środa, 23 marca 2011

Jestem zmęczona

Nie chce mi się pisać. Nie mam chęci, czasu ani nastroju. Zamknięcie w domu z dwójką maluchów niestety nie służy mi. Ogólnie daję radę, ale czasem już mi nerwy lekko "siadają". Nie daj Bóg jak mi obaj zaczną ryczeć. Maksymek bo malutki, a Olek bo miewa swoje potrzeby i chce, bym realizowała je natychmiast. Już rozumie, że czasem musi poczekać, ale jednak nie zawsze. Poza tym już znów trochę nudzi się w domu. Mimo wszystko podziwiam jego cierpliwość i wyrozumiałość. Mnie zaczyna bowiem jej brakować. Na dodatek dzisiaj beczał mi, że chce do taty, bo ja nie mogłam z nim bawić się samochodami. Zrobiło mi się najzwyczajniej w świecie żal. Żal nas wszystkich, bo tęsknota dogryza chyba całej naszej czwórce. Mały może jeszcze nie za bardzo ją "kapuje" (zapewne nie kapuje, dziś ma przecież dopiero tylko 4 tygodnie - albo ...już), ale prędzej czy później i jego dopadnie. Chyba, że zmienimy coś w naszym życiu. Jednak nie mam teraz do tego głowy. Odkładam na potem.

Żeby więc zmienić środowisko i otoczenie, jedziemy jutro znów na Pastorczyk. Przynajmniej Aleksander się ucieszy. Bo tak poza tym, w domu na Pastorczyku newsy nie są specjalnie zadowalające. Jednak dopiero jutro się dowiem szczegółów.

No i nie poddaję się mimo wszystko. Nie narzekam, bo przynajmniej póki co, nie trawią mnie choroby. Zawsze uważałam, że zdrowie to najważniejsze co mamy, ale jakoś dopiero jak go zabraknie to dopiero się je docenia... 

Chłopcy śpią, ale dziś dali mi nieźle popalić. Jestem zmęczona... Nawet słowa mi się nie kleją, a czasem dobrze sobie coś napisać - jakby lżej mi się wtedy robi. Jednak już uciekam poza komputer... 

sobota, 19 marca 2011

Zima jednak... trzyma

Zima trzyma. Wstałam rano, spojrzałam za okno i mnie zmroziło. Biało, bieluchno, bielusieńko. Samochody znów przypadane, drzewa znów pobielone. 

Nasz przyblokowsy parking

A już miałam przez chwilkę złudzenie, że w powietrzu czuć wiosnę. Był taki jeden dzień - akurat byliśmy wtedy na Pastorczyku - że serce mi pogodowo wręcz  rosło. Pełnia słońca i ciepełko jak aksamit. Zamiatałam zewnętrzne schody nowego domu i jednocześnie czułam, że dokonuję czegoś nadzwyczajnego. Było pięknie. Ciepło. Optymizm aż hurczał mi spod miotły!. Ubrana w koszulkę z krótkim rękawem, mrużyłam oślepione słoneczkiem gały i byłam szczęśliwa bez powodu. Co prawda to prawda - słońce jednak ma wielki wpływ na nasze życie.

I był to jedyny taki wspaniały, pachnący wiosną dzień - jak dotąd. Potem, pomimo słońca, na dworze było zimno a wręcz mroźnie. Od wczoraj nie ma już nawet słońca. Pochmurno. I teraz na domiar wszystkiego - biało jak w welonie panny młodej.

W marcu jak w garncu. Normalka. Kwiecień też może być różny, bo ostatecznie kwiecień to też plecień i przeplata. Troszku zimy, troszku lata. 

Wiosna, wiosna, wiosna ach to Ty... Ach, do siedmiu beczek prochu - wiosno, gdzie żeś więc Ty?

piątek, 18 marca 2011

P. jak Pastorczyk, Paweł, Piaskownica i tak Po kolei ;-)

Od minionej soboty do wczorajszego czwartku byliśmy całą trójcą na Pastorczyku. Przyjechali po nas Beata z Damianem. Zapakowali nas w Damianową, leciwą BM-kę i powieźli na polską, rozmarzającą gruntownie wieś. Zapakowaliśmy razem ze sobą tak wiele rzeczy, że ocierałam z czoła pot na samą o nich myśl, a Damian ocierał pot prawdziwy, bo wszystko nosił z III piętra na dół. Dobrze mieć Damiana w rodzinie. Czasami ;-). Bo wczoraj np. nie mógł nas przywieźć z powrotem do Grajewa.  Przywiózł nas za to mój najstarszy brat Paweł. Braci mam trzech i każdy jest idolem dla Aleksandra. Wczoraj więc był dzień pod wezwaniem świętego Pawła. Paweł ma duży samochód (no, żaden z moich braci nie ma lichego ani małego auta - tylko ja turlam się małym i na dodatek kiepskim, 20 letnim  gratem), Paweł jest super i wspaniały. Paweł ma najlepszy telefon (tzn. normalny, ale w oczach Olka - Boziu - cudo techniki), Paweł w ogóle jest herosem i Olu patrzy w niego jak w obrazek. Mniemam ponadto, że Paweł, który ma 2 córki, a bardzo by chciał mieć syna - na co się raczej nie zanosi - bardziej niż tylko przyjaźnie traktuje Aleksandra. W rodzinie - póki co - to ja, córka, obfituję teraz w synów. Jestem z tego powodu szczęśliwa, bo szczęśliwa jestem dlatego, że kocham po prostu swoje dzieci - jakiejkolwiek płci mi się nie udały. Ani bowiem ja nie wybierałam płci swych potomków, ani nie robili tego moi bracia. Nikt tu za bardzo w tym temacie - nie podskoczy, że tak się wyrażę. I tyle na ten temat.

Nasze siedzenie na wsi miało tę jedyną, wielką zaletę, że Aleksander mógł w końcu wychodzić na dwór. Baaa, nawet rozpoczął już swój sezon piaskownicowy. 




Piaskownica to jego pastorczykowska Mekka. Nie jest piaskownicą z prawdziwego zdarzenia, ale spełnia swoje cele. Jeśli aura nabierze plusowej temperatury na pewno zadbam, by piaskownica była bardziej zapiaszczona. Oznacza to ni mniej ni więcej jak tyle, bym zebrała ekipę (np. Olek i akurat inne, dostępne osoby na podorędziu typu Mikołaj (bratanek), Ola (bratanica), Jadwiga (nasza Mama ;-)), Beti (każdy już wie - moja sis jedyna), psy (Tomek, który ostatnio nazywa się Jakub) i wyruszyła w miejsce nazywane "za górą". Miejsce to jest "kopalnią" piasku właśnie. O ile nie zrobię kiedyś fotek i ich Wam tu nie wstawię - o tyle czcze jest moje gadanie o tej kopalni. Może jednak zdradzę tyle, że piasek tam jest żółty, miałki, miękki i fantastycznie miły (nie wiem dlaczego miły, ale tak go odbieram). Kopalnia leży jakieś 2 kilometry od naszego Pastorczyka i kiedy jadę tam z zebraną ekipą, to jadę tam swoim "ukochanym" gratem, w bagażniku mam stare wiadra, worki i czasem szpadel bądź szpadelek. Kiedy już piasek przybywa na nasze podwórko - ogólnie jest radość. Tyyyle nowego piachu. A potem ... jest rozwożenie owego daru ziemi po okolicy. Traktorkiem, samochodzikiem, rowerkiem z bagażniczkiem. Roznoszenie wiadereczkiem. Z łopateczką. Szufeleczką. Szpadelkiem. Sipką. Wszystko po to, by matusia kolejny raz siadła do swego grat...A!!!, zapakowawszy wory, wiadra, szpadle i tak dalej...


Życie jest cudowne. Patrząc na nie z tej, czy innej strony. Odkryłam więc niedawno nie tylko kopalnię piachu, ale też wykopałam pewne kopalniane fakty. Że na przykład - kto pod kim dołki kopie... sam w nie wpada? Nawet jeśli, to co? Wpadanie nie jest gorsze niż wypadanie. Wolę czasem wpaść niż wypaść. 

Wpadajcie więc tu do mnie (MOJE KOCHANE CZYTELNICZKI) - bo może nie zabrzmi to zbyt ekstra super strong - ale jednak bez WAS to jak jechać na zabawę i nie pobrykać przy disco polo ;-).

A TAK W OGÓLE TO WPIS MIAŁ BYĆ ZUPEŁNIE INNY, TYLKO TAK MI SIĘ ZESZŁO NA MANOWCE.


Absolutnie zeszłam z obranego tematu. Ale nie będę się wracać, choć widzę, że nie napisałam niczego, o czym miałam. Ale lipa, ha ha. Czasem jednak tak bywa. A co tam.

Wybaczta :( - mówiąc po prostu i po wiejsku :-).

piątek, 11 marca 2011

Nocnie i mlecznie

Poszłam spać po 12 w nocy, czyli można powiedzieć, że już dzisiaj. Jakoś tak się zasiedziałam...Wstałam około 9, w międzyczasie wstając też 2 razy w nocy, żeby przebrać Maksimusa. Kiedy berbeć ma nieporządek w pielusze - tak się wierci i knycha, że trzeba natychmiast interweniować. Kiedy wieczorem zaśnie - kładę go do łóżeczka. Ja śpię z Aleksandrem obok na dużym łóżku. Pierwsze nocne przebudzenie małego i zabieram go do nas, kładę w środku i śpimy we troje jak jaka święta trójca. Kiedy Maksi poczuje głód - dostaje natychmiast cyca w zęby (dziąsła raczej ;-)). Naje się, sapnie na prawo i lewo i znów zasypia. A ja nie muszę wstawać, palić lampki, brać go na ręce i książkowo do tego cyca przystawiać. Na leżąco. I każdy jest happy, bo wszystko odbywa się cicho, niepostrzeżenie, niemal w półśnie. Wstać muszę jedynie wtedy, kiedy jak wspomniałam, następuje alarm pieluchowy. Zwykle raz bądź 2 razy w nocy. Podsumowując - noce mamy raczej spokojne. Jedynie Aleksander niemiłosiernie się kręci i muszę go często "odkręcać", bo to albo ma nogi na głowie Maksymilka, albo znowu jego głowa jest gdzieś u mnie w nogach, albo - co najczęstsze - jest zupełnie odkryty. Wykopuje się spod kołdry jak automatyczna koparka. Zwykle go przykrywam, ale czasami myślę sobie - a mam Cię gdzieś, zmarzniesz to się sam przykryjesz. Często jest bowiem tak, że już w chwili kiedy go okrywam, on uruchamia kopytka i nieświadomie pedałuje w powietrzu, aby tylko nie dać się przyrzucić kołdrą. I czasami to działa - kiedy koleżka poczuje chłód, ciąga za kołdrę i marudnie prosi "mama, psiklij". No i mama "psikliwa". Zwykle jednak i tak nie na długo...

Karmienie cycem ma jak dla mnie same zalety. Nawał mleczny już na szczęście przeżyłam. Laktator, który ratował mi życie na samym początku tej obfitej mlecznej drogi - poszedł już sobie spokojnie do pudełeczka, w którym został zakupiony. Co za ulga. Nie muszę znosić bólu rozsadzającego piersi przypominające zresztą okazy z ... porno publikacji (sorki za porównanie, ale jest jak najbardziej adekwatne), nosić laktacyjnych wkładek w staniku, sykać boleśnie, kiedy tylko Maksimus zaczyna sesję ssania i ... co najmniej 2 razy dziennie czuć się jak swoja własna krowa, którą trzeba wydoić, bo inaczej choroba  Creutzfeldta-Jakoba gwarantowana. Kiedy powiedziałam Beacie, że muszę ściągać mleko - zaproponowała mi, że co wieczór, kiedy wydoi już nasze pastorczykowskie krowy, może wpadać z dojarką do mnie do Grajewa i profesjonalnie mnie wspomagać. Cena mleka podobno idzie w górę. Ha ha ha, dobre sobie ;-). Pomyślałam jednocześnie, że człowiek nie może uciec przeznaczeniu ani do końca wyrwać się ze swojego naturalnego środowiska. Całe życie byłam blisko krów. Nawet teraz, kiedy jadę na Pastorczyk i akurat nic innego nie stoi mi na przeszkodzie - idę z rodzinką do obory i pomagam przy dojeniu, tudzież przy innych, niezbędnych przy bydle pracach. Stąd - w końcu doszło do tego, że kiedy nie mogę być na co dzień przy naszych krowach - życie dało mi namiastkę obory we własnym domu i zmusiło do kupna dojarki samej sobie! Na szczęście jednak - już nie muszę jej używać, bo mleczność się ustabilizowała i produkcja idzie w parze z możliwościami przerobowymi mojego "cielaczka".  

Ponadto - przestałam już przypominać bufiaście wyposażone panie z Catza czy innego tego typu periodyku. Tym samym spadłam też nieco na wadze i już jestem jedynie o krok od swojej wagi "przedurodzeniowej", a raczej "przed ciążowej". Może i fajnie być w ciąży, ale po 9 miesiącach tego brzuchatego uroku, zdecydowanie milej jest poczuć lekkość bytu niż słodki ciężar - tym bardziej, że przecież idzie wiosna. Niech więc względnie lekka matka raczej wozi teraz w wózku niż nosi w brzuszku ten swój słodki, względny ciężar ;-).

Miłego dnia :).

czwartek, 10 marca 2011

Sami

Od tygodnia jesteśmy sami. Ja, chłopaki i nasze 4 ściany. 

Nie jestem z dmuchanego szkła ani z cukru. Byle podmuch mnie nie rozbije, byle kropla wody nie rozpuści. Co wcale nie oznacza, że jestem silna jak wół a swoje nerwy zawsze pakuję w konserwy i wysyłam na export. Trzymam się bo tak muszę, bo tak trzeba, bo tego wymagają ode mnie okoliczności, dzieci i chyba sam Pan Bóg. A skoro Pan Bóg ode mnie tak wymaga, to jednocześnie wierzę w Jego nieomylność i zarazem pomocną dłoń, która ową nieomylną wolę pomoże mi spełniać. 

I filozofii by było na tyle. Trzeba się brać w karby i taranem w mur.

Choć słońca już coraz więcej i wrony kraczą już bardziej wiosennie, na dworze nadal zimowo. Dlatego też ciągłe siedzenie w domu nie za bardzo jeszcze mnie boli. Jeszcze nie dostałam totalnego fiksa od notorycznego w nim siedzenia. Nie ukrywam jednak, że tęsknię za świeżym powietrzem i wypadem choćby do pobliskiego sklepiku po drobne zakupy.

Tymczasem nigdzie wyjść nie mogę. Jedynie na parter sprawdzić skrzynkę na listy, która jak na złość jest pusta od dobrych kilku dni oraz do piwnicy, do której nie za bardzo mam po co chodzić.

Już niemal cały tydzień siedzę z chłopcami za zamkniętymi drzwiami. Jedynie Aleksander wychodził przez dwa kolejne dni. Na moją prośbę zabierał go na trochę do siebie dziadek Władek. Obaj panowie nie stracili nic z żywionych do siebie uczuć, chociaż nie spotykali się od ponad 2 miesięcy. Oluś najchętniej nadal chodziłby do dziadka dzień w dzień, ale niestety - dziadka zanadto obarczać nie mogę, a podczas gdy ja sama siedzę w domu - bez sensu byłoby płacić za opiekę nad Olkiem. Za darmo zaś - bynajmniej z mojego punktu widzenia - nie wchodzi to w grę. 

A zatem, poza dwoma wyjściami Olka z dziadkiem - inne nasze wspólne odpadają. Maksymilian jest za mały (ledwo co skończył 2 tygodnie). Poza tym jest przecież jeszcze zimno jak diabli a na dodatek nie mam odpowiedniego wózka. Co więcej, nie zamierzam w takowy inwestować. W domu wożę go czasem Olesiową spacerówką i jak już aura się ociepli, to ta spacerówka i na dworze się sprawdzi. Rozkłada się do poziomu i ma szczelną budkę. Wystarczy? Wystarczy. 

Gdyby w domu był tylko Maksim, który potrafi zasnąć na długo - mogłabym jeszcze w owczym pędzie polecieć do sklepiku, ale kiedy jest też Aleksander - taka wersja odpada. Aleksander bowiem za dnia raczej nie sypia, zostawić go z malutkim nawet bym w myślach nie ryzykowała, a brać go ze sobą? - za długo by nam zeszło - ubrać się, zejść po schodach (ja sama to niemal z nich zeskakuję lub wręcz sfrunąć mogę, ale z Olkiem - niekoniecznie), zabawić w sklepie, znowu wspiąć się na III piętro. Wykluczone. 

Samochód nadal nieruchomy, naprawić nie ma komu. Pewnie i tak bym nim nie jeździła, bo i dokąd? Zresztą nie mam fotelika dla Maksimusa. 

Więc - zakupy miałam zrobione i obliczone na co najmniej tydzień. Wytrzymamy znacznie dłużej, bo odkąd nie ma Mohiego - prowiant schodzi nam w kiepskim tempie. W razie potrzeby mam dzwonić po Beti. Myślę, że zadzwonię teraz po nią tylko po to, aby zabrała nas na trochę do Pastorczyka. Moja mama jest i za i przeciw. Za, bo chciałaby zobaczyć najmłodszego wnuka, przeciw - bo uważa, że jest on za malutki na takie podróże i w taką aurę. Nikt z mojej najbliższej rodziny, poza Beatą, nie widział jeszcze Maksymilka. Nikt nie kwapi się, aby do nas przyjechać, choć odległość jest zaiste zawrotna - aż całe 50 km. Nie dlatego nie przyjeżdżają, że nie chcą czy mają coś do mnie, ale dlatego, że nie mają czasu albo jak już go trochę mają to im się nie chce. Albo mają tak zwane swoje problemy, które pochłaniają ich bez reszty. To zawsze ja do nich jeżdżę. Tak się utarło i tak to już jest. I tak jest w zasadzie dobrze. Problem jedynie w tym, że akurat teraz zupełnie nie mam jak się ruszyć. Stąd Beti jest naszym zbawieniem. 

Mohi? Mohi wyjechał do Krakowa. Podrzuciłam mu kiedyś ofertę pracy znalezioną w necie. I śmiechem losu dostał tę pracę. Śmiechem, bo zupełnie niespodziewanie. Wysłał CV, następnego dnia do niego zadzwonili i zaprosili na rozmowę. Pojechał i wrócił jako... przyjęty. Nie mógł odmówić. Zbyt długo jest w Polsce i zbyt długo stara się o swój zawodowy ląd. Jako osobnik bez znajomości naszego rodzimego jęzora i jako obcokrajowiec - nie było mu łatwo o zatrudnienie. Próbował tego i owego. Miał pomysły takie i owakie. Wysyłał oferty tu i ówdzie. Wyjeżdżał na dłużej do Indii. Szukał dróg i sposobności. Pomagał mi w domu, długi czas siedział z Aleksandrem, kiedy ja po macierzyńskim wróciłam do pracy. Jako człowieka całe życie bardzo aktywnego zawodowo, taka sytuacja czasem go dobijała, ale nigdy się nie poddawał i zawsze poszukiwał rozwiązań.

Kraków? Daleko. Bardzo daleko od Grajewa. Praca 5 dni w tygodniu, niemal co drugi weekend kilkudniowy wyjazd za granicę. Najbliższy do Francji. Nie będziemy spotykali się często. Raz na miesiąc na trochę? Dopóki jestem na macierzyńskim - latem mogę jechać z chłopakami na dłuższe wakacje do Krakowa. Potem, we wrześniu, sama muszę wracać do pracy. Jednego zbója prowadzać przed 7-ą do przedszkola (oby tylko się dostał...) a drugiemu szukać opiekunki. Abra-kadabra-bim-salabim. Joanno, kaput.

Żadne z nas nie jest do końca szczęśliwe z takiego rozwiązania, ale z drugiej strony oboje na jakiś tam sposób jesteśmy właśnie szczęśliwi. Nie wiem jak Mohi zaaklimatyzuje się w tej pracy i czy zagrzeje tam miejsce. Czas pokaże. Znając jednak swego męża - będzie bardzo się starał... 

Na razie rozmawiamy codziennie przez telefon (na szczęście mamy do siebie free calls), zdajemy sobie relacje z dnia, wszelkich uczuć i odczuć. Jemu dni mijają szybko na nowej posadzie i w nowym mieście, mnie nieco wolniej, ale jednak też dość płynnie, bo pływam jak ryba dookoła własnej ikry - jeden beczy z racji swych prostych wymagań - jeść, na ręce, mokro... drugi wymagań zaś ma 100 na minutę. Taaa, Aleksander ma z nas wszystkich najgorzej - dusi się ze mną (teraz już NIE TYLKO na jego usługi) w 4 ścianach, nudzi się (ileż można przewalać te same zabawki i oglądać te same bajki?) i po dziecinnemu tęskni do taty - naprawdę tęskni. I strasznie mi go z tego powodu żal.

Niech to wszystko jakoś się przewali. Niech nam się unormuje. Niech nam los przyniesie jak najlepsze rozwiązanie tego wszystkiego, co się tak nagle poplątało. Może nie zasupłało na morski węzeł, ale na pewno trochę poplątało jak kłębek włóczki skotłowany przez kota. 

Nadziei na lepsze nie tracę. Ja wiem, że lepiej będzie. W końcu znajdziemy złoty środek. Teraz jednak - niech chociaż nadejdzie w końcu ta wiosna... I WYPUŚCI NAS Z DOMU!!! ;-)

środa, 9 marca 2011

Rzecz o pierścieniach

Biżuterię ogólnie bardzo lubię. Mam jej sporo, przy czym zdecydowana większość pochodzi z Indii i jest albo ze srebra, albo ze srebra oraz kamieni szlachetnych i półszlachetnych a wszystko na dodatek wyrabiane ręcznie (co jak dla mnie jest wielkim plusem). Srebro lubiłam zawsze, kamienie pokochałam za sprawą męża. I za jego też sprawką i przyczynkiem - moja kolekcja wszelkich ozdób gwałtownie wzrosła. Wcześniej bowiem była raczej bardzo skromna. Kilka par srebrnych kolczyków, z których połowa to wybrakowane single, gdyż namiętnie gubiłam po jednym z każdej pary. Mam też troszkę sztucznego badziewia z plastiku, metalu bądź drewna, którego dzisiaj już nawet nie wyciągam na światło dzienne.

W temacie zaś pierścionków, bo o nich głównie ma być ten post - otóż więc - zasadniczo poza prostą jak drut obrączką ślubną i malutkim - nazwijmy go umownie zaręczynowym - pierścionkiem z mikrym diamentem - innych pierścionków nie noszę. Nie to, że nie lubię w ogóle. Nie lubię ich na swoich palcach, bo najzwyczajniej w świecie mi przeszkadzają. Możliwe, że wynika to jedynie ze zwykłego przyzwyczajenia do wolnych palców.

Mój mężo - element co nieco oryginalny - osobiście nosi na łapach 4 pierścienie. Kamienie i srebro. Rzecz chyba głównie ma się w tych kamieniach właśnie, bo w Indiach ogólnie przywiązuje się do nich wagę. Kiedy poznałam Mohiego miał już te 4 pierścienie. Oprawione bardzo prosto i z zasady bardzo skromne. Po pierwszym wyjeździe do Indii w 2009 roku zmienił sobie oprawę (kamienie ciągle te same) na bardziej wyszukaną. Po ostatnim pobycie oprawa została zmieniona ponownie i teraz to już na takie wypasy, że kiedy je zobaczyłam to mi oczy zamrugały same przez się. Zapytałam nawet Mohiego, czy z takimi atrybutami przypadkiem nie kandyduje na jakiś wysoki urząd kościelny. Zawsze też żartowałam, że jego dłonie są zdecydowanie bardziej przyozdobione niż moje i że ja w całym swoim życiu nie miałam chyba tylu pierścieni, ile on nosi naraz. 

Tym samym przypomniała mi się zabawna sytuacja sprzed kilku miesięcy. Otóż Mohi ma te swoje wyżej opisane 4, niezmienne pierścienie, które publicznie nosi zawsze (zdjął je 2 razy - na naszym ślubie i na chrzcie Aleksandra). Ale swego czasu miał też kilka dodatkowych, których nie nosił a trzymał jedynie na pokaz lub ewentualną sprzedaż dla zainteresowanych. Pewnego dnia ponakładał je na swoje wszystkie palce (pominął jedynie kciuki), pokazał mi i powiedział, że teraz tak się będzie nosił. Oczywiście był to żart, choć znając mojego męża - wyszedłby tak między ludzi i nic sobie z tego nie robił. Mało tego. On naprawdę tak wyszedł! Pojechaliśmy wtedy na zakupy do Lidla. Wyjątkowy tłum. Wykładamy towar na taśmę, szperam w torebce w poszukiwaniu portfela i nagle czuję, że ludzie obok jakoś dziwnie na nas patrzą i coś między sobą szepcą. Normalnie nie rozglądam się zbytnio po ludziach, ale tym razem coś mnie tknęło. Patrzę - a mój mąż - nie dość, że i tak ekscentryczny, bo: 

- nie mówi po polsku;
- ma całkiem pokaźną brodę 
- na głowie ma czarny kapelusz
- na nosie ma okulary w czerwonej oprawce

to na dodatek - i tu patrzę na jego dłonie i niemal padam pod kasą z wrażenia - przystrojony jest w 8 gigantycznych pierścieni! Boże drogi - jak to wyglądało! Gorączkowo pomyślałam, że jak tylko wyjdziemy ze sklepu to go zabiję. Normalnie zdepczę mu ten jego kapelusz, albo kuchennym nożem obetnę brodę! Było mi tak głupio, że zapomniałam PIN-u od karty i zapłaciłam gotówką przeznaczoną na coś innego. Pomagałam szybko pakować zakupy do wózka i czym prędzej chciałam opuścić market. On? Pełen relaks. Powiedział mi potem, że nie zauważył... Rany boskie, jak można nie zauważyć 8 gigantów na własnych łapach? "Jednak naprawdę będę je teraz wszystkie nosił" - usłyszałam na dokładkę. "Chyba Cię po******" - odparłam nieelegancko i po polsku. Co śmieszniejsze - On mówił dość poważnie i wiem, że byłoby go na to stać. Zagroziłam, że w takim razie nigdy i nigdzie z nim nie wyjdę. Koniec końców porzucił swój nowy pomysł, ale dodał, że ludzie lubią się gapić i należy im dawać ku temu powody jednocześnie samemu nic sobie z tego nie robiąc. Może - pomyślałam - ale ja tak nie umiem. Ja jestem ze wsi. Wieczorem już pękałam ze śmiechu z całej tej sytuacji. I kolejny raz utwierdziłam się w przekonaniu, że czego jak czego, ale nudy w swoim małżeństwie to ja nie zaznam. Chwała Panu.

No i znowu wracam do pierścieni. Tym razem moich, gdyż tym razem Mohi przywiózł 3 okazy również dla mnie. Miał w swej kolekcji kilka starych kamieni (już oszlifowanych i gotowych do oprawy) i dał "swoim" ludziom do wprawienia je w srebro. Zapytał mnie jedynie o rozmiary palców, na których chcę je nosić oraz ewentualnie wzór i styl, w jakim mają być wykonane. Miałam jedynie życzenie, by były proste i zwyczajne jak ja sama, a jednym z kamieni był ametyst - mój ukochany i ulubiony. 




Pierścionki zostały wykonane.











Zanim jednak mogłam je nosić, musiałam przeprowadzić procedurę...

Moczenie pierścieni w solance
Po pierwsze. Miałam zaczekać aż urodzę. Zaczekałam więc. Potem miałam pierścionki włożyć na co najmniej kilka godzin do bardzo słonej wody. Każdy w oddzielny pojemniczek, dajmy na to salaterkę. Włożyłam. Po leżakowaniu w solance miałam je opłukać czystą, bieżącą wodą. Opłukałam. Osuszyć w czystej szmatce lub papierowym ręczniku. Osuszyłam. Następnie miałam poprosić Boga o błogosławieństwo. Podziękować mu za dar ziemi, jakim te naturalne, piękne kamienie są i poprosić o to, by zawsze poprzez te kamienie docierała do mnie tylko dobra energia, która ma mi przynosić zdrowie, szczęście i dobrą passę. Żeby trzymała od mnie diabła na odległość. Podziękowałam Bogu i poprosiłam zarazem. Potem mogłam pierścienie nałożyć. Nałożyłam. Bardzo mi się podobają. Wierzę w ich dobrą moc, bo ta moc i energia jest od Boga. Nie od kamieni. Kamienie są jedynie pięknymi przekaźnikami. 


Moczenie pierścionków w słonej wodzie miało oczyścić je od jakiejkolwiek złej energii, jaką mogły nabyć od ludzi, którzy mieli z nimi jakąkolwiek styczność (hmm, czyżby np. wydobywca kamienia, szlifier, wytapiacz srebra, oprawiacz.... cała masa w sumie ;-)). Pierścienie miały być absolutnie czyste, kiedy wchodziłam w ich posiadanie. Tabula rasa. Stworzone tylko dla mnie i tylko ja mogę je nosić. Nie powinnam ich użyczać nikomu innemu a ewentualnie kiedyś, kiedy już np. będę wybierać się na tamten świat, mogę je przekazać komuś, komu będę dobrze życzyła.




Bardzo, ale to bardzo kocham moje pierścienie - ametyst, różowy kwarc i żółty topaz. Dostałam je od męża w najlepszej z możliwych intencji. Dał mi je ze szczerego serca i ze szczerą wiarą, że boska moc kumulowana w kamieniach zawsze będzie mnie chronić. Wspaniałe uczucie.

poniedziałek, 7 marca 2011

Maksymilian

Maksymilian. Maksymilek. Maksimus. Maksim. Maksimek...


Maks jedynie w ostateczności. Kiedy moja mama dowiedziała się, że zamierzamy nazwać małego Maks - zaniemówiła. U sąsiada był przecież (bo chyba już go nie ma) pies o tym imieniu! Biały, niewielki ale groźny. Zwykle stał na łańcuchu. I czasem słyszało się jak ktoś wołał na niego "Maaaks!". Jednak pies sąsiada to nie jedyny pies o imieniu Maks jakiego znam. Mimo wszystko zupełnie mi to nie przeszkadza. Nasze krowy, koty i psy na Pastorczyku też miewają ludzkie imiona. Krowa Ulka, krowa Staśka, krowa Zuzia, krowa Marcin, krowa Celina, byk Piotrek, byk Franek, byk Sylwek, kotka Kasia, kot Sławek, pies Tomek i tak dalej. Prym w nadawaniu imion oczywiście wiedzie moja siostra Beti a z nią się na ten temat nie zadziera i nie dyskutuje tylko przyjmuje do wiadomości.

Nasz Maks przede wszystkim jest Maksymilianem. Tak lubię i tak go nazywam najczęściej. Często też Maksymilek a tata Mohi - oczywiście Maksimus. Wiem, wiem. Maximus w Polandii kojarzy się z pewną bardzo procentową marką, ale kiedy tak zaczęłabym wszystko analizować pod kątem co to znaczy i z czym się to kojarzy, to dziecko pozostało by bezimienne.

Boje o imię toczyliśmy z Mohim dość długo. Ja brałam pod uwagę głównie brzmienie, Mohi również i przede wszystkim znaczenie. Mój wytypowany wcześnie Igor przepadł zatem z kretesem, Cezary niestety też się nie ostał, choć moja mama i siostra były bardzo ZA (Czaruś, Czarek... tak czarująco, nieprawdaż?), Ernest też ostatecznie wyleciał w kosmos, Eryk po krótkim wahaniu do niego dołączył, Emilek pozostał w Loneberdze w swojej drewutni a na szerokie wody wypłynął Maksymilian. Poddałam więc mężowi pod rozwagę, bo imię zawsze mi się podobało pomimo swej dłuuuuugości, opowiedziałam historię świętego Maksymiliana Marii Kolbego i użyłam argumentu, że imię jest całkiem międzynarodowe i ma różne, ale zarazem podobne formy w wielu językach świata - tak samo jak Aleksander. Mąż sprawdził w necie, uznał, że polski święty to zacna postać i zdecydowanie możemy tak nazwać naszego synka. Dodatkowo - od Maksymiliana już tylko krok do Maksimusa - słynnego Gladiatora. I tak wspaniale to brzmi. Obaj synowie przybrani w imiona piękne, dumne, silne. Aleksander Wielki i Maksymilian Największy. Niech więc zatem będzie. Niech jest.

Moja mama wczoraj stwierdziła, że Maksymilian to już nawet jej się podoba i pasuje do Aleksandra. "No widzisz - powiedziałam - Maks to tylko tak czasami, jak trzeba będzie szybko zawołać na skróty ;-)". Czyli - koniec końców - imię zaczyna się przyklejać i przyrastać do małego i stanowić jego nierozerwalną część. Już nie wyobrażam sobie, byśmy mogli nazwać go inaczej :-).

Maksymilian zatem - idąc śladami Aleksandra - jak każdy już wie - urodził się w dzień trzecich urodzin starszego brata - 23 lutego 2011 roku. W środku tygodnia, bo w środę i w środku dnia bo kilka minut po 12 w południe. Będzie pracowity - pomyślałam. Dzień roboczy, środek dnia. Aleksander urodził się w sobotę, tuż po 21. Tak, jakby śpieszył się na jakąś imprezkę, a zatem typ raczej rozrywkowy - jak sobie sama wydedukowałam LOL ;-).


Maksymilek ważył 3.100 kg i mierzył 57 cm a zatem co nieco prześcignął Olesia w swej urodzeniowej wadze i mierze. Po urodzeniu był brzydki jak nieboskie stworzenie. Czerwony jak burak. Ba, wręcz siny jak chmurne niebo. Buzia pełna krwistych kropeczek i wybroczyn. Opuchnięte oczy, długie pazurki jak u wampira i potargane kudełki. Zdecydowanie więc odmówiłam mu stwierdzenia "ooo, jaki Ty śliczny jesteś" a wypaliłam prosto w przymknięte ślepka, że jest strasznie nieurodziwy. Dodałam jednak szybko, że mimo wszystko jest przecież słodki i kochany. Pocieszyłam też, że z czasem uroda na pewno mu się poprawi. Nie sądzę jednak, by zanadto tym wszystkim się przejął. Od samego początku zainteresowany był głównie moim biustem. Nie miał problemów ze ssaniem i dzięki temu szybko i wystarczająco się najadał, po czym spał, spał i spał. Czasami jedynie poczuwał empatię do dzieci płaczących na sąsiedniej sali szpitalnej i kiedy one zaczynały swoją operę, on natychmiast składał usteczka w dziubek bądź podkówkę i łączył się z nimi w bólu. Za jakiś czas chyba go to jednak znudziło, bo kiedy na naszą salę przybył mu o 2 dni młodszy kolega, który płakał bardzo dużo i często - on nie zwracał już na niego uwagi i pogrążał się niewzruszony w swoim własnym, sennym światku.

Dobre dziecko z Maksymiliana. Boję się zapeszać i nie powinnam chwalić dnia przed zachodem słońca, ale póki co taki właśnie jest. Najada się i zasypia. Śpi spokojnie i dość długo. Płacze jedynie wtedy kiedy musi, a najwyraźniej musi rzadko albo wcale. Wybroczynki z buzi niemal już ustąpiły, kikucik z pępowiny odseparował się dwa dni temu, skóra nabiera normalnego kolorytu, poliki się zaokrąglają. Jest dobrze. Kiedy noszę go na rękach zachowuje się jak zając pod miedzą albo mysz pod miotłą. Ma dość poważny wyraz twarzy, ale czasami strzela śmieszne minki, uśmiecha się lub patrzy na świat spod przymkniętych oczek. Oczy ciemne, ale nie wiem czy będą takie wielkie i otoczone wiechciem rzęs jak u Aleksandra. Poczekamy, zobaczymy. Obaj chłopcy mają ze sobą wiele wspólnego, ale jednak tacy sami nie są. 


W USC zarejestrował Maksymiliana Tata. Tata nie umie po polsku, w urzędzie nie umieją po angielsku, ale sprawa została załatwiona szybko i pozytywnie. Mohi wszedł do pokoju, pokazał dokument ze szpitala, powiedział "mój nowy synek" i od razu było wiadomo po co przyszedł. Wyposażyłam go w konieczne dokumenta, na karteczce napisałam imię dziecka oraz inne niezbędne dane i kazałam dzwonić "jak coś". Zadzwonił, porozmawiałam chwilkę z urzędniczką, która w zasadzie już nas dobrze zna i - udało się, a jakże. Tata dumnie przytargał do domu 3 wypisy aktu urodzenia i poklepał się pięściami w piersi jak zwycięski goryl. 

Maksymilianku witaj na świecie. W porę, kurde mol, pojutrze będziesz miał już 2 tygodnie a ja tu dopiero Cię witam... Oj, matko, matko Joanno.....

Dodam jeszcze, że będąc w ciąży czasami zastanawiałam się jak to będzie mieć już 2 synków. Czy będę ich tak samo kochać, czy coś się zmieni w moim sercu i głowie. Takie typowe rozterki, jakie miewa niejedna mamuśka. No i powiem tyle, że nic się nie zmieniło. Oluś kochany jak zawsze, Maksymilek? - jest tak, jakby był z nami od dawna i nie wyobrażam sobie już sobie życia bez niego.

niedziela, 6 marca 2011

Trzylatek Aleksander

Planowałam napisać urodzinowy post ku chwale Aleksandra dokładnie w dniu Jego trzecich urodzin - czyli 23 lutego. Jako jednak, że Matka Natura zgarnęła mnie tego dnia skoro świt do szpitala, celem "dokonania" jeszcze jednych urodzin - planowany post nie doszedł do skutku.

Z czasowym ogonem, ale jednak - piszę ten post dzisiaj. 

A zatem - nasz starszy synek ma 3 latka. Niby dopiero a jednak już. 

Aleksander. Olek. Oluś. Oli. Alan. Tak najczęściej go nazywamy. Ja najbardziej lubię formę Aleksander. Tata Mohi też. Lubię też Oluś i tak też sam Oluś najczęściej określa siebie. Alan - forma wymyślona i używana przez moją siostrę a chrzestną jubilata. Moja siostra jest mistrzynią świata w wymyślaniu, nadawaniu i zniekształcaniu imion, ksywek i przydomków. Ja, na ten przykład jestem dla niej od dość dawna Leon lub Lef ;-). Oluś początkowo był Mundkiem a potem stał się Alankiem. I w języku mojej siostry (i w zasadzie nie tylko) nadal funkcjonuje pod tym imieniem. Walczyć z tym, to jak walczyć z wiatrakami. Poza tym, Beti ma w naszym życiu swoje przywileje. Wyjątkowe.


Aleksander urodził się 23 lutego 2008 roku, w sobotę o 21.05. Ważył 2.900 kg a mierzył 51 cm. Miał dużo ciemnych włosków i od samego zarania istnienia długie, ciemne rzęsy. Na początku urodą nie grzeszył, o nie. Stopniowo jednak zyskiwał na wyglądzie i choć po dziś dzień jest drobnym chłopczykiem to jednak nie masa i waga czynią go na swój sposób wyjątkowym. Duże, brązowe gały, rzęsy jak miotły i delikatna buźka. Jako matka jestem dość krytyczna i nie siedzę nad dzieciakiem jak kwoka gdakająca peany nad jego urodą, ale ostatecznie uważam, że ten polsko-indyjski mix wyszedł mnie i Mohiemu całkiem do rzeczy.



Dziś, kiedy Oli ma już za sobą swoje magiczne 3 urodziny, ma bujną czuprynę i waży nieco powyżej 13 kg. Mało? No, córka siostry mojego kolegi w maju skończy 2 lata a waży 17 kg. Nikt nie określa jej mianem grubej. Jest ponoć "normalna". Czy to zatem oznacza, że Oli jest nienormalny? Bo drobny? Ej tam. Do diaska z takimi tam! Owszem, tak już mam, że podczas gdy świat walczy z nadwagą, zabiega o szczupłe figury i wydaje na to kupę kasy - ja mam zawsze przeciwległy problem - a to za mało w ciąży ważę a to dzieciaki za mikre. Skaranie boskie. Całe szczęście nie mam teraz problemów tego typu z samą sobą, bo za chuda na pewno nie jestem. Byłam. W podstawówce. Kompleksowo zakompleksiona - mała i chuda. Może najmniejsza w klasie. Porażka i wstyd. Ale, thanks God - przeszło z wiekiem.


Oli jest drobny, owszem, ale wielki duchem i rozumkiem. Gada jak najęty. Aparat mowy ma rozwinięty od dawna i trenuje go bez końca. Używa wyrażeń, które w jego wieku wydają mi się trochę na wyrost. Albo rzeczywiście tak mi się tylko wydaje...(co by nie popaść w samozachwyt). Czasami muszę go upomnieć - Oluś cicho, przestań choć na chwilkę gadać! A on nawija i nawija. Pamięć ma niesamowitą - lepszą niż ja. No tak, ale ja się starzeję a on rozwija - mnie powoli tykać będzie demencja a on uprawiać będzie swoją życiową wspinaczkę na wyżyny. Jakie? Mam nadzieję, że wszelakie - jakie tylko zechce.

Dodam jeszcze, że nasz chłopczyk jest też wrażliwy. Lubi się przytulać, przylepiać i mówić kocham cię. Lubi, kiedy ktoś się z nim bawi, czyta mu bądź ogląda z nim film. Mama jest jego priorytetem, ale coraz bardziej lubi przebywać z ojcem. Dogadywanie się nadal idzie im trudno, ale żaden nie widzi w tym problemu. Ja czasem TAK. Bo muszę tłumaczyć z polskiego na nasze i odwrotnie. Ech...

Synuś, jesteś kochany. Rośniesz i mężniejesz. A najbardziej dotarło to do mnie wtedy, kiedy pojawił się na świecie twój braciszek. Urosłeś wtedy w moich oczach podwójnie... Rośnij dalej i zachwycaj nas sobą każdego dnia. Kochamy Cię :-)))


Jakoś kiepsko mi to wyszło, Oluś. To, czyli ten post. Wybacz. Bo oryginalnie miałam to napisać dokładnie w Twoje urodziny. Wyszło jednak tak, że zajęłam się wtedy również innymi urodzinami... Na szczęście wiem, że te drugie urodziny są dla Ciebie chyba najlepszym z możliwych prezentów :-).

sobota, 5 marca 2011

Małe-wielkie przyjście

Z serii Wspomnień Całkiem Niedawnych


Jest już po północy. Przebudzam się, bo coś mnie boli. Coś? Nie, nie coś. Wiadomo dokładnie CO. Kurde mol.  Całkiem przykry ten ból, ałał! Przechodzi. Leżę nieruchomo. Czekam. Patrzę w ciemności na elektroniczny zegarek. Liczę. 12 minut i znowu mnie dopada. Łał! Mija. I wraca. Z zegarkiem w ręku (a raczej na parapecie) jest to teraz ni mniej ni więcej a 10 minut raz po raz. UUU, to już nie przelewki. Tym razem to już na pewno nie zwidy ani fałszywe alarmy.

Więc to jednak dziś. He, he, he. Śmieszne. Naprawdę zabawne. Teoretycznie, owszem, było to możliwe i śmiechem, chichem można było sobie to ewentualnie wyobrazić i ewentualnie mogło tak być. Ale żeby naprawdę??? Leżę i nie wierzę. Nie wierzę w taką samą datę. Ale w resztę już wierzę. Nie ma zmiłuj. Boli mnie co 10 minut i cierpię. Jest znośnie, ale coraz mniej. Około 4 zasypiam na jakieś pół godziny, może mniej, bo czuję się potwornie zmęczona. Budzi mnie kolejny, ostrzejszy zastrzyk bólu.

Nie ma co. Wstaję. Oluś i Mohi śpią. Ze mną - k woli ścisłości. Śpią jak gdyby nigdy nic, a ja się motam cieleśnie i emocjonalnie. Wlokę swoją oczywistą torbę z sypialni do przedpokoju. Czy ja mam wszystko? Coś mi odpowiada - abyś szczęście i siły miała to reszta nieistotna. Prawda. Mimo to włączam laptopa i między jednym a drugim skurcz (-ybykiem) szukam w googlach info pod hasłem "torba do szpitala". Piszą jak dla dziecka, które idzie do zerówki - szczoteczka, kubeczek, pasta do zębów, dowód osobisty, aparat fotograficzny, 3 pieluszki, 3 kaftaniki, chusteczki... Boziu, jakie to wszystko dla mnie bzdurne! Zwłaszcza ta szczoteczka i pasta do zębów... Zamykam laptopa. Zanim zamknę zerkam na pocztę i na FB. A co? Kto wie, kiedy znów odpalę komputer...

W torbie mam zdecydowanie wszystko a nawet więcej. Gramolę się pod prysznic. Wyłażę skurczona, mam kwaśną minę i chce mi się pić. Wody i tylko wody. Butelkowana skończyła się wczoraj. Kranówy nie lubię. Zaraz 6. Budzę Mohiego. Mówię, że kiepsko ze mną i że ma iść do sklepiku po wodę. A on? Uśmiech od ucha do ucha. Szczęśliwy, że to wreszcie już i że to w ten dzień. Przytula mnie, głaszcze i mówi "Mooooja mama, brave mama". Ok, rozumiem i kocham jego czułość, ale dziś i teraz jestem jak nabita pinezkami. "Idź szybciej do tego sklepu, bo muszę się zwijać i dzwonię po karetkę". No i dzwonię, około 7. Siedzę na starym fotelu w przedpokoju, zaciskam zęby i dzwonię - i zębami i telefonem. Tym razem muszę posłużyć się służbą zdrowia. Nasz samochód zamarzł. Po prostu. Zima jaka jest każdy widzi a mój grat również. No comment. Karetka przyjeżdża niemal zaraz. Zanim do niej zejdę zachodzę do sypialni i całuję Olusia - Happy birthday malutki! Na schodach słyszę rumor. Jejku, to oni po mnie idą? A jakże. Pani i 2 Panów. Jezu, nawet nosze mają. Poszaleli. Staję w progu, Mohi za mną z moją torbą a towarzystwo ratunkowe: "Ooo, to Pani na chodzie?". Nie jest mi do śmiechu, ale uśmiecham się i gadam do siebie w duchu "taaa, na chodzie i na dodatek nic po mnie nie znać" ;-). Schodzimy - każdy sobie. Na dworze mróz, aż świadomość boli. Żegnam się z Mohim, przytulam, buzi, mówię mu - "Do 12 powinnam już być po wszystkim, zadzwonię, dbaj o Olusia". Wsiadam do karetki, Pani każe mi się położyć, okrywa mnie kocem, rozmawia ze mną, jest miła. Zimno jak diabli, ale wolę zimno niż gorąco. Bóle rozgrzewają mnie dostatecznie. Z karetki na Izbę Przyjęć wiozą mnie na wózku. Czuję się jak przygłup. Owszem, nie ma wątpliwości, że poród jako taki jest już w trakcie, ale przecież te kilkadziesiąt kroków to bym jeszcze przeszła sama! Na Izbie - formalności - dowód, ubezpieczenie, pytania. Potem zostawiam kurtkę i buty w depozycie i na tym samym wózku, z torbami na kolanach wiozą mnie do windy. Windą na pierwsze piętro. Porodówka. Brrr. Już sama nazwa mnie obezwładnia. Dookoła dziwna, błoga cisza i pustki. Sanitariusz wypuszcza mnie z wehikułu na jakąś brązową kozetkę w małym pokoiku, mówi, że zaraz ktoś do mnie przyjdzie i zmywa się jak piana po mydle. Siedzę na tej kozetce jak złe na kępie i dochodzę do wniosku, że z wrażenia to chyba mi się skurcze zatrzymały. Za chwilkę przychodzi położna. Znam ją ze swoich szpitalnych pobytów - jeszcze tych z Olkiem i tych ostatnich. Jedna z tych, które bolesne zastrzyki z papaweryny-pyralginy dawały po mistrzowsku. Cieszę się, że to akurat ona. Zawsze robiła na mnie dobre wrażenie. Przychodzi, wita się i przynosi mi... koszulkę. Pamiętam te koszulki jeszcze z porodu Olka. Niech je szlag trafi! XS mini z troczkami przy rozcięciu od szyi do pępka. Czysta i wykrochmalona, ale z całą pewnością wiekowa. Zgrzebna, skromna, chyba nawet na swój sposób śmieszna. No ale co robić? Dziecko boli coraz mocniej i częściej, więc koszulka i jej wyuzdany krój zupełnie zaczyna tracić moje zainteresowanie. Dreptam za położną na salę narodzin. Okazuje się, że choć kurczy mną i skręca, to jeszcze mi trochę zejdzie... Podłącza mnie do KTG. Boli coraz bardziej i częściej. Po KTG znowu wstaję. Każdy skurcz przygina mnie do ziemi. Muszę go przetrzymać w pozycji kociego grzbietu. Obok sali narodzin (sala porodowa brzmi okrutnie) jest tzw. pokój rodzinny. Z uwagi na to, że żadnych rodzin tymczasowo tu nie ma - położna pozwala mi w nim siedzieć, łazić, szwędać się i nawet wylegiwać się w rogowej wannie. No to się wyleguję. Wanna duża, woda ciepła, położna leje pachnące olejki, ale przyjemnie nie jest, bo tak czy owak mnie boli. Syczę jak zraniony gąsior, polewam się wodą ze słuchawki po brzuchu a brzuch zachowuje się jak dziki. Staje dęba, pręży się, niemal mi powłok nie rozwali. Wyłażę z wody. Idę do położnej. Twierdzi, że już raczej bliżej niż dalej. Mimo to nadal łażę. Tu i tam. Cały oddział pusty i cichy jak kościół po mszy. Tylko ja i ta położna. Inna pielęgniarka przychodzi do nas jedynie od czasu do czasu na przeszpiegi. W międzyczasie moja położna wypełnia papiery. Zadaje pytania. Jak zawsze, największy problem stanowi imię i nazwisko męża. Przywykłam.

Znowu ląduję w wannie. Tym razem przeżywam już katusze. Przyrzekam sobie, że nigdy więcej w ciąży nie będę (zresztą i tak planów nie miałam) i że jak to się skończy i przeżyję, to będzie cud ewidentny. Nie płaczę, ale mam ochotę ryczeć w głos. Biadolę na kobiecy los, zazdroszczę facetom i mam pretensje do Boga. Jednocześnie błagam go, bym to wszystko przeszła czym prędzej. Jestem w tym momencie egoistką. Myślę tylko o sobie i swoim bólu. Zaledwie między wierszami myślę o dziecku. Wewnętrznie jednak wiem, że urodzi się zdrowe i bez szwanku. Wiadomo mi, że dziecko też cierpi i pokonuje swoją pierwszą, życiową drogę krzyżową, ale naprawdę nie umiem myśleć o niczym innym, jak tylko o sobie i tej potwornej boleści jaka mnie opętała. Opętuje coraz bardziej. Mały ma tego dość i ja mam dość. Tak dość, że czuję zbliżające się zaświaty. Że też przejście z jednego na drugi na świat musi być taaaaakie przykre. Takie okrutne! Ostatnimi okruchami świadomości słyszę jak ktoś mi mówi, że to nasza ostatnia prosta. Prosta? Pokrętna jak cholera! LITOŚCI!!! ..... i w końcu słyszę "łeee, łeee. łeee". 

Niebo czy piekło? - przewija mi się po zamotanym, potarganym łbie? Niemożliwe, żeby piekło. Przez nie już przecież przeszłam. To musi być jednak Niebo. Tylko Niebo... I to Niebo - płaczące, mokre, umazane i nieświadome, ląduje na moim poluzowanym, oswobodzonym brzuchu. Patrzę na położną i mówię - "dzięki Ci Boże"... Uśmiechnęła się i pokręciła głowa czyniąc dalej swoje powinności. 

Pogłaskałam swoje Niebo, popatrzyłam czy ma 2 ręce, 2 nogi i głowę na miejscu. Miało. Powiedziałam mu "cześć malutki" i uśmiechnęłam się do niego. Nie odwzajemnił uśmiechu. Ryczał ;-). Pielęgniarka pokazała mi jego okazały dowód męskiej płci, zapytała czy potwierdzam i poniesiono Go do wagi, miary, mycia i wstępnego zbadania. Położna zaś nadal zajmowała się MNĄ. Fajna kobieta... a mnie już nawet chęć na pogawędki wróciła. Byłam tak szczęśliwa, że mam to wszystko pomyślnie za sobą, że już chyba nic nie było w stanie popsuć mi odzyskanego humoru - o ile już można było mówić o jakimś humorze...

Po zabiegach na sali narodzin, na jaką nie zamierzam już wybrać się nigdy więcej - powieziono mnie na salę rekonwalescencji i spotkania z maluchem. 

Najpierw zadzwoniłam do Mohiego. Potem do siostry. Potem wysłałam smsy do innych, najbliższych osób. Byłam wyczerpana jak czerpak, potwornie chciało mi się wody i potwornie chciałam już zobaczyć malucha. Przyniesiono mi go jakieś 2,5 godzinki po całej akcji. Z łóżka wstałam wcześniej, bo musiałam... sikuuuu.... I było to dość trudne do wykonania, ale jednak się udało, he he. Obejrzałam też dokładnie zmniejszony brzuch.  No, nie jest źle - pomyślałam. Co nieco jeszcze pękaty, ale na pewno szybko się "otrząchnie". 

Dziś jest 11 dzień po porodzie. Wszystkie przed ciążowe ciuchy leżą już na mnie jak należy. Brzuch co prawda nie jest elastyczny i gimnastyczny, ale ogólnie spoko. Pod bluzką to nawet nie znać jego drobnych mankamentów. Reszta - jaka była taka i jest. Nic dodać, nic ująć. Fizycznie czuję się już bardzo dobrze. Kryzys samopoczucia miałam w sobotę po powrocie z małym do domu. O żesz! Byłam jednym, wielkim bólem, który miotał się jak szalony. Byłam nieznośna dla siebie i swoich chłopaków. Ze łzami w oczach ciągałam nogę za nogą. Życie odzyskałam po zdjęciu szwów. 

Narodziny są piękne. Ale taką refleksję mogę wygłosić jedynie będąc już PO. Nigdy wcześniej. I nigdy w odniesieniu do całej tej okrutnej fizjonomii. Bo jest okrutna. Nikt mi nie powie, że zjawisko jest piękne, niezwykłe i mistyczne. Dupa Jasiu. O! A dokładnie to moja d***. Owszem, przeżyłam to (ba, podwójnie) i przeżywa to wiele kobiet na świecie od zarania wieków, ale to nie jest jak dla mnie nic pięknego. Nawet pomimo efektu w postaci dziecka, które owszem, wspaniałe jest. Oddzielam jednak te 2 sprawy - poród sobie a dziecko sobie. Oddzielam, mimo iż obie te sprawy są ze sobą nierozerwalnie związane. NATURA! Daje Ci człeku szczęście, ale przez Twoje własne nieszczęście. Nic za darmo. 

I to by było na tyle wspomnień. Mogłam mniej, mogłam więcej. Napisało się tyle i na tym zakończę. Dziękuję za uwagę :-). Dzisiaj jestem szczęśliwa i dzisiaj właśnie to się liczy :-))))).

czwartek, 3 marca 2011

Bombastycznie sympatycznie :-) :-) ;-)


No.

Żywotniki są wytrwałe i bez podlewania wytrzymują dość długo. Staram się, rzecz oczywista, nie zaniedbywać nawadniania, ale jak to w żywocie - różnie z tym bywa.

No.

Ale żeby Żywotnik dostał specjalne, słodkie i niezwykle pożywne MULTIWITAMINY I MINERAŁY  w postaci dwóch blogowych wyróżnień, od dwóch niezwykłych kobiet, których blogi śledzę z apetytem jak dorastający szczeniak - to już jest EXTRA dieta! Oboje z tej diety będziemy czerpać - i mój żywotnik i ja, która żem go zasadziła.

Wyróżnienia (ABSOLUTNIE NIESPODZIEWANIE) przyznały mi:

- Mama Ammara - autorka bloga "Jordania okiem Polki..." 
- Arabella - autorka bloga "Arabella's life. Z życia bardzo mieszanej rodzinki"

Dziewczyny, koleżanki, matki i wdzięczne pisarki - bardzo Wam dziękuję. Jestem bardzo uradowana, pozytywnie nakręcona i szczerze uśmiechnięta. Nie widzicie mojego uśmiechu oczyma, ale jestem pewna, że wyczujecie go w jakiś inny sposób ;-). 

Po ludzku, po kobiecemu i tak po prostu jest mi bardzo miło! Aż zaczęłam obgryzać i tak krótko przycięte paznokcie z tego niespodziewanego wrażenia (serio ;-)).

No.

No i teraz muszę wypełnić przykazania wyróżnień. Jeżeli coś pochrzanię, zapomnę o czymś albo zrobię nie tak - wybaczcie. Piszę dość szybko i nie za bardzo wiem np. jak umieścić u siebie logo wyróżnień. Hmmm... Nie wiem też jak to robicie, że np. piszecie "Żywotnik" i już pod tym słowem jest ukryty link do bloga. Oj, Amisho, trzeba będzie się trochę podszkolić.

No.

Ale do rzeczy.

Wyróżnić 10 blogów to dla mnie wyzwanie. Czy ja śledzę aż tyle??? No i nie można wyróżnić blogów osób, które wyróżniły mnie??? To jeszcze gorzej. Wyłamuję się jednak z zasad i dziewczyny, które mnie wyróżniły - wyróżniam w odwecie. Nie dlatego, żeby sobie nawzajem oddawać słodycze, ale dlatego, że jestem wierną fanką ich blogów i w tych czy innych okolicznościach - zawsze bym je wyróżniła.

A zatem (kolejność alfabetyczna wg nicku autorki):

1. Arabella - "Arabella's life. Z życia bardzo mieszanej rodzinki" - http://arabellamix.blogspot.com/ - odkryłam jej bloga jako jedna z pierwszych i od razu "wpadłam". Zwyczajna-niezwyczajna, niepospolicie i pozytywnie "zmiksowana" kobieta, która przybliża świat swój codzienny jak i jej daleki kraj w sposób ciepły, ciekawy i serdeczny. Od razu poczułam z Arabellą "związek dusz".

2. AskaG - "Dwa słońca" - http://mojedwaslonca.blogspot.com/ - blog młody na blogspocie, ale wcześniej odwiedzałam go pod innym szyldem. Jeden z moich pierwszych ulubionych. Kolejna mama - Polka, tym razem żyjąca na co dzień w dalekim, egzotycznym Pakistanie. Jej spostrzeżenia na temat kraju, w którym żyje oraz perypetie rodzinne i dziecinne są dla mnie zawsze miłą lekturą i przybliżają inny świat. Lekkie pióro i dusza felietonistki. Asiu, mam nadzieję, że nie będziesz miała mi za złe, że tym samym co nieco zareklamuję Twoje Dwa słońca :-)

3. Iga - "No to co!" - http://no-to-co.tumblr.com/ - blog, który jest młody jak jego autorka i który nieco przysnął zimowo, ale mam nadzieję, że przebudzi się wraz z nadchodzącą wiosną. Poczucie humoru, lekkie jak piórko... "pióro", wrażliwa autorka, która oswaja Zieloną Wyspę razem ze swoim prywatnym szczęściem.  

4. Joanna - "Świat według mnie" - http://kaffe-latte.blog.onet.pl/ - moje niedawne, skandynawskie odkrycie. Za perfekcyjnie ujęte w słowa pisane myśli i opisy. Za poczucie humoru, wrażliwość i bardzo efektywne przyciąganie mojego wzroku do każdego tekstu. Za imię? 

5. Kaeri - "Blog lewej odnogi pęczka Hisa" - http://zgredziuch.blogspot.com/ - zazdroszczę Kaeri umiejętności pisania krótko i na temat, ale jednocześnie wyczerpująco i z humorem (czasem nieco czarnym, ale przez to jeszcze bardziej cool'owym). Tytuł bloga nadal jest dla mnie zagadką, ale autorka pisze na ciemnym tle, stąd zapewne jest poniekąd troszku mistyczna i tajemnicza ;-). 

6. Kerry-Marta - "Pod Martulinowym niebem" - http://pod-martulinowym-niebem.blogspot.com/ - za złote serce, myśli i ręce. Za wszelkie cuda, jakie wyrabia, potem fotografuje, opisuje i często-gęsto bezinteresownie rozdaje. Za ciekawe teksty i wyzwania jakie stawia swoim czytelniczkom poddając pod dyskusje i wolność wypowiedzi tym, co mają ochotę na dany temat się wypowiedzieć. 

7. Mama Ammara - "Jordania okiem Polki" - http://jordaniaokiempolki.blogspot.com/ - blog na jaki dotarłam przez przypadek i gdzie zapuściłam korzenie jak stary dąb. Za kawał niezłej egzotyki w moim domu, kiedy czytam posty autorki. Za rzetelne, obiektywne informacje o świecie, w którym żyje, mistrzowskie pióro, poczucie humoru, klasę i charyzmę - czasem jeden jej post pociąga za sobą niekończące się światowe debaty czytelniczek :-). 

8. Milmato - "Słowo się rzekło" -http://milenka-zagaduje.blogspot.com/ - za jej własne dziecko w pigułce ;-). Kolekcjonerka ulotnych chwil i niepospolitych wyrażeń oraz tekstów jej córki Milenki. Za zawsze świetne zdjęcia tej małej, uroczej księżniczki.

9. Ula - "W drodze" - http://przekornie.blogspot.com/ - blog, który nadal nadrabiam, ale wiem, że warto. Nie dość, że podróże i relacje po świecie to jeszcze jak "sprzedane"! Perfekt opisy, że o fotkach nie wspomnę. I duszę więc i ciekawość i oko można pokarmić. Dodatkowo - trudne i jednocześnie piękne w swym zamiarze zmagania z szarym, czasem beznadziejnym i  absurdalnym światem "obok, tu i teraz". Wojowniczka o słuszne cele i globtroterka - nie sposób więc czasem nie dołączyć do niej w jej drodze - choćby na chwilę.

10. Wszelkie inne blogi, na które wpadłam, zajrzałam, wpadam i zaglądam a jeszcze nie oswoiłam się z nimi na tyle, by móc się jakoś sensownie wypowiedzieć. Również te, które które czytam, podczytuję a są dostępne jedynie osobom wtajemniczonym :-). 

DZIĘKUJĘ ZA UWAGĘ :-).

O żesz... jeszcze lista rzeczy, które czynią mnie szczęśliwą. Tyle tego, że się chyba tu nie zmieszczę. Zrobię więc tak, jak na testach psychologicznych - pierwsze i szybkie skojarzenia:

1. Aleksander, Maksymilian i Mohinder :-) - nie wymaga komentarza, prawda?
2. Szlachetne zdrowie i dobre samopoczucie - bez tego ANI RUSZ! Dotyczy mnie oraz moich bliskich.
3. Wiosna, lato, jesień, zima - kocham różnorodność klimatu (ale zimie już powoli bym podziękowała....).
4. Minimum finansowe - pieniądze szczęścia nie dają, ale ich brak na co dzień - zdecydowanie je odbiera...
5. Pokój na świecie - stereotyp, wielkie słowo... ale nie należy go strącać z piedestału i odbierać znaczenia. 
6. Czasami czas tylko dla siebie - bym mogła poczytać, popisać, pooglądać, posłuchać i naładować się egoistycznie, co by potem móc być również altruistką dostępną i pożyteczną dla innych.
7. Możliwość podróży - nadal jestem ich głodna a tak bardzo lubię odkrywać i poznawać świat...
8. Wieś - moje pierwotne środowisko - kiedy tam jestem - to jakbym istniała podwójnie.
9. Pokonywanie wyzwań i trudności - jak się uda to wiadomo - góry można przenosić.
10. Jak najwięcej dobrych, miłych, serdecznych i szczerych dusz dookoła - póki co - jest was sporo i oby tak dalej :-))))))) !!!

Jeszcze tylko powiadomię moje wyróżnione i... wywiązałam się jako-tako z reguł ? Ojej, jeszcze LOGO! Jak je zrobić??? Pomocy!

Starałam się bardzo. Post pisałam 2 dni, z przerwami na karmienie, kąpanie, przewijanie, zabawianie, pomaganie siku, robienie mini kanapeczek, odbieranie telefonów od męża, gotowanie, zamiatanie, wycieranie soku z dywanu, upominanie by nie skakać po łóżku z dzikim wrzaskiem i...... tak dalej, dalej i dalej. Ciężko się piszę na takim rozdarciu, oj ciężko.

SERDECZNIE POZDRAWIAM I PRZESYŁAM TROCHĘ PODLASKIEGO SŁOŃCA, KTÓRE DZISIAJ OSZALAŁO. :-)))))