czwartek, 24 listopada 2011

Sztuka make-up'u

- Mamo, co to jest?
- To jest takie do malowania buzi i oczu.
- To ja chcę się pomalować.
- To dla dziewczyn, chłopaki się nie malują.
- Ale ja chcę!
- Nie ma, wypad z łazienki.

Potem mama zajęła się obiadem. Wyjątkowa cisza wyrwała ją jednak znad parujących patelni. Zapytała siedzącego w pokoiku ojca - "Co tak cicho, gdzie Olek?". Wiadomo bowiem nie od dziś, że grobowa cisza ze strony stworzenia bez końca gadającego i hałasującego to cisza złowroga. Ojciec oderwał się od komputera i podzielił konsternację matki: "He must doing something wrong, is so quiet". 

W łazience paliło się światło. Drzwi były zamknięte. 


Od razu się domyśliłam...


... i za chwilę doszłam do wniosku, że ja w makijażu nigdy nie byłam tak odważna jak mój syn :).

Skruszona mina auto-wizażysty

środa, 23 listopada 2011

Zębate 9 miesięcy


Maksymilian kończy dziś 9 miesięcy. Można by rzec, że właśnie podwoił swoje istnienie. Dziewięć miesięcy inside i dziewięć outside. Razem 18. Długo już żyje, prawda?

Może by go więc troszeczkę podsumować?

A zatem.

Najważniejsze. W końcu mamy pierwszy ząbek. Odkryłam go wczoraj :). Ledwo, ledwo, ale jest już na powierzchni. Kochany, długo wyczekiwany zębulek. Niektóre dzieci mają w tym wieku już po kilka. Kiedy powiedziałam Olkowi, że Maksi ma ząbka – cuda wyprawiał, by zajrzeć małemu do buzi i zobaczyć. A mały skutecznie broni dostępu do swojej paszczki. Nawet ja nie za bardzo mam szanse dojrzeć tam cokolwiek.

Nie wiem ile Maksiątko dokładnie teraz waży, ale na pewno nie więcej niż 9 kg. Początkowo przybierał na wadze szybko, ale odkąd zaczął raczkować jak dziki i spala kalorie szybciej – waga jakby stanęła mu w miejscu. Wzrost natomiast elegancko idzie wzwyż.

Maksi to bardzo aktywny chłopczyk. Śmiga na tych swoich czterech łapkach sprawnie i zwinnie. Bez problemu wstaje na nóżki podtrzymując się czego tylko się da i robi pierwsze kroczki. Rączki ma sprawne i ciekawskie – co kolwiek się w nie dostaje jest obracane na wszystkie strony. A potem oczywiście wędruje do buzi. Trzeba bardzo uważać, gdyż właśnie smakowanie świata jest teraz uaktywnione ze zdwojoną siłą. Najsmaczniejsze zaś są bardzo małe przedmiociki, okruszki i śmieciuszki. Nie wiem jak to-to widzi takie mikroelementy...

Ze spaniem Maksymalny bywa różny. Zasadniczo nocami sypia, ale często się budzi i beczy bez zdania racji. Uspokaja go oczywiście ciąganie cyca, ale ile można? Bywały noce, że i po 7 razy domagał się ssania. Od niedawna nie daję się złapać na te krokodyle żądania, ale miewam wtedy syrenę strażacką w łóżku a nie słodkie baby. Jednak robak ma już 9 miesięcy i wcale nie musi żreć nocą tyle razy. Tylko wydaje mi się, że on nie tyle jeść, co ssać. A smoczka ani w gębę, skubaniec.

Ogólnie rzecz biorąc Maksymilian jest jednak wspaniałym chłopczykiem. Przepada za Olkiem, ale często lezie mu w szkodę czyli między zabawki, za co dostaje od starszego brata drobne bęcki. Jeśli Olu bawi się dajmy na to klockami, Maksi musi brać dokładnie te same co Olu. Jeśli odbierzemy mu kilka na oddzielną gromadkę 2 metry dalej od Olka – guzik z pętelką. Maksymalny musi dokładnie TAM i TO gdzie Alksandr. A Aleksandr się wtedy wścieka. Jednak kocha Maksymilianka okrutnie. Złe zachowania wobec niego nie zdarzają mu się często. Ale kiedy bawią się razem – trza ich mieć na oku, bo mały jest nieprzewidywalny a Aleksander jeszcze mało wyrozumiały.

No. I tyle na temat Maksymilianka w jego dziewiątą miesięcznicę. Dodam może tyle, że zdrowotnie jest delikatniejszy niż Aleks. Bo Aleks to do dwóch latek był jak skała – nawet nie kichnął, nie mowa o czymś poważniejszym. A malutki zapróbował już nawet antybiotyku.

Wszystkiego dobrego Maksi. Niech Ci te ząbki rosną bezboleśnie, moja czarna czuprynko :). Rośnij i śmiej się ile wlezie!

wtorek, 22 listopada 2011

Mini dramacik


Wczoraj wieczorem przypomniało mi się, że mam gdzieś w lamusie dżinsową mini. Lamus, czyli wielkie plastikowe pudło z Ikei, które stoi w piwnicy i mieści łachy, których nie noszę, a których żal wyrzucić, które są za duże bądź za małe. Wspomniana dżinsówa leżała tam z powodu swojej „małości”. Nabyłam ją na II roku studiów w sklepie Big Stara za cenę, jaka jest realna również obecnie (około 80 zeta). Pamiętam zakup do dziś, choć minęło od tamtej pory – jak w mordę strzelił  – 16 lat. Spódniczka z niebieskiego dżinsu, prosta w kroju, zapinana z przodu na 6 guzików, z tyłu kieszonki, z przodu kieszonki i szlufki na pasek. Chodziłam w niej wówczas dość często, aczkolwiek tak wtedy jak i teraz, na spódnice raczej wolę patrzeć niż się w nie odziewać. Jednak do dżinsowych skirteczek mam słabość i z uwagi na taką słabość właśnie, która wczoraj wieczorem mnie ogarnęła, poleciałam do piwnicy i wywlokłam swój 16-sto letni antyk. Antyk okazał się być bardzo na czasie. I pasował jak ulał.

I oczywiście dzisiaj się w niego wystrychnęłam.

Żałuję.

Bo:

1. Mam wrażenie, że zapomniałam się ubrać. Że przyszłam tylko w fioletowych rajstopach, czarnej bluzce i kozakach. Spódnicy zapomniałam. Jak Bridget Jones. Modlę się tylko, żeby ktoś mi nie podesłał maila z uwagą, że nie wypada do roboty bez spódnicy...
2. Jestem skrępowana. Nie mogę wygodnie siedzieć, bo muszę pilnować, by spódnica nie podciągnęła się zbyt wysoko i aby nagle nie okazało się, że siedzę w samych majtkach.
3.  Wydaje mi się, że każdy się na mnie gapi. Prawdopodobnie się mylę, bo znowu nie jestem aż tak atrakcyjna, by skupiać na sobie wszelkie wzroki męskie, tudzież kobiece. Ale liczy się to, co czuję. A ja nie za bardzo lubię być w centrum zainteresowania. Wolę czaić się za węgłem, niż wychodzić przed fasady.
4.   Kiedy wstaję z krzesła mam odruch obciągania tej spódniczki do dołu – komiczne.
5.   W biurowej łazience bez końca przeglądam się w lustrze. Przód i tył. Za krótko czy ostatecznie może być?
6.  Kiedy idę korytarzem, moje oczy idą za mną. Aż się boję, że stuknę w ścianę.

Słowem - dramat.


Wychodząc rano z domu pytałam M. – Nie za krótko? Ale on nigdy nie widzi żadnego problemu w moim stroju - jakikolwiek by nie był. Uznał, że jest git. Więc wyszłam z domu taka wygitowana i teraz się męczę.

Niektóre kobitki u mnie w robocie nie mają kompleksów w kwestii stroju. Pani, nazwijmy ją B., która mogłaby być moja mamą, zawsze ubiera się atrakcyjnie – i obciśle i krótko i ekstrawagancko i barwnie. Różnie, ale zawsze z gustem i zawsze jej wszystko pasuje. Miły akcent na naszym piętrze, bo jednak większość pań ubiera się normalnie, co by nie rzec pospolicie. Ja sama modystką też nie jestem, ale popatrzeć na oryginalnie wystylizowaną osobę lubię. Jest też u nas na piętrze pani, nazwijmy ją C., która też mogłaby być moją mamą i ubiera się barwnie. Ale ona w odróżnieniu do Pani B. jest wręcz komiczna w swoim ubieraniu. Nie chodzi o jej styl i że mi się taki nie podoba. Bo tu jest brak stylu, a raczej wszystkie w jednym. Coś niezwykłego. Nie gapię się po ludziach jak sroka po kościach i to co widzę, zwykle zachowuję dla siebie. Wybaczam ludziom, że ubrali się gorzej, czy nie ubrali wcale itp. Nie mam w tym względzie problemów i w kwestii stroju pozostawiam każdemu jego własną wolną wolę, bez czepiania się i komentarzy. Ale wobec Pani C. czasami nie mogę przejść obojętnie i nie powiedzieć sobie w duchu "matuchno...". Tym bardziej, że to w naszej firmie nie byle osóbka. I w ciemię nie bita! I pewnie dlatego nie ma kompleksów... nawet co do długości.

A ja tu trzymam się za swoją spódniczkę do połowy udka, siedzę w niej jak na szpilkach (choć na nogach koturny z cholewami) i z ciężkim oddechem czekam na 14-stą. 

Jak już dopadnę do chałupy, jak zerwę ten fatałach ze skóry, jak go pierdyknę w kąt i jak założę jakieś getry, to ich tydzień nie zdejmę! Za moją krzywdę! Co ją dziś sobie sama zrobiłam.

Się kurde zachciało mini sprzed 16-stu lat!

poniedziałek, 21 listopada 2011

Pazurek i kawka

Zaparzyłam sobie drugi już ciugon kawy, mieszam ją niespiesznie w celu zwindowania na dno brązowych fusików i planuję sobie tydzień. W międzyczasie piszę wezwanie i przewalam bez ekstazy papiery do pozwu. O zapłatę. Bo jakże by innego ? 

Raz po raz przekręcam pierścionki oczkiem do góry, bo palce też mi przychudły i nie trzymają pierścionków jak należy. Na prawym serdecznym mam mikro pierścionek zwany umownie zaręczynowym oraz jego mikro koleżankę obrączkę ślubną. Na lewym środkowym mam zaś swój ulubiony maksi pierścień z ametystem (więcej o nim i mu podobnych tutaj). Takie przekręcanie pierścieni - poza prozaicznym przywracaniem ich do właściwego położenia na palcu, ma też czasami właściwości relaksacyjne, a nierzadko nawet wspomaga myślenie. Poza tym - czasami lepiej zająć się pierścionkiem niż - dajmy na to - obgryzać pazury, z którego to dzikiego nawyku nie wyleczyłam się do końca u progu czterdziestki ;-). A tak już mam, że nie umiem trzymać łap na właściwym miejscu i zawsze muszę coś z nimi robić. Jeśli nie są czymś konkretnym zajęte (np. pisaniem) - zawsze mimowolnie poddaję je aktywności paszczowo - zębowej, co nie jest ani eleganckie, ani wiekowo mi przystające. Kontroluję się w tym "przebardzo", ale nie od dziś wiadomo, że kontrola uzależnień czasami niepostrzeżenie bierze w łep. Nawyki zaś - nazwijmy je drapieżnicze - jak zaobserwowałam - właściwe są całkiem wielu osobom. Mój biurowy kolega z sąsiedztwa - na przykład - namiętnie gryzie ołówki i długopisy. Niedawno odkryłam na naszym biurku tak fikuśnie pogryziony ołówek, że z wrażenia oczywiście obgryzłam sobie pazurka ;-). 

Ciugon opróżniony. Dawka kofeiny na dzień dzisiejszy maksymalnie wyczerpana. Dochodzi 10.00. Dwie kawy, zero pokarmu. Nic dziwnego, że nawet pierścionki nie mają się na czym zatrzymać. Strasznie źle sobie poczynam z odżywianiem. Nie głodzę się, jem ile mi trzeba, ale ten poranny post do 10.00 podtrzymywany kofeiną nie jest chyba odbiciem inteligencji. Chciałabym to zmienić, ale na razie mi nie wychodzi. Utarłam bowiem sobie taką ścieżkę i stąpam nią uparcie jak osioł. Taki rytuał. Nic mnie bardziej nie pociąga w pracy jak wizja porannej kawy - fusiasta, gorzka i w dużym kubku. Na pusty żołądek i bez akcesoriów typu pączek, batonik czy ciasteczko. Akcesoria takie spożywam czasem przy okazji kawy numer dwa (jakieś pół godziny po kawie nr 1). Dopiero za jakiś czas nachodzi mnie prawdziwy głód i zjadam kanapki czy co tam sobie przyniosłam.

No i chyba właśnie zgłodniałam.

Dobra, przekręcam pierścienie, idę po wodę, robię herbatę i zabieram się za śniadanie - bo szkoda paznokci LOL ;-). A potem pozwy, wnioski, pisma...

Miłego poniedziałku :) !.

środa, 16 listopada 2011

Joanna na lodzie

Siedzę w robocie i pali mnie słońce. Pali mnie w moją lewą stronę - w bok w grubym swetrze, w rumiany policzek i zainfekowane od kolczyka ucho. Pali mnie i jestem z tego powodu bardzo złym człowiekiem. Nie dlatego złym, że podłym, chytrym, wrednym i innym takim, tylko złym bo wnerwionym. A wnerwienie jako takie pali mnie ogólnie już od niedzieli. Jak to słońce teraz. Czego ono mi tu dzisiaj świeci w to okno? Zaraz się rozpuszczę...

Jak go trzeba było rano - by w biedzie pomóc - to go nie było! Bo - nie dość że w nocy ledwo co spałam, Aleksander za nic w świecie też nie chciał rano wstać a czas nas naglił, to jeszcze kiedy wyszliśmy przed blok o 6.35 okazało się, że nasz samochód zupełnie zamarzł. Zamek od kierowcy - skała. Ciąganie za klamkę jak cucenie umarłego. Mogłam sobie... Kopnęłam ze złości w drzwi i poszłam od strony pasażera. Tam zwykle da się otworzyć. I tak było - z ledwo biedą, ale otworzyłam, a raczej wyszarpałam drzwi z przymarzniętego zamka. Wpuściłam do środka skostniałej skorupy Aleksandra, sama wtarabaniłam się na siedzenie kierowcy, zapaliłam (tu na szczęście nie było zonka, bo akumulator względnie nowy), włączyłam grzanie i do dzieła. Drapanie szybek, proszę Państwa. Były tak mocno oblodzone, że i łyżwiarz by nie pogardził podłożem. Moja skrobaczka ledwo co dawała sobie radę a przymarzniętą wycieraczkę wyrwałam ze złości wraz z kawałkiem gumy. A wszystko bez rękawiczek - a jakże! Miałam się po nie wracać na trzecie? Ogólnie więc koszmar! Nawet zimą skrobanie bywało mniej wyczynowe. 

A czemuż winien taki lodowaty obrót spraw? 

Ano wczoraj dzień był typowo listopadowy - szaro, mglisto, nastrojowo a po południu kapu-siąpu. I te kapy-siąpy właśnie - nie zdążyły wyschnąć, bo bezwietrznie było i bezsłonecznie - nocą sobie wykwintnie zamarzły. I masz babo placek. A raczej wykwintny tort lodowy. Lodowo - nerwowy. Poważnie, tak byłam zła, tak mnie to poruszyło, że przeprosiłam Boga i klęłam jak nieboskie stworzenie. Na głos. Inni użytkownicy parkingu też skrobali i rozgrzewali auta, ale ich nie były ani tak potwornie oblodzone ani też tak stare i tak łatwo biorące na klatę wszystkie zło atmosferycznego tego świata, jak mój. Wyzwałam rzeczywistość od najgorszych z możliwych i po blisko 20 minutach ruszyliśmy. Zawsze wychodzę z domu z zapasem czasowym, co by na spokojnie zawieźć małego do przedszkola i dojechać do roboty bez stania na przejeździe (pociąg przed 7 rano a innej drogi jak przez tory do pracy nie ma) i by nie krążyć przed firmą w poszukiwaniu miejsca parkingowego (zawsze problemy). Dzisiaj więc oczywiście spóźniłam się do pracy. I na przejeździe sobie postałam i za parkingiem pokrążyłam i zaparkowałam dalej niż zwykle. A kiedy doszłam do biura, wdreptałam zdyszana na 2 piętro do naszego pokoju na końcu korytarza okazało się, że muszę do auta wracać, bo nie wzięłam dokumentów. Z lodowatym wyrazem twarzy, ale poszłam po nie od razu - co by mnie potem potrzebujący ich K. nie obrzucił lodowatym spojrzeniem. 

Nie cierpię! Z całego serca nie cierpię zamarzania samochodowych szyb. To jedna z niewielu rzeczy jakie działają na mnie jak płachta na byka i zmieniają mnie w złorzeczącego piekielnie szatana. Miałam dziś przedsmak zimy - pierwszy w tym sezonie. Aż mnie zmroziło jak sobie uświadomiłam, że to dopiero listopad...

A wracając do szanownego słońca - co wczoraj sobie lenia ucinało Bóg wie gdzie - teraz mi tu udaje świętoszka i pali w okno na zabój. Rano, co by szyby pomóc odmrozić to go nie było - bo pewnie za rano wstać (ja i Aleks to możemy, ono oczywiście nie). A teraz proszę - jakie popisy. No co za bezczelność, mówię Wam!

A niech to wszystko idzie... się ślizgać! 

piątek, 4 listopada 2011

Zdechły ślimak


Czuję się zasklepiona jak małż w skorupie leżący w upale bez kropli wody. Nie wiem co prawda jak taki małż czuje się w istocie, bo ciężko mi wleźć w jego skórę (ops, w skorupę – sorry małżu), ale wyobraźnia podpowiada mi, że nasze samopoczucie musi być identyczne. Moje zasklepienie wynika jednak nie z braku wody a... aktywności fizycznej. Nie chodzi o to, że siedzę czy leżę pniem całymi dniami i nocami, bo przecież poruszam się od świtu do nocy na różne mniej lub bardziej wyrafinowane sposoby. Chodzi o to, że właśnie próbowałam się... przeciągnąć. I co? I dotarło do mnie, że wszystkie moje mięśnie i kości są sztywne, spięte i błagają o pomoc. O jakiś bieg. O marszobieg. O szybki spacer. O gimnastykę. Może o jakiś basen. Nie wiem... cokolwiek. Może być nawet masaż. Jestem taka skurczona i zapiekła w swojej postaci, że aż mnie wszystko z tego powodu boli. Co się, kurde mol, ze mną stało!? Zawsze taka aktywna, wybiegana, wyciągnięta na wszelkie sposoby i sprytna jak fryga. A tu proszę – klops nie ciało. Nadal bez większego wysiłku zrobię mostek i koci grzbiet, ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym okrutnym poczuciu zastoju. Jak nieoliwiona od lat brama!

A kysz! Trzeba coś z tym zrobić. 

Gdyby w Grajewie był basen – pewnie bym ruszyła nań w pierwszym rzędzie. Ale nie ma. Więc jest wymówka. Najbliższy w Ełku. Fajny. Sto lat temu miałam okazję moczyć w nim tyłek i nader mi się podobało. Można tam nawet z dziećmi. Ale weź tu człowieku kupuj kostium (bo nie mam), pakuj się, pakuj męża, pakuj dzieci i jedź 23 km po to, by pohasać dajmy na to godzinkę a cała otoczka związana z pakowaniem, przebieraniem i suszeniem wyniosłaby trzy razy dłużej. Do tego Maksi jest znów zakatarzony, M. przechodzi ostatni (oby) etap swojego przeziębienia a ja się boję by tego przeziębienia nie załapać na nowo (urlopu już tylko jak na lekarstwo). Czyli – jak widać – powodów by na basen nie jechać jest wiele. I między wierszami pewnie o to mi chodzi LOL ;-).  A tak w ogóle – kiedy ostatnio na basenie byłam? Właśnie chyba te 100 lat temu w Ełku.

Więc co? Biegi? M. biegał przez 3 dni w minionym tygodniu. I co? Czerwony nos, kichawica, kaszlawica, zdychawica i kropka. Nie będę iść (a raczej biec) w jego ślady. Bieganie zimną porą roku w ogóle do mnie nie przemawia. Zwłaszcza, że nie jestem zahartowana i... bieganie nigdy nie było moim ulubionym sportem – chociaż zasadniczo sport bardzo lubię i wybierałam się przecież na AWF!

Spacerki? Wiecie co... Fajnie pospacerować, ale myślicie, że mi się chce tarabanić z całym tym swoim towarzystwem na dwór – jak już wtarabanię się do chałupy po pracy? Nie chce mi się. Tłumaczę sobie, że Maksi niezbyt zdrowy, że trzeba „oprać, oprzątnąć, oprasować” i ugotować, ale tak naprawdę to mi się zwyczajnie nie chce złazić ponownie z 3 piętra, ubierać dzieci, czekać aż ubierze się M. (zawsze muszę na niego czekać). A potem abarot to samo – włazić na trzecie, rozbierać dzieci, sprzątać powstały przy tym na nowo bajzel... Spacerki wiosną, latem, kiedy nie trzeba tylu łachów – owszem. Teraz, zanim się gdzieś wybiorę z moją hałastrą – zawsze znajdę armię za i przeciw z przewagą dla tych drugich. Żeby jednak nie było tak leniwie dookoła mnie – wyjścia rodzinne w weekend czy każdy inny wolny dzień zawsze są przyjemne i uwielbiamy je wszyscy. Nie przeszkadza mi wtedy ani zła pogoda ani rejbach z wybieraniem się.

Podążając sportowym szlakiem – skoro ciężko mi ruszyć d... poza dom – pozostaje mi na razie chyba już tylko gimnastyka domowa. Mój M. uprawia takąż. Zaobserwowałam nawet postawy jogistyczne, ale nie uważam, że wychodzą mu książkowo. Do jogi to bowiem ja stworzona jestem. Pomimo obecnego zastoju w ciele, z natury jestem plastyczna i giętka jak miedziany drucik. Co jednak z tego? M. toporny i sprytny przeciętnie a jednak ćwiczy, a ja niby taka hip-hop a uprawiam jedynie prozaiczne chodzenie, wchodzenie i schodzenie po schodach, schylanie się i prostowanie ze schyłu. Ach! W domu uprawiam też tak zwane nosicielstwo. Noszę Maksymiliana – głównie na lewym biodrze. 

Idzie zima. Łyżwy, sanki, narty, lepienie bałwanów – uwielbiam. Zastanawiam się tylko, czy nie na samym uwielbieniu się skończy. Aleksander jest już w takim wieku, że można by z nim pocieszyć się zimą i śniegiem, ale z kolei Maksymalny jest zbyt Minimalny by go ciągać po mrozach i zawiejach. Zawiejach? Mrozach? Czy ja aby się nie rozbuchałam z tymi wyobrażeniami? Powoli Joanno. Jeszcze sobie pewnie pozimujesz – do ubrzydu. I to pewnie z nogą bardziej w ciepłym kapciu niż w zgrabnej figurówce. Bo skoro nie chce ci się wybywać na spacery i przechadzki teraz, kiedy co prawda chłodnawo, ale nadal słonecznie i pięknie – to co tu gadać o zimie – zwłaszcza jak zawali śniegiem i ściśnie mrozem...

No. I się nagadałam. Aż się zmęczyłam. Pisanie to jednak też wysiłek. Rozluźnia jednak tylko myśli. Schaby nadal zesztywniałe.

Jutro sobota. Nie jedziemy do Pastorczyka. Najpierw więc w końcu posprzątamy chatynę a potem być może wyruszymy z dobytkiem na jakąś wycieczkę. O ile jeszcze będzie mi się chciało. Bo roboty po łep, po szyję i pewnie jak skończymy to już nawet nie będę jak zasklepiały małż a jak zwyczajny zdechły ślimak. 

środa, 2 listopada 2011

Matka Joanna od Aniołów urodzinowo

Matka Joanna od Aniołów obchodzi dzisiaj swoje przedostatnie urodziny z trójką na przedzie. Już miała nad tym załamać ręce i zawołać o pomstę do nieba, jednak w porę puknęła się w główkę. Okazało się, że w główce zostało jeszcze nieco oleju i olej owy, jak ta oliwa sprawiedliwa, sprytnie zabalsamował emocjonalne dolegliwości związane z przemijaniem. Innych bowiem dolegliwości związanych z przestawieniem datownika - poza emocjonalnymi - NIE MA. A te należy traktować z rezerwą. Nie popadać w panikę. Bo przecież wszystko gra. Jest cool. Choroby mnie omijają, zmarszczki w zasadzie jeszcze też. Zwiększonej utraty w zębach też nie zanotowałam. Biust zawsze można skorygować stanikiem - nawet jak się ma lat 18 a niekoniecznie jak już te 20 więcej (nie no... to jednak brzmi z deka potwornie - lat o 20 więcej niż 18-cie;)). Co do biustu - i tak nigdy wielce nad nim nie rozmyślałam - tym bardziej nie rozmyślam teraz. W ogóle nie uważam, że rozmyślanie nad nim ma jakikolwiek sens (no... miało - w przypadkach nawału mlecznego przy okazji urodzin nie moich a moich dwóch ssaków).

Ogólnie - nie czuję żadnej nadzwyczajnej potrzeby do uświadamiania sobie na głos bądź nawet po cichu zmian, jakie zaszły po dziś dzień w moim życiu, ciele i duchu. Może zostawię je sobie na rocznicę bardziej okrągłą?

M. złożył mi rano życzenia - Happy birthday to my old woman getting younger and younger from a young man getting older and older ;-). Jak zawsze zaskakujący. Optymistyczny. Z poczuciem humoru.

Nie jest źle urodzić się w Zaduszki. Tu Święto Zmarłych a tu celebra kolejnego roku życia. Oryginalnie prawda? Z tej racji lubię listopad, czary-mary i tajemnice. Zamiast palić świeczki na torcie zawsze sobie mogę iść na cmentarz i zajarać znicza tu i ówdzie. A ile kwiatów dookoła! Największa z możliwych sala urodzinowa. Barwna, płonąca i pełna ludzi. Tudzież żywych jak i zmarłych. Wszyscy razem. A pośród nich i ja :). Póki co - żywa. Ba, pełna życia od stóp do głów.

Trzeba by przy tym wszystkim wspomnieć, że moja siostra, którą mam jedną pośród trzech braci - urodziny obchodziła... WCZORAJ. W Dzień Wszystkich Świętych. Kurde, nie dość, że święta to jeszcze 14 lat młodsza... A za 7 dni świętował będzie swoje urodziny nasz najmłodszy brat - ode mnie 7 lat młodszy a od Beti 7 starszy. Zjawisko z pogranicza zjawisk paranormalnych ;-). Tym samym wyjaśnia się zagadka urodzin tego samego dnia Aleksandra i Maksymiliana. Matka urodzona w niezwykły dzień więc i narodziny swych plonów naznaczyła jakąś tam niezwykłością.

Nie zamierzam jakoś szczególnie świętować dzisiejszych urodzin. Przejdą pewnie jak każdy inny dzień. Jest słonecznie, radośnie i żywotnie samo w sobie. Czegóż chcieć więcej?

No, może tylko jakiejś wycieczki. Okrutnie mam ochotę gdzieś wyjechać. Jak jednak znam życie, wyjadę dziś jedynie spod biurowca pod nasz blok. LOL.

PS. Żeby było jasne - za NIC (!) nie chciałabym wrócić do swojego wieku sprzed lat 20-stu. To akurat wypowiadam głośno i z premedytacją. O.