Wczoraj wieczorem przypomniało mi się, że mam gdzieś w lamusie dżinsową mini. Lamus, czyli wielkie plastikowe pudło z Ikei, które stoi w piwnicy i mieści łachy, których nie noszę, a których żal wyrzucić, które są za duże bądź za małe. Wspomniana dżinsówa leżała tam z powodu swojej „małości”. Nabyłam ją na II roku studiów w sklepie Big Stara za cenę, jaka jest realna również obecnie (około 80 zeta). Pamiętam zakup do dziś, choć minęło od tamtej pory – jak w mordę strzelił – 16 lat. Spódniczka z niebieskiego dżinsu, prosta w kroju, zapinana z przodu na 6 guzików, z tyłu kieszonki, z przodu kieszonki i szlufki na pasek. Chodziłam w niej wówczas dość często, aczkolwiek tak wtedy jak i teraz, na spódnice raczej wolę patrzeć niż się w nie odziewać. Jednak do dżinsowych skirteczek mam słabość i z uwagi na taką słabość właśnie, która wczoraj wieczorem mnie ogarnęła, poleciałam do piwnicy i wywlokłam swój 16-sto letni antyk. Antyk okazał się być bardzo na czasie. I pasował jak ulał.
I oczywiście dzisiaj się w niego wystrychnęłam.
Żałuję.
Bo:
1. Mam wrażenie, że zapomniałam się ubrać. Że przyszłam tylko w fioletowych rajstopach, czarnej bluzce i kozakach. Spódnicy zapomniałam. Jak Bridget Jones. Modlę się tylko, żeby ktoś mi nie podesłał maila z uwagą, że nie wypada do roboty bez spódnicy...
2. Jestem skrępowana. Nie mogę wygodnie siedzieć, bo muszę pilnować, by spódnica nie podciągnęła się zbyt wysoko i aby nagle nie okazało się, że siedzę w samych majtkach.
3. Wydaje mi się, że każdy się na mnie gapi. Prawdopodobnie się mylę, bo znowu nie jestem aż tak atrakcyjna, by skupiać na sobie wszelkie wzroki męskie, tudzież kobiece. Ale liczy się to, co czuję. A ja nie za bardzo lubię być w centrum zainteresowania. Wolę czaić się za węgłem, niż wychodzić przed fasady.
4. Kiedy wstaję z krzesła mam odruch obciągania tej spódniczki do dołu – komiczne.
5. W biurowej łazience bez końca przeglądam się w lustrze. Przód i tył. Za krótko czy ostatecznie może być?
6. Kiedy idę korytarzem, moje oczy idą za mną. Aż się boję, że stuknę w ścianę.
Słowem - dramat.
Wychodząc rano z domu pytałam M. – Nie za krótko? Ale on nigdy nie widzi żadnego problemu w moim stroju - jakikolwiek by nie był. Uznał, że jest git. Więc wyszłam z domu taka wygitowana i teraz się męczę.
Niektóre kobitki u mnie w robocie nie mają kompleksów w kwestii stroju. Pani, nazwijmy ją B., która mogłaby być moja mamą, zawsze ubiera się atrakcyjnie – i obciśle i krótko i ekstrawagancko i barwnie. Różnie, ale zawsze z gustem i zawsze jej wszystko pasuje. Miły akcent na naszym piętrze, bo jednak większość pań ubiera się normalnie, co by nie rzec pospolicie. Ja sama modystką też nie jestem, ale popatrzeć na oryginalnie wystylizowaną osobę lubię. Jest też u nas na piętrze pani, nazwijmy ją C., która też mogłaby być moją mamą i ubiera się barwnie. Ale ona w odróżnieniu do Pani B. jest wręcz komiczna w swoim ubieraniu. Nie chodzi o jej styl i że mi się taki nie podoba. Bo tu jest brak stylu, a raczej wszystkie w jednym. Coś niezwykłego. Nie gapię się po ludziach jak sroka po kościach i to co widzę, zwykle zachowuję dla siebie. Wybaczam ludziom, że ubrali się gorzej, czy nie ubrali wcale itp. Nie mam w tym względzie problemów i w kwestii stroju pozostawiam każdemu jego własną wolną wolę, bez czepiania się i komentarzy. Ale wobec Pani C. czasami nie mogę przejść obojętnie i nie powiedzieć sobie w duchu "matuchno...". Tym bardziej, że to w naszej firmie nie byle osóbka. I w ciemię nie bita! I pewnie dlatego nie ma kompleksów... nawet co do długości.
A ja tu trzymam się za swoją spódniczkę do połowy udka, siedzę w niej jak na szpilkach (choć na nogach koturny z cholewami) i z ciężkim oddechem czekam na 14-stą.
Jak już dopadnę do chałupy, jak zerwę ten fatałach ze skóry, jak go pierdyknę w kąt i jak założę jakieś getry, to ich tydzień nie zdejmę! Za moją krzywdę! Co ją dziś sobie sama zrobiłam.
Się kurde zachciało mini sprzed 16-stu lat!