piątek, 29 kwietnia 2011

Na szybko

Nie mam czasu i sił ani na pisanie ani na czytanie. Nieco przykre, prawda?

Znowu oczekujemy na vel Brodę, który tak w zasadzie przestał nią już być, tzn. przestał być Brodą. Podobno około miesiąca temu pozbył się jej totalnie-globalnie, gdyż sprowokowała go do tego elektryczna golarka - chciał brodę przyciąć (co czyni w stopniu znacznym odkąd znalazł pracę i poszedł między ludzi), ale golarka nie chciała współpracować w żądanym kierunku. Kiedy przyjechał do nas na Wielkanoc miał taki około miesięczny zarost. Stwierdziłam, że wygląda dobrze i nakazałam taki stan utrzymywać. W ogóle praca dodała mojemu Indianie pewnego animuszu, że tak to określę. Ten człowiek jednak musi pracować... I wolę go takiego - tzn. pracującego - nawet w Krakowie. A tak naprawdę to pracuje nie tylko w Krakowie, ale i w całej niemal Europie. Obleciał już Holandię, Francję, w której spotkaliśmy się w realu po raz pierwszy (ach.... :)), Niemcy, szykuje mu się Portugalia, Hiszpania... A potem może Azja? O ile zostanie w tej pracy - a mamy nadzieję, że tak :).

Ja i chłopcy nadal tkwimy na Pastorczyku. Pogoda piękna. Na tydzień przyjechał też tutaj mój brat z Gdyni z 2,5 letnią córcią i żoną w 2-paku. Jest więc ludno i gwarno a dzieci odbierają nam powoli rozum. Zastanawiam się jak to możliwe, że ja jeszcze siedzę przy komputerze (godzina blisko 23-cia...)? Dzień był długi i ciężki. Ostatniej nocy spałam z Olkiem i Maksymilkiem na jednym łóżku. Ja w środku... Wyobrażacie to sobie? Czy miałam szanse się wyspać? Żadne. I dlatego się nie wyspałam. Zupełnie. Dzieci zrobiły pobudkę przed 7. Potem rutyna domowo-podwórkowa, gotowanie, karmienie, przebieranie, wożenie na rowerku i tak dalej. W międzyczasie oglądałyśmy z mamą i bratową Joanną ślub Williama i Kate. Nie wnikałam w szczegóły bo się nie dało, ale młoda para ogólnie mi się podobała. Kate miała piękną suknię a niektóre kapelusze zaproszonych dam nadały by się elegancko jako kosze dla naszych niosek. Zastanawiałyśmy się też czy te drzewa w Katedrze to tak na stałe rosną czy to atrapy czy ki diabeł (ups, nie wypada przy okazji kościoła o diable ;-). 

Ślub ślubem, książęta i księżniczki sobie a człowiek zwykły musi na przykład zasiać warzywa w ogrodzie. Michał (średni brat) przeorał wczoraj ogród, przeleciał glebogryzarką a ja dzisiaj z mamuśką - za toporne grabie i do dzieła. Rolę trzeba było urównać i ugrabić, zebrać z niej wyorane kępy trawy, porobić "żłóbki" na nasiona itp. Jutro jeszcze będziemy działać dalej, bo dzisiaj stać nas było jedynie na marne preludium. Maksymilian spał w wózku na dworze pod jabłonką i tyle zrobiłam, na ile on mi pozwolił... Na łapach mam otarcia od trzonka tych cholernych, wielkich grabi. Stopy mam średnio królewskie pomimo królewskiego dnia, bo szarżowałam po tej ogrodowej glebie na bosaka. Jutro spodziewam się też zakwasów a na dodatek opaliłam sobie ramiona na raczka. 

Brat Andrzej (ten z Gdyni) wziął dzieciaki na spacer nad staw. Dzieci przytargały za jego sprawką kilka małży. Położyły je na słońce i bawiły się jak klockami. Ślimaki zaczęły wyłazić ze skorupek (pewnie z upału). Okrutnie mnie takie bestialstwo porusza. Kazałam zebrać małże do banery z wodą i zawiozłam ślimaki z powrotem do stawu. Samochodem. Staw nie jest jakoś specjalnie daleko, ale po całym ciężkim dniu już mi się nie chciało uprawiać pieszych wycieczek. Co za los! Nie dość, że człowiek chodzi jak nakręcany budzik i szarpie sobie siły i nerwy codziennością to jeszcze musi myśleć o jakichś biednych ślimakach! No, ale taka jestem - nie pozwalam bachorom na złe traktowanie żywych stworzeń - nawet jeśli to tylko małże.

Aha - Beata rzuciła Damiana. Po 5 latach. Bez konkretnego powodu. Po prostu - jak ja to określiłam - nastąpiło chyba "zmęczenie materiału". Pretekstem okazał się NOWY. Hmm... Zobaczymy co z tego będzie. Beata jednak zawsze robi to, co chce i uważa za słuszne. Po cichu dodam, że ta jej nowa słuszność jak na razie nie wydała mi się zbyt słuszna... ;-).

To tyle nowości z frontu podanych w skrócie i chaotycznie. Inaczej nie mogę, ale jak zawsze powtarzam tak i powtórzę teraz - kocham pisać i nawet jak padam na ryj to czasem muszę go zatrzymać na klawiaturze. Proszę o wybaczenie braku sensu, stylu i ... kapelusza ;-). Dzisiaj chodziłam w czapce z daszkiem ;-). 

czwartek, 21 kwietnia 2011

Mija dzień...

Melduję, że tako murzyn jako i baba piaskowa wyszły mnie niepospolicie dobrze. I wygląd mają nienaganny i w smaku jakieś takie wręcz delikatesowe. Nawet moja mama pochwaliła, co w przypadku moich wypieków nie zdarza jej się nazbyt często. Jutro jeszcze odpalę sernik i szarlotkę i będzie to tyle na temat ciast wielkanocnych anno domini 2011 wykonanych przeze mnie osobiście. Amen.

Vel Podcięta Broda przybył pociągiem z Krakowa do Warszawy około godziny 20 czy jakoś trochę po. Wysiadł na Zachodnim i poprosił o bilet do Łomży. Niestety, wszystkie już wyprzedane... Wiadomo, gorączka przedświątecznych podróży do domu. Udał się zatem na Stadion i teraz-zaraz rozstrzygnie się, czy ostatnie 2 autobusy w naszym kierunku (docelowy - Gołdap) - jeden o 22.25 a drugi o 22.30 (tak, tak, co 5 minut jak wynika z rozkładu online, jaki żem otwarła właśnie) będą jeszcze miały jakieś wolne miejsca. Przypuszczam, że co najmniej jeden to ten, który wyrusza właśnie z Zachodniego i na który nie było już biletów. Masakiera jakaś. Człowiek  jedzie na łeb na szyję do żony i dzieci z jednego krańca Polski na drugi i w efekcie utyka w środku nocy w stolicy. I ani rusz... A może jednak ruszy? Jeszcze kilka minut i się okaże. Panie Boże, wysłuchaj modlitwy naszej, proszę. Amen :).

Poza tym, pogoda dziś była przewspaniała. Zdecydowanie najpiękniejszy dzień w tym roku. Roboty miałam dużo i bolą mnie wszelkie boki i schaby, ale jeszcze nie mogę iść spać, bo przecież CZEKAM!

HURA! Udało się. Nasz Tatuńcio już w drodze :))). Pan Bóg jednak nie pozostawia modlących się do niego samym sobie :). Bóg istnieje! A moja wiara bywa wielka...

To teraz powoli spadam na drzemkę. Zanim bowiem Tatko do nas dotrze, to jeszcze ze 3 godzinki zejdzie :). Do Łomży ma po niego jechać Beata. Ja się nie wypuszczam. Muszę trwać na posterunku i czuwać nad Maksymalnym. Jeśli rozwali chałapę w środku nocy to nikt tu za bardzo się nim nie zajmie. Zresztą po co ma budzić śpiących? A Beata - wolny ptak - pojedzie po szwagra bardzo chętnie. Jak ich znam to się wyściskają i ucałują. "Moja kochana Szwagerika"- powie Mohi :).

Jutro Wielki Piątek.  Na Krzyżu umarł ten, dzięki któremu wierzę. Amen.

środa, 20 kwietnia 2011

Jutro

Jutro zamierzam upiec ciasta. Proste i skrzętne - babkę piaskową, murzynka i sernik. Nie wiem jak temu podołam mając Maksymiliana pod bokiem i Olka za oknem, ale się zawzięłam. Mistrzem cukierniczym nigdy nie byłam, stąd jak już zabiorę się za jakiś wypiek, liczę jedynie na łut szczęścia. Owszem, w smaku to nawet niezłe mi te moje placki wychodzą, ale do ideału im daleko. Zakalce zdarzają mi się co prawda bardzo rzadko, ale... ja w ogóle rzadko piekę. Od święta (czyli teraz na Wielkanoc akurat jest czas właściwy) lub od wielkiego dzwonu (czyli tak naprawdę nie wiem kiedy, bo dzwony - nawet małe - u mnie biją rzadko), albo czasem dla kaprysu (a te się zdarzają... od wielkiego dzwonu właśnie he he he). W każdym razie - ciasta to zdecydowanie nie moja branża.

Jutro późną nocą przyjeżdża też (HURA!) nasz Smok Wawelski czyli Pan Broda a najściślej mówiąc - mój mąż i ojciec moich synów. Miał przyjechać w piątek w nocy i wyjechać we wtorek po świętach rano, czyli opcja była bardzo fajna. Firma jednak nakazała wziąć mu wolny piątek a nie wtorek - stąd wyjechać będzie musiał już w Wielkanocny Poniedziałek niemal o świcie. Przechlapane. A raczej... nie będzie miał przechlapane, bo umknie tradycji Śmigusa Dyngusa. Szkoda :-(. Co jednak zrobić, Panie Święty? Ano nic. Trzeba szanować wolę pracodawcy i brać wolne, kiedy każą a nie kiedy się chce. Zwłaszcza jak jest się w tej pracy jeszcze żółtodziobem. I tutaj kłaniam się nisko i z uśmiechem w stronę mojej firmy i mojego działu - tam nigdy nikt nie miewał problemów z braniem urlopu kiedy tylko miał na to ochotę. 

Dodam, że nie widzieliśmy się z vel Brodą od 5 marca. Ja to ja - jestem jaka byłam, Oluś ma jedynie ogolone włosy a tak poza tym też wiele się nie zmienił, ale Maksymilian! Maksymilian jest już niezłym kawałkiem chłopczyka, dużo się uśmiecha a wręcz śmieje, robi minki, ssie kciuka od prawej łapki i zaczyna powoli coś tam po swojemu gadać (ghiii, guuu, eeee). Tata się zdziwi co też to matka mu uhodowała przez te prawie 2 miesiące. Dziś Maksymalny skończył 8 tygodni. I kiedy to zleciało? Jeszcze nie tak dawno latałam za łosiami w zaśnieżonych lasach Biebrzańskiej Puszczy, z pękatym brzuchem i w niecierpliwym oczekiwaniu na Maksymka. A tu proszę... Trzas-pras i zupełnie inna rzeczywistość.

Jutro też ma być równie piękna pogoda jak dziś. Mogę śmiało zaprotokołować stwierdzenie, że wiosna niniejszym naprawdę nadeszła. Prace polowe trwają nadal, bociany moszczą się na jajach, po podwórku brykają szpaki, w oborze pojawiły się już jaskółki, drzewa i krzaki zaczynają się zielenić, słońce przygrzewa... Żyć nie umierać.

Jutro będę miała pracowity dzień. Dziś w zasadzie też miałam i  jestem zmęczona. Nie zamierzałam więc już odpalać kompa, a tym bardziej nic pisać, ale jakoś tak... samo się napisało. Co prawda mam kilka zaczętych postów i mnóstwo myśli we łbie, które chciałam tu wyklikać, ale zawsze brak mi siły, by dobić z tym wszystkim do brzegu. Jednak co się odwlecze to nie uciecze.

Jutro Wielki Czwartek. Pierwszy z tych kilku ważniejszych Wielkich Dni. 

Jutro, jutro, jutro..... a tymczasem kończę, bo chciałabym pójść spać jeszcze dziś... 

Blogger bałaganiarz

Majsterkowałam na bloggerze i wstawiłam na tapecie swoje duże foto z Amsterdamu. Nie wygląda to wszystko jak należy, a nie mam teraz czasu na poprawki. Dlatego pozostawiam taki look do czasu, aż... znajdę nieco czasu. Przepraszam za bałagan i obiecuję, że na pewno go ogarnę. Nie ma to jak rozbabrać taką robotę przed świętami.... grrrr. Idę myć okna i wycierać wszędobylski kurz. 

środa, 13 kwietnia 2011

Blogger wieczorny

Chciałam trochę zmienić szatę swojego Żywotnika, bo ta ostatnia była mało przekonująca nawet dla moich oczu - nie mówiąc o innych, ale niestety - pogrzebałam jedynie w ustawieniach, wstawiłam jako tło jakieś własne foto i zmieniłam kolory. Nadal nie jest tak, jak bym sobie tego życzyła, ale na więcej zmian i eksperymentów nie mam już dzisiaj siły. Najważniejsze, że dominującym kolorem znów jest niebieski. Niebieski i zielony. Może to tęsknota za prawdziwą wiosną, której nadal nie ma? A może to moje uniwersalne kolory życia...? W każdym razie, w ich otoczeniu czuję się dobrze. Zwłaszcza na ekranie ;-).

Dopijam zieloną herbatę i nasłuchuję, czy Maksymalny nie merda się za bardzo w wózeczku. Po kąpieli powinien spać długo chociaż nadal nie mam z nim nocnych problemów - jeśli o spanie chodzi. Śpi spokojnie i czasami nawet do niego nie wstaję. Kiedy słyszę, że się obudził i zabiera się za ssanie własnej dłoni (niemiłosiernie cmokta) - dostaje cyca, trochę z niego łyknie i nadal śpi. Dobre dzieciątko. Aleksander zasnął u dziadka. Nałaził się dziś po mokrym podwórku, napracował po swojemu, namarzł, więc już po zaledwie jednej dziadkowej bajce odleciał do krainy snów - po to, by nabierać sił przed kolejnym, zawsze tutaj dla niego pracowitym dniem.

Ja też już na dzisiaj znikam a nad wyglądem Żywotnika popracuję innym razem.

Dhal czyli soczewica po mojemu

Przepis powinien być podany krótko, prosto i zrozumiale. Ja tak nie umiem (bo w ogóle nie umiem pisać krótko i na temat, niestety...) stąd podaję ich tutaj niewiele. Zanim bowiem ktoś dokopałby się do sedna dania, to z pewnością po drodze padł by z głodu. Jak już napisałam wcześniej, sama prawie nigdy nie gotuję dokładnie według przepisów, choć oczywiście często z nich korzystam. Zwykle jednak coś tam i tak zrobię po swojemu, czegoś dodam więcej lub mniej, czegoś nie dodam w ogóle, albo jedne coś zastąpię innym czymś. Jednocześnie, jeśli chodzi o kuchnię egzotyczną - często ogranicza mnie brak tego czy innego składnika.

Myślę jednak, że każda (każdy?) z nas miewa podobnie. Każda osoba gotuje po swojemu i chyba nawet jeśli wszystkie będą podążać ściśle za tym samym przepisem, to i tak to samo danie u każdego w efekcie będzie nieco inne. I w tym - jak dla mnie - kryje się magia gotowania.

Tak po trosze na sugestię Kerry-Marty, która po przeczytaniu mojego postu o wiejskim curry z kurczaka i cukinii zapytała o dhal - dziś napiszę o tym daniu. Napiszę jak zawsze po mojemu, choć wiele przepisów z pierwszej ręki podają również moje drogie koleżanki bloggerki, z których to pomysłów korzystam, na blogi których zaglądam i które polecam.

Dhal, jak dla mnie, to najprościej opisując po polsku - gęsta zupa z warzywa strączkowego. Początkowo myślałam, że chodzi tylko o soczewicę, ale Mohi uświadomił mnie, że równie dobrze może to być groch - cały lub bardzo u nas popularny - połówkowy.

Grochu w Polsce używamy często, często grochówkę gotuje moja mama i często ja sama, gdyż jest to jedna z moich ulubionych zup. Odkąd jednak mam męża z Indii i poznałam dzięki temu inne dziewczyny w desi związkach - poznałam też soczewicę. Owszem, słyszałam tę nazwę wcześniej, ale nie widziałam ani rośliny, ani jej nasion, ani nie jadłam niczego z niej przyrządzonego. Tymczasem okazało się, że można ją nabyć w polskich sklepach, w tym również w moim najbliższym sklepiku w Grajewie, w którym o dziwo, jakoś nigdy wcześniej jej nie widziałam... Jak dotąd spotkałam jedynie soczewicę zieloną i czerwoną. Zieloną częściej a czerwoną rzadziej. Zielona jest tańsza a czerwona droższa. Czerwonej użyłam tylko raz jeden i było to dość dawno - stąd nie powiem o niej wiele, ale jak dobrze pamiętam - rozgotowuje się szybciej niż zielona, ma mniejsze ziarenka i po ugotowaniu nie jest czerwona a żółta. Jeśli się mylę - proszę o poprawki wytrwane znawczynie.

Ja zwykle przyrządzam soczewicę zieloną - właśnie z uwagi na jej dość powszechną dostępność. Po raz pierwszy gotowałam ją idąc śladem przepisu, który był nieco "dziki", inny niż wszystkie. I na nim w zasadzie poprzestałam a jedynie od czasu do czasu robię inne wersje dhal'u - jak choćby ostatnio dhal z mlekiem kokosowym, który zaproponowała Nikki. Bardzo smaczna, oryginalna odmiana. 

Moja soczewicowa zupa ma się zaś następująco:

Składniki:

- zielona soczewica (paczki dostępne w naszych sklepach zwykle maja po 400 g i tak wystarczy - czasem są a'la ryż w torebkach - 4 x 100 g - wtedy po prostu wysypuję z torebek i mam jedne 400 g ;-))
- 3-4 spore cebule (można wspomóc kawałkiem pora, co ja robię często, bo na pora u mnie zawsze jest pora)
- 2-3 ząbki czosnku (jak nie mam zastępuję suszonym z torebki)
- 2-3 cm kawałek imbiru (jak nie mam świeżego to wiadomo - suszony z torebki)
- 2 spore marchewki
- 1 niewielki korzeń pietruszki i kawałek selera (oby nie za wiele, można też nie dodać w ogóle)
- kilka ziemniaków (wersja bardzo spolszczona zasugerowana przez moją MAMĘ - więc niekoniecznie, ale ja czasem dodaję - zwłaszcza, że lubi tak również Mohi)
- puszka pomidorów bez skórki bądź 2 łyżeczki koncentratu pomidorowego
- 2 kostki bulionowe (do wyboru, ale ja używam drobiowych i warzywnych)
- przyprawy: ziele angielskie, listek laurowy, kumin, kminek, kardamon, kurkuma, garam masala, chilli, pieprz czarny, kolendra, majeranek (u mnie MUSI być, bo jestem majerankowcem zwłaszcza jeśli chodzi o wszelakie warzywa strączkowe)

Przyprawy jednak - według mnie - zawsze są kwestią gustu, upodobań i dostępności, dlatego też ciężko mi tu podać co, ile czego i dlaczego. Na pewno zawsze warto mieć czosnek, imbir, kurkumę, kolendrę, garam masala (lub/i curry), pieprz i wspomniany majeranek (chyba, że ktoś nie lubi). Jednak wolność Tomku w swoim żołądku.

Soczewicę namaczam na kilka godzin, a jak zapomnę to obejdzie się i bez namaczania. Wrzucam do garnka z wodą, lekko solę i gotuję. W międzyczasie ciapię cebulę, imbir i czosnek a marchew, pietruszkę i selera ścieram na jarzynowej tarce. Na głębokiej patelni lub rondlu rozgrzewam olej i wrzucam na niego na kilka chwilek "twarde" przyprawy - ziele, listek, kumin, kminek, kardamon. Kiedy są już lekko przysmażone - wrzucam do nich cebulę z czosnkiem i imbirem a kiedy te się zarumienią - dorzucam starte warzywa. Smażę wszystko jakiś czas. Cała ta zasmażka ląduje w garnku z soczewicą - wtedy gdy ta jest już miękka (zależy jak kto lubi - mniej lub bardziej rozgotowana) i mieszając pichcę wszystko razem dosypując sypkie przyprawy i dorzucając kostki rosołowe. Najszybciej dodaję kurkumę, resztę bliżej końca gotowania. Bliżej końca dorzucam też pokrojone na małą kostkę ziemniaki i pomidory bądź koncentrat. Na samym końcu, tuż przed wyłączeniem zupy - sypię sporo majeranku i jak mam - garść zieleniny.

Zupa powinna gotować się dość długo aby zyskać zawiesistą konsystencję. Ja nie lubię ani jak jest wodnista ani zbyt gęsta, stąd albo dolewam wody, albo ją odparowuję. "Faktura" zupy po prostu musi być taka... wypośrodkowana :-). 

W Pastorczyku nie gotuję zupy nazbyt ostrej - bo wiadomo - podniebienia polskie a nie indyjskie, jednak lekko pikantna być musi. Komu mało ognia - dosypie sam sobie, a odjąć już się nie da - wolę więc być wstrzemięźliwa w sypaniu pieprzu, imbiru i chilli (papryczek chilli u nas raczej nie uświadczam stąd bazuję na sypkich).

I taka oto jest najpopularniejsza wersja dhal w mojej kuchni :-). Beata i jej Damian przepadają za nim, mama polubiła, tata traktuje jako miłą odmianę. Jedynie Michał (średni brat) ma na nią długie zęby. On chyba ma najbardziej polskie kubki (a raczej wiadra) smakowe z nas wszystkich. 

Nie wiem czy to był przepis... Raczej chyba gawęda lub ecie-pecie kulinarne. Jednak - SMACZNEGO!

wtorek, 12 kwietnia 2011

Moje wiejskie k(c)urry

Nie jestem wytrawną kucharką potraw indyjskich, jednak cokolwiek dotąd upichciłam smakowało mnie samej, mojemu indyjskiemu mężowi i innym osobom, które akurat miały ten zaszczyt być w pobliżu, kiedy oto prażyłam na patelni kumin, na desce ciapałam cebulę, kozikiem obierałam imbir a stół zastawiałam całym wachlarzem egzotycznych przypraw. Nie zabrzmiało to skromnie, wiem, ale czasem muszę dodać animuszu sama sobie, jeżeli akurat nie ma nikogo innego, kto by to dla mnie zrobił. :-). Tak dla higieny lepszego samopoczucia.

Pisząc o indyjskim jedzonku zmierzam jednak do tego, że wczoraj w telewizji zahaczyłam jednym okiem o program Roberta Makłowicza, który tym razem buszował po indyjskim stanie Kerala. Nie miałam możliwości oglądać całego programu z uwagą, bo Maksymilian i Aleksander - moi co prawda w połowie indyjscy synowie, a zatem związani poniekąd z treścią programu - wtedy byli bardzo upierdliwi po polsku. Niemniej jednak, rzuty okiem w stronę telewizora, gdzie przewijały się obrazki specjałów tamtejszej kuchni sprawiły, że nagle nabrałam ogromnego smaka na kurczaka w sosie curry. Ogólnie rzadko pichcę po indyjsku - zwłaszcza teraz, tu na Pastorczyku, gdzie raczej nie ma amatorów na takie jedzenie. Owszem, skubną, dziubną, spróbują i pochwalą, ale lud wiejski wychowany na baleronach, salcesonach, kapuście z mięsem, słoninie, korniszonach, jajach z majonezem, mlecznych zupach, kopytkach, śledziu z cebulą czy wędzoną makrelą - no więc taki lud - on ma już swoje kubły smakowe tak zdefiniowane, że do nowości z drugiej półkuli globu podchodzi jak pies do jeża. Jedynie młode pokolenie w postaci Beaty jest bardzo otwarte na nowe smaki i czasem wręcz mnie motywuje do upichcenia czegoś po indyjsku.

Zmierzając jednak do meritum tytułu dzisiejszego postu - natchniona przez Roberta Makłowicza - postanowiłam dziś zrobić swoje upragnione od wczoraj curry. Nie jestem tutaj zbyt dobrze zaopatrzona w przyprawy niezbędne do przyrządzenia takiego dania, jednak swego czasu przywiozłam co nieco z Grajewa na tzw. wszelki wypadek. Dodatkowo - z uwagi na to, że w Pastorczyku nie ma pod ręką sklepu a do Kolna trzeba jechać około 4 kilometry drogą, która bynajmniej nie nazywa się szosą i nią tym bardziej nie jest - oparłam się na składnikach, które akurat były dostępne w domu. Nie wszystkie spośród nich - wedle mojej wiedzy i znanych mi przepisów - dodaje się do chicken curry, ale skoro już leżały w lodówce bez perspektyw szybkiego wykorzystania... złożyły się na potrawę, która - jak się później okazało- rzuciła na kolana nawet tych, co do egzotycznego jedzenia podchodzą jak ten wspomniany pies do jeża.

Nie umiem gotować na wagę ani miarę. Zawsze wszystko robię na tzw. oko (no, wyjątkiem są ciasta). Zanim potrawa stanie na stole i jest gotowa do konsumpcji - próbuję, smakuję, przyprawiam i doprawiam do czasu, aż moje podniebienie uzna za stosowne zakończyć próbowanie a rozpocząć właściwe spożywanie.

Czego użyłam do mojego curry? Otóż więc:

- 1 duży, podwójny filet z kurczaka
- 1 spora cukinia
- 3 duże cebule
- pokaźny kawał pora
- pół pomidora, którego nikt nie chciał dojeść...
- 2 łyżeczki koncentratu pomidorowego
- 2 kostki bulionu warzywnego
- przyprawy: kumin, listek laurowy, ziele angielskie, kardamon, kurkuma, chilli, pieprz czarny, garam masala, curry w proszku, czosnek granulowany, imbir (czyli to, co akurat miałam i się nadawało ;-).

Jak robiłam?

W teflonowy garnek kilka łyżek oleju i na ogień. Na gorący już olej wrzuciłam pokruszony listek laurowy, ziarenka ziela angielskiego, kuminu oraz kardamonu, które uprzednio wyłupiłam z uroczych strączków (po chwili strączki też wrzuciłam na olej, co by nie marnować surowca LOL). Kiedy przyprawki lekko się podsmażyły dokoptowałam im do towarzystwa pokrojoną w kostkę cebulę. Kiedy cebula nabrała z wrażenia rumieńców - do towarzystwa dołączył filet kurczęcy pokrojony w małe kawałeczki oraz cukinia i por (cukinia w kostkę, por w krążki).  Wszystko podsypałam kurkumą, imbirem i chilli. Nieco później - proszek curry, garam masala i czosnek a na sam koniec czarny pieprz, wspomniane pół pomidora i koncentrat pomidorowy. Żadnej filozofii w dalszym przygotowywaniu tej potrawy nie było. Perkotało na małym ogniu podlewane rozpuszczonymi w gotowanej wodzie kostkami bulionu. Starałam się, aby sosu było sporo, ale by nie zawojował jednocześnie całej potrawy i nie uczynił jej wodnistą polewką. Koniec końców - konsystencja wyszła idealna. Nadmiar wody odparowałam zdejmując pod koniec przykrywkę z garnka. Cukinia - warzywo jak dla mnie tak samo idealne do wszystkiego jak szpinak - bo bez wyraźnego smaku - chyba najbardziej przyczyniła się do tej idealnej konsystencji. Dodałam ją głównie dlatego, że od dawna leżała w lodówce samotnie  i nikt nie widział dla niej ratunku. Nie miała przed sobą innej przyszłości jak tylko skończyć w korycie dla świni. Co prawda nie odmawiam świniom prawa do zjedzenia czasem czegoś innego niż tylko osypka z serwatką ( w sezonie też zielsko), ale z tej jednej cukinii to i tak by pożytku nie miały a my i owszem.

Danie przygotowało się względnie szybko i zjedzono je z ryżem na sypko. O!

Mnie smakowało bardzo. Beata po powrocie z pracy zjadła czubiasty talerz, a i po dojeniu krów widziałam, że znów "siedziała" w garnku wyżerając z niego wprost - widelcem. Ciekawski dziadek S. (czyli mój ojciec) również do gara zajrzał. Moja mama, dziwnym zbiegiem okoliczności, również znalazła się w pobliżu. I wszyscy jak jeden mąż - nachwalić się nie mogli. Dziadek, który lubi dość pikantne jedzenie dokończył dzieła i wyskrobał garnek do czysta, a mama, która pikantnego raczej nie lubi stwierdziła, że jutro też mogę coś takiego zrobić. 

Ot i proszę. Czy psa należy przyzwyczajać do jeża czy pokazywać mu jak się do niego bezboleśnie zabierać? Oczywiście moja rodzinka nie będzie jadała indyjskich potraw dzień w dzień, ale cieszy mnie jak coś zrobię a oni nie ominą tego z furą siana, wyczyszczą garnki i poproszą o jeszcze. Stwierdziłam, że skoro IM smakuje to chyba jestem całkiem niezła również w gotowaniu desi. Mohi zawsze mi to powtarzał, ale to są JEGO rodzime smaki - moi domownicy zaś - w tym względzie są bardzo wymagający. Skoro jednak zdołam ich zadowolić... to jutro ugotuję dhal. Nie pierwszy już tutaj raz, ale trzeba kuć żelazo póki gorące, ha ha ha. 

Zdjęcia mojego curry nie zdążyłam zrobić. Proszę wybaczyć. 

niedziela, 10 kwietnia 2011

O spaniu na dobranoc

Bet pojechała na imprezę. Rzadko wybywa, ale dzisiaj i owszem. Zapowiedziała, że nie wraca na noc do domu. Co się z tym wiąże? Ano to, że śpimy dziś u niej w pokoju. My, czyli ja i moje plony. Zasadniczo - tutaj w P. - ja śpię z Maksymilianem w pokoju na dole, a Aleksander szwęda się ze swoim snem po łóżku albo Beaty albo dziadka S. Ze mną i małym spać nie może, bo łóżko mamy niewielkie i jest nam za ciasno. Zdarzyło nam się jednak spać we trójkę raz jeden. Katorga. Olek niemiłosiernie odkrywa się przez całą noc i rzuca odnóżami na wszystkie strony świata, co jest niebezpieczne zwłaszcza dla Maksymalnego. Maksymalny, choć najbardziej minimalny z nas trojga, śpi w środku, Olek od ściany, a ja wiadomo - na krawędzi z brzega. Podczas gdy mały narażony jest na kopniaki i boksy od starszego brata, ja z kolei na upadek na glebę. Łóżko co prawda nie jest zbyt wysokie, ale zlądować z niego niespodziewanie w środku nocy... Mało przyjemne. Dlatego, po jednej wspólnej nocy w trójkącie - Olek dostał wilczy bilet i teraz przygarnia go albo Beata albo dziadek. Dziadek zwykle "przekupuje" go wizją opowiadania bajek. Bajki są zwykle bardzo improwizowane i wyssane przez dziadka z palca - stąd najbardziej atrakcyjne z możliwych i Olek je uwielbia. Ba, ich głównymi bohaterami zwykle są - Olek właśnie i jego brat cioteczny - Mikołaj. Do tego zawsze jakiś traktor, las, wilk... Prawdziwi bohaterowie w wyimaginowanej otoczce. Spanie z dziadkiem ma więc zalety. Beata bajek raczej nie opowiada (raz usiłowała, ale szybko jej się paliwo wyobraźni wyczerpało), ale do Beaty często przyjeżdża Damian - najlepszy "przyjaciel" Olka. Stąd Olu przebywa w pokoju Beaty do czasu aż go sen zmorzy. Kiedy zaśnie, Beata wrzuca go w kąt swego łoża, obkłada Wandą, Lodzią (pluszowe krowy) i psem z wywieszonym ozorem (też pluszowym - imienia chwilowo zapomniałam) i ... i tyle. I śpią sobie razem. Rano Bet wybywa do pracy a Olo śpi dalej, po czym przybiega do nas na dół. Zawsze słyszę kiedy biegnie, bo tupie bosymi nóżkami o podłogi z desek niczym stado cielaków.

Łoże Beaty jest duże - stąd śpimy w nim dzisiaj we troje. U dziadka śpi Mikołaj a Olek boi się spać sam na piętrze - stąd umościliśmy się tu wszyscy razem. 

Z uwagi na to, że Polską szargają obecnie okrutne wiatry - jakoś tu chłodno na tym piętrze... Brrr, wskakuję zaraz pod kołdrę do swoich zagrzanych już synalków. Mój stary laptop stoi niewzruszony w kuchni na stole a ja nadaję z komputera Beaty. Ten jej wielki ekran od telewizora jest bezlitosny dla moich oczu i karku. Jednak w tym wypadku - wolę mniejsze... 

Dobranoc :-).

PS. Przypomniało mi się - pies z długim, około 20-30 cm wywalonym jęzorkiem (jamnikowaty taki) nazywa się MEFISTO. Hau hau :-)

sobota, 9 kwietnia 2011

Nadawanie z Pastorczyka

Napiszę krótko, bo długo teraz nie jestem w stanie. Jednak należy to odnotować i ewentualnie podskoczyć z wrażenia w górę. Więc wirtualnie skaczę - hip hip hura! 

Siedzę w naszej dużej kuchni w Pastorczyku i na własnym laptopie przywleczonym z Grajewa piszę ten oto wpis. I co najwspanialsze - jestem ONLINE! Owszem, internet w Pastorczyku jest już od pewnego czasu, gdyż Beti ma bezprzewodowy od jednego z operatorów sieci komórkowych. Jednak Beti ma komputer stacjonarny i to w swoim pokoju na piętrze, gdzie nie ma okien na podwórko (a to ważne, gdyż okna na podwórko to okna na świat). Do tego - ona zamiast monitora używa ekranu swojego dużego telewizora LCD, wieczorami pisze na komputerze pracę magisterską albo ogląda właśnie telewizję. Stąd - z internetu korzystałam tutaj bardzo rzadko i z tak zwanego doskoku. Zmyśliłam się więc i przywiozłam swojego laptopa. Trzymam go na kuchennym stole i dziś wypróbowałam na nim owy internet Beti z pendrive'a. Działa jak ta lala. Hit git i beton! Extra!

A zatem - jeśli tylko czas i okoliczności mi pozwolą - będę czasem klikać posty stąd (jest to bardzo mistyczne odczucie) i w ogóle bywać na necie częściej niż się spodziewałam. 

Teraz muszę kończyć bo Maksymilian beczy a Aleksander przyszedł z podwórka - zmarznięty na kość i brudny jak świnia. Pora ogarnąć obu...

POZDRAWIAM SERDECZNIE Z NASZEJ WIEJSKIEJ KUCHNI!

środa, 6 kwietnia 2011

Rodzinka Pl

Oj, polatałam dziś po Grajewku jak niejaki pieseczek z języczkiem na szyi. Ze swymi szczeniaczkami, ma się rozumieć. Jak to dobrze, że już wiosna. Mogę w końcu wypełznąć z mieszkania i co nieco załatwić. Nie jest to jeszcze ani zbyt łatwe ani przyjemne, ale jednak rzeczywistość staje się powoli prostsza. Uff.

Pogoda dziś średnia na jeża. Nie pada, ale słońca też jak na lekarstwo. Na dodatek nieco wieje. Ubrałam rano swoje "plony" i wyszliśmy, a raczej wyjechaliśmy "w miasto". Maksymilian trzyma już główkę dość sztywno, ale jednak muszę Go nieść bardzo ostrożnie. Do tego ubieram go jeszcze względnie grubo i zakrywam częściowo cienkim kocykiem. Transport ręczny takiego węzełka wcale do łatwych nie należy... Dodatkowo muszę nieść torebkę, lawirować dwoma pękami kluczy (jedne od mieszkania, drugie od samochodu) i zważać na Aleksandra. 

Najpierw pojechaliśmy z nim do fryzjera. Siedział na fotelu jak trusia, ja wygodnie czekałam na niego na sofie a Maksymilian komfortowo spał mi na kolanach. Był zresztą gwiazdą salonu, bo jednak 6 tygodniowe niemowlaki do takich salonów zbyt często nie chadzają ;-). Olek został potraktowany maszynką i zamiast kudłatego stworka mam teraz całkiem poważnego człowieczka. Ścięcie włosów jednak dodaje nieco powagi takim dżentelmenom. Długie włosy były fajne, ale idzie wiosna, lato, słowem - ciepło. Lepiej zwalić z głowy zbędny balast. Zwłaszcza, że mam dość wyczesywania z niej przylepionych cukierków i gum do żucia oraz awantur przy kąpieli - bo długie włosy trzeba dłużej myć. Mycie włosów zaś urosło nagle to rangi dramatu. No więc teraz będzie szybko, gładko i bez łez (obym się jednak nie przeliczyła co do tych łez...). 

Po fryzjerze kolej na pocztę. Używałam kociej akrobacji, aby z jednym pod pachą a z drugim przy nodze wysłać polecony i sprawdzić naszą skrytkę (na szczęście nic nie było...). 

Poczta odpękana - kolej na Urząd Skarbowy. Wrzucić PITa, którego w końcu wczoraj rozpracowałam. Można było wysłać on-line, ale chyba jeszcze nie dorosłam do takiego rozwiązania, ha ha. Zawiozłam więc. Skoro już byłam na chodzie... 

Na koniec Apteka i Sklepik spożywczy.

Wszystko to niby takie proste, takie normalne i przyziemne. Sklep, apteka, fryzjer... Nic nadzwyczajnego, prawda? A jednak dla mnie były to dzisiaj nie lada wyczyny. Pakowanie obu delikwentów do samochodu, wpinanie i wypinanie ich z fotelików, targanie małego, zważanie na większego, posługiwanie się jedną ręką... Wróciłam do domu spocona jak mysz. Ale jakoś sobie poradziłam. 

Jutro znów zwijamy manele i na Pastorczyk. Co mnie jednak najbardziej przeraża w tych podróżach tam i nazad to... właśnie te manele. Pakowanie, znoszenie i wnoszenie z i na III piętro, myślenie co wziąć a co zostawić, czyszczenie lodówki ze wszystkiego co jeszcze zjadliwe a może się zepsuć... Jejku, jak ja mam tego dość. A jednak nie mogę osiąść w jednym miejscu. Jeszcze nie. I choć podróże kocham - to PODRÓŻE a nie ciągłe przejażdżki jedną trasą z bagażnikiem pełnym traktorków, klocków i łopatek, torbami niedojedzonych potraw, walizką ubrań i ubranek... Na dodatek teraz mam dwóch pasażerów w fotelikach. Jeden dajmy na to beczy, bo taka jego rola, a drugi na rondzie czy skrzyżowaniu jak zwykle woła siku albo żąda lizaka. Zwariować można bez najmniejszego wysiłku.

Jeżeli wyjdę cało z wychowania tej dwójki w takich to a nie innych okolicznościach w jakich przyszło mi właśnie żyć - sama sobie przyznam chyba jakiś medal. O ile jeszcze będę w stanie go unieść...

PS. Podoba mi się serial "Rodzinka Pl". Nawet bardzo. Myślałam, że może dziś obejrzę, ale... jeden właśnie chce serka (bo przecież czegoś ciągle trzeba chcieć, by żyć...) a drugi, który to niby już miał w końcu spać (dziś spał niewiele) znowu wydaje z sąsiedniego pokoju ostrzegawcze pobekiwania... Nie trzeba chyba nawet oglądać tego serialu (a jest jak dla mnie świetny) bo niemal identyczny odgrywa się u mnie w domu na żywo. Idę, albo zaraz pęknę od łez (nie moich!). Bekowisko sobie urządzili, kurde mol!!!!!!!!!!

wtorek, 5 kwietnia 2011

Słowo na wieczór

Miałam dzisiaj dzień pod wezwaniem świętego Pita. I bynajmniej nie Brada Pitta a Pita podatkowego. Swój rozliczyłam szybko i na dodatek wynik rozliczenia końcowego okazał się względnie zadowalający. Gorzej z Pitem Beaty. Niby też jest prosty jak drut, ale specem od księgowości i podatków to ja nigdy nie byłam, nie jestem i nie będę. I nie wiem tak do końca jak rozliczyć niewielki dochód otrzymywany przez Beti w ramach stażu z Urzędu Pracy. Owszem, rozliczyłam go, ale jeśli będzie źle - Beata urwie mi łep. Cóż jednak... mówi się trudno i żyje dalej. Beze łba. ;-)

Wczoraj nie miałam natchnienia na pisanie, choć do pisania ogólnie bardzo już tęskniłam. W Pastorczyku nie ma na nie szans, więc myślałam, że jak wpadnę do Grajewa to nie odstąpię laptopa. Akurat. Dzisiaj byłam z Maksymilkiem u lekarza. Poszłam na zalecaną przez pielęgniarkę środowiskową pierwszą wizytę kontrolną (powinnam była wcześniej, ale wiadomo jak jest...), a skończyło się na szczepionkach. Mały kończy jutro 6 tygodni, jest zdrowy, stąd udało się go od razu zaszczepić. Trzy ukłucia - w udziki i ramię. Płakał robaczek, nie powiem, ale generalnie zniósł to bardzo dzielnie i szybko się uspokoił. Aleksander na kilka godzin wyemigrował dziś do dziadka Władka. Mogłam więc spokojnie skoncentrować się tylko na Maksymku. Po szczepionce spał dość długo, ale już na wieczór mu odeszło i obaj ze starszym bratem odrywali mnie co chwila od moich nieszczęsnych Pitów. Koniec końców obaj polegli, a ja tu postanowiłam skrobnąć słówko na Żywotniku, co by mi nie zdechł na amen. 

Samochód mam już na chodzie, jestem mobilna, radzę więc sobie znacznie lepiej niż dotychczas. Mogę już nawet od biedy iść do sklepu. Malutkiego na ręce i wio. Pogoda póki co piękna, choć zapowiadają zmiany na gorsze. Normalka. Żadne słońce nie świeci przecież bez końca. 

No i tyle na co mnie teraz stać. Jest już po 23-ej, dopada mnie sen, więc idę do swoich kudłaczy. A! Właśnie! Większego kudłacza zamierzam jutro zaprowadzić na postrzyżyny. Niby fajnie mu z taką szopą na głowie, ale jednak trza by ją nieco zmodyfikować. Nie wiem tylko jak? Maszynką na króciótko czy jednak zostawić mu kawałek grzybka?

Nie wiem, prześpię się z tym i może mi idea przyświeci. Dobranoc, pchełki na noc :-).