł do przedszkola tylko z tatą a dziś już niestety pojechał tam ze mną wczesnym porankiem. Ciężko było mi zerwać go ze snu o 6 rano, ale oczywiście wstał i nawet wiele nie narzekał. Posłuszny jak baranek. Dzięki Bogu, bo gdyby stawiał opór i się ociągał - biada mi. Nie za bardzo mogę sobie pozwolić na spóźnienia w pracy, więc dość posłuszne dziecko jest mi niezbędne. 

I tak oto wygląda mój pierwszy dzień w pracy - nie przemęczam się i dużo myślę o dzieciach. Nie ma jeszcze godziny 12 a wydaje mi się jakbym siedziała tu już ze 2 dni. Muszę załatwić sobie zaświadczenie od lekarza, że karmię piersią - wtedy będę wychodziła o 14-stej. Nie wiem czemu nie załatwiłam tego wcześniej... No, ale nic to. W środę idziemy na szczepienie - może więc wyciągnę ten kwitek od naszej pediatry właśnie wtedy.

Ok, biorę się za archiwizowanie. Potem, po kolei będę wracać do innych zajęć....