Z serii Wspomnień Całkiem Niedawnych
Jest już po północy. Przebudzam się, bo coś mnie boli. Coś? Nie, nie coś. Wiadomo dokładnie CO. Kurde mol. Całkiem przykry ten ból, ałał! Przechodzi. Leżę nieruchomo. Czekam. Patrzę w ciemności na elektroniczny zegarek. Liczę. 12 minut i znowu mnie dopada. Łał! Mija. I wraca. Z zegarkiem w ręku (a raczej na parapecie) jest to teraz ni mniej ni więcej a 10 minut raz po raz. UUU, to już nie przelewki. Tym razem to już na pewno nie zwidy ani fałszywe alarmy.
Więc to jednak dziś. He, he, he. Śmieszne. Naprawdę zabawne. Teoretycznie, owszem, było to możliwe i śmiechem, chichem można było sobie to ewentualnie wyobrazić i ewentualnie mogło tak być. Ale żeby naprawdę??? Leżę i nie wierzę. Nie wierzę w taką samą datę. Ale w resztę już wierzę. Nie ma zmiłuj. Boli mnie co 10 minut i cierpię. Jest znośnie, ale coraz mniej. Około 4 zasypiam na jakieś pół godziny, może mniej, bo czuję się potwornie zmęczona. Budzi mnie kolejny, ostrzejszy zastrzyk bólu.
Nie ma co. Wstaję. Oluś i Mohi śpią. Ze mną - k woli ścisłości. Śpią jak gdyby nigdy nic, a ja się motam cieleśnie i emocjonalnie. Wlokę swoją oczywistą torbę z sypialni do przedpokoju. Czy ja mam wszystko? Coś mi odpowiada - abyś szczęście i siły miała to reszta nieistotna. Prawda. Mimo to włączam laptopa i między jednym a drugim skurcz (-ybykiem) szukam w googlach info pod hasłem "torba do szpitala". Piszą jak dla dziecka, które idzie do zerówki - szczoteczka, kubeczek, pasta do zębów, dowód osobisty, aparat fotograficzny, 3 pieluszki, 3 kaftaniki, chusteczki... Boziu, jakie to wszystko dla mnie bzdurne! Zwłaszcza ta szczoteczka i pasta do zębów... Zamykam laptopa. Zanim zamknę zerkam na pocztę i na FB. A co? Kto wie, kiedy znów odpalę komputer...
W torbie mam zdecydowanie wszystko a nawet więcej. Gramolę się pod prysznic. Wyłażę skurczona, mam kwaśną minę i chce mi się pić. Wody i tylko wody. Butelkowana skończyła się wczoraj. Kranówy nie lubię. Zaraz 6. Budzę Mohiego. Mówię, że kiepsko ze mną i że ma iść do sklepiku po wodę. A on? Uśmiech od ucha do ucha. Szczęśliwy, że to wreszcie już i że to w ten dzień. Przytula mnie, głaszcze i mówi "Mooooja mama, brave mama". Ok, rozumiem i kocham jego czułość, ale dziś i teraz jestem jak nabita pinezkami. "Idź szybciej do tego sklepu, bo muszę się zwijać i dzwonię po karetkę". No i dzwonię, około 7. Siedzę na starym fotelu w przedpokoju, zaciskam zęby i dzwonię - i zębami i telefonem. Tym razem muszę posłużyć się służbą zdrowia. Nasz samochód zamarzł. Po prostu. Zima jaka jest każdy widzi a mój grat również. No comment. Karetka przyjeżdża niemal zaraz. Zanim do niej zejdę zachodzę do sypialni i całuję Olusia - Happy birthday malutki! Na schodach słyszę rumor. Jejku, to oni po mnie idą? A jakże. Pani i 2 Panów. Jezu, nawet nosze mają. Poszaleli. Staję w progu, Mohi za mną z moją torbą a towarzystwo ratunkowe: "Ooo, to Pani na chodzie?". Nie jest mi do śmiechu, ale uśmiecham się i gadam do siebie w duchu "taaa, na chodzie i na dodatek nic po mnie nie znać" ;-). Schodzimy - każdy sobie. Na dworze mróz, aż świadomość boli. Żegnam się z Mohim, przytulam, buzi, mówię mu - "Do 12 powinnam już być po wszystkim, zadzwonię, dbaj o Olusia". Wsiadam do karetki, Pani każe mi się położyć, okrywa mnie kocem, rozmawia ze mną, jest miła. Zimno jak diabli, ale wolę zimno niż gorąco. Bóle rozgrzewają mnie dostatecznie. Z karetki na Izbę Przyjęć wiozą mnie na wózku. Czuję się jak przygłup. Owszem, nie ma wątpliwości, że poród jako taki jest już w trakcie, ale przecież te kilkadziesiąt kroków to bym jeszcze przeszła sama! Na Izbie - formalności - dowód, ubezpieczenie, pytania. Potem zostawiam kurtkę i buty w depozycie i na tym samym wózku, z torbami na kolanach wiozą mnie do windy. Windą na pierwsze piętro. Porodówka. Brrr. Już sama nazwa mnie obezwładnia. Dookoła dziwna, błoga cisza i pustki. Sanitariusz wypuszcza mnie z wehikułu na jakąś brązową kozetkę w małym pokoiku, mówi, że zaraz ktoś do mnie przyjdzie i zmywa się jak piana po mydle. Siedzę na tej kozetce jak złe na kępie i dochodzę do wniosku, że z wrażenia to chyba mi się skurcze zatrzymały. Za chwilkę przychodzi położna. Znam ją ze swoich szpitalnych pobytów - jeszcze tych z Olkiem i tych ostatnich. Jedna z tych, które bolesne zastrzyki z papaweryny-pyralginy dawały po mistrzowsku. Cieszę się, że to akurat ona. Zawsze robiła na mnie dobre wrażenie. Przychodzi, wita się i przynosi mi... koszulkę. Pamiętam te koszulki jeszcze z porodu Olka. Niech je szlag trafi! XS mini z troczkami przy rozcięciu od szyi do pępka. Czysta i wykrochmalona, ale z całą pewnością wiekowa. Zgrzebna, skromna, chyba nawet na swój sposób śmieszna. No ale co robić? Dziecko boli coraz mocniej i częściej, więc koszulka i jej wyuzdany krój zupełnie zaczyna tracić moje zainteresowanie. Dreptam za położną na salę narodzin. Okazuje się, że choć kurczy mną i skręca, to jeszcze mi trochę zejdzie... Podłącza mnie do KTG. Boli coraz bardziej i częściej. Po KTG znowu wstaję. Każdy skurcz przygina mnie do ziemi. Muszę go przetrzymać w pozycji kociego grzbietu. Obok sali narodzin (sala porodowa brzmi okrutnie) jest tzw. pokój rodzinny. Z uwagi na to, że żadnych rodzin tymczasowo tu nie ma - położna pozwala mi w nim siedzieć, łazić, szwędać się i nawet wylegiwać się w rogowej wannie. No to się wyleguję. Wanna duża, woda ciepła, położna leje pachnące olejki, ale przyjemnie nie jest, bo tak czy owak mnie boli. Syczę jak zraniony gąsior, polewam się wodą ze słuchawki po brzuchu a brzuch zachowuje się jak dziki. Staje dęba, pręży się, niemal mi powłok nie rozwali. Wyłażę z wody. Idę do położnej. Twierdzi, że już raczej bliżej niż dalej. Mimo to nadal łażę. Tu i tam. Cały oddział pusty i cichy jak kościół po mszy. Tylko ja i ta położna. Inna pielęgniarka przychodzi do nas jedynie od czasu do czasu na przeszpiegi. W międzyczasie moja położna wypełnia papiery. Zadaje pytania. Jak zawsze, największy problem stanowi imię i nazwisko męża. Przywykłam.
Znowu ląduję w wannie. Tym razem przeżywam już katusze. Przyrzekam sobie, że nigdy więcej w ciąży nie będę (zresztą i tak planów nie miałam) i że jak to się skończy i przeżyję, to będzie cud ewidentny. Nie płaczę, ale mam ochotę ryczeć w głos. Biadolę na kobiecy los, zazdroszczę facetom i mam pretensje do Boga. Jednocześnie błagam go, bym to wszystko przeszła czym prędzej. Jestem w tym momencie egoistką. Myślę tylko o sobie i swoim bólu. Zaledwie między wierszami myślę o dziecku. Wewnętrznie jednak wiem, że urodzi się zdrowe i bez szwanku. Wiadomo mi, że dziecko też cierpi i pokonuje swoją pierwszą, życiową drogę krzyżową, ale naprawdę nie umiem myśleć o niczym innym, jak tylko o sobie i tej potwornej boleści jaka mnie opętała. Opętuje coraz bardziej. Mały ma tego dość i ja mam dość. Tak dość, że czuję zbliżające się zaświaty. Że też przejście z jednego na drugi na świat musi być taaaaakie przykre. Takie okrutne! Ostatnimi okruchami świadomości słyszę jak ktoś mi mówi, że to nasza ostatnia prosta. Prosta? Pokrętna jak cholera! LITOŚCI!!! ..... i w końcu słyszę "łeee, łeee. łeee".
Niebo czy piekło? - przewija mi się po zamotanym, potarganym łbie? Niemożliwe, żeby piekło. Przez nie już przecież przeszłam. To musi być jednak Niebo. Tylko Niebo... I to Niebo - płaczące, mokre, umazane i nieświadome, ląduje na moim poluzowanym, oswobodzonym brzuchu. Patrzę na położną i mówię - "dzięki Ci Boże"... Uśmiechnęła się i pokręciła głowa czyniąc dalej swoje powinności.
Pogłaskałam swoje Niebo, popatrzyłam czy ma 2 ręce, 2 nogi i głowę na miejscu. Miało. Powiedziałam mu "cześć malutki" i uśmiechnęłam się do niego. Nie odwzajemnił uśmiechu. Ryczał ;-). Pielęgniarka pokazała mi jego okazały dowód męskiej płci, zapytała czy potwierdzam i poniesiono Go do wagi, miary, mycia i wstępnego zbadania. Położna zaś nadal zajmowała się MNĄ. Fajna kobieta... a mnie już nawet chęć na pogawędki wróciła. Byłam tak szczęśliwa, że mam to wszystko pomyślnie za sobą, że już chyba nic nie było w stanie popsuć mi odzyskanego humoru - o ile już można było mówić o jakimś humorze...
Po zabiegach na sali narodzin, na jaką nie zamierzam już wybrać się nigdy więcej - powieziono mnie na salę rekonwalescencji i spotkania z maluchem.
Najpierw zadzwoniłam do Mohiego. Potem do siostry. Potem wysłałam smsy do innych, najbliższych osób. Byłam wyczerpana jak czerpak, potwornie chciało mi się wody i potwornie chciałam już zobaczyć malucha. Przyniesiono mi go jakieś 2,5 godzinki po całej akcji. Z łóżka wstałam wcześniej, bo musiałam... sikuuuu.... I było to dość trudne do wykonania, ale jednak się udało, he he. Obejrzałam też dokładnie zmniejszony brzuch. No, nie jest źle - pomyślałam. Co nieco jeszcze pękaty, ale na pewno szybko się "otrząchnie".
Dziś jest 11 dzień po porodzie. Wszystkie przed ciążowe ciuchy leżą już na mnie jak należy. Brzuch co prawda nie jest elastyczny i gimnastyczny, ale ogólnie spoko. Pod bluzką to nawet nie znać jego drobnych mankamentów. Reszta - jaka była taka i jest. Nic dodać, nic ująć. Fizycznie czuję się już bardzo dobrze. Kryzys samopoczucia miałam w sobotę po powrocie z małym do domu. O żesz! Byłam jednym, wielkim bólem, który miotał się jak szalony. Byłam nieznośna dla siebie i swoich chłopaków. Ze łzami w oczach ciągałam nogę za nogą. Życie odzyskałam po zdjęciu szwów.
Narodziny są piękne. Ale taką refleksję mogę wygłosić jedynie będąc już PO. Nigdy wcześniej. I nigdy w odniesieniu do całej tej okrutnej fizjonomii. Bo jest okrutna. Nikt mi nie powie, że zjawisko jest piękne, niezwykłe i mistyczne. Dupa Jasiu. O! A dokładnie to moja d***. Owszem, przeżyłam to (ba, podwójnie) i przeżywa to wiele kobiet na świecie od zarania wieków, ale to nie jest jak dla mnie nic pięknego. Nawet pomimo efektu w postaci dziecka, które owszem, wspaniałe jest. Oddzielam jednak te 2 sprawy - poród sobie a dziecko sobie. Oddzielam, mimo iż obie te sprawy są ze sobą nierozerwalnie związane. NATURA! Daje Ci człeku szczęście, ale przez Twoje własne nieszczęście. Nic za darmo.
I to by było na tyle wspomnień. Mogłam mniej, mogłam więcej. Napisało się tyle i na tym zakończę. Dziękuję za uwagę :-). Dzisiaj jestem szczęśliwa i dzisiaj właśnie to się liczy :-))))).