środa, 27 lipca 2011

Ratunku!

Nic z tego - nic nie napiszę. Ani dziś, ani pewnie jutro ani w najbliższej przyszłości. Nie mam czasu, serca, natchnienia i sił. Niczego nie mam. Jestem wyeksploatowana na wszelkie sposoby - psychicznie, fizycznie, emocjonalnie i jak się tylko da. Życie w P. dojada mi się wielkimi kęsami. Jakiś okropny nastał tu czas. Za dużo pracy, za dużo dzieci, za dużo rozgardiaszu i za dużo deszczu. Deszcz obrzydł, przebrzydł i zbrzydł na wszystkie możliwe sposoby. Dzieci wiecznie mokre, bawią się w błocie, codziennie uszluchane jak dzikie świnie. Żniwa się odwlekają a chciałabym, aby już były, odbyły się i dały trochę spokoju. Wylęgły się jakieś nowe roje komarów. Są wszędzie i dookoła. Dokutne jak cholera. Wieczorami nie dadzą spokojnie spędzić godzinki na dworze, w ogrodzie warzywnym ciężko zerwać listek szczypiorku, bo te bestie dopadają człowieka jak zgłodniałe wilcze stada. Ogólnie - jest do zadku i mam serdecznie dość wszystkiego dookoła. Ważę 53 kg. Na nic nie mam czasu - jak nie dzieci to robota a jak dobrze pójdzie to i to i to. Dodam, że nie chodzi tylko o moje dzieci - bywa ich tu więcej i wszystkie są w wieku absorbującym. Jak nikt nie ma dla nich czasu - siedzą na mojej głowie i garbie. Dzisiaj od dziecięcego zgiełku zadzwoniło mi w uszach i zakręciło we łbie. Trzylatki się kłóciły czyja mama ładniejsza a sześciolatek im pomagał (brał stronę Olka), potem wszystkie łącznie z czterolatką biegały po deszczu i błocie i kąpały się w beczce stojącej pod rynną. Po akcji zwlokły się takie brudne i mokre do domu i szczękały zębami. Przebrać, zagrzać, oprać, dać jeść, odpowiedzieć na setki pytań zadawanych jednocześnie, rozłączyć bójki i wysłuchać skarg (a jak to skarżą!!!). A do tego Maksymilian non stop na rękach... Wspomagała mnie przy tym kotłunku mama i w pewnym momencie obie stwierdziłyśmy, że w tym domu wariatów długo nie wytrzymamy..... 

To tak w  wielkim skrócie. Memel dookoła, że naprawdę czasem wstrzymuję oddech, by wytrzymać. A wytrzymać muszę do 27 sierpnia - wtedy zbieram dobytek i wyruszam do ciszy swojego mieszkania i na nowo zaczynam żyć. Wracam do pracy, Olek idzie do przedszkola, Maksymalny do dziadka Władka. Potrzebuję zmiany i tęsknię niemożebnie za swoimi cichymi kątami w G. 

Uciekam spać, bo naprawdę sama nie wiem co ja tu wypisuję i czy ma to sens. Wybaczcie, ale naprawdę nieco już mi zmysły podupadły. Cała podupadłam. A niech to wszystko gęsi, kaczki i kury pokopią! Oby jednak do września. A co potem - teraz nieważne ;-)))). Ważne, że teraz wołam - ratunku!!!! 

niedziela, 10 lipca 2011

Muchy i komary

Wieczór. Siedzę przy biurku ze swoim czerwonym netbooczkiem. Maksymilianek śpi, Aleksander też - z tym, że ten drugi w małym domku u babci. Dookoła brzęczą mi jakieś 2 wredne muszyska. Zaraz zatłukę. Mamy tu na wsi odwieczny problem z muchami, a w tym roku jest ich chyba wyjątkowo wiele. Albo tak mi się tylko wydaje, bo w zasadzie zawsze ich było pełno. Zjawiają się już w maju i gnębią nas co najmniej do października. Pełno ich wszędzie a najwięcej w oborze i chlewni. Są naprawdę dokuczliwe. Pastwią się nad zwierzętami i ludźmi. W domu oczywiście też ich pełno. Stawia się i wiesza lepki, czasem truje, tłucze muchołapkami... Wredne pasożyty! Najgorzej dokuczają nad ranem, kiedy już się rozwidni. Człowiek ma wrażenie, że wieczorem wybił cholerstwo co do nogi, a tu amba - jak grzyby po deszczu. Ba, czasem wystarczy jedno takie bydle i tak się da we znaki, że ho, ho. Brzęczy, łazi po nodze, ręce, twarzy a czasem nawet ciapnie - czasem, bo zasadniczo muchy nie gryzą. Ale jak już taka ugryzie - niemiłe wrażenie. Teraz natomiast ćwiknął mnie w rękę komar. Nie wiem skąd się tu dostał (w domach mamy we wszystkich oknach siatki), ale w zasadzie czego ja się dziwię? Muszyska i komary to nasze odwieczne zmory. Inwestycje w środki przeciwko nim są więc bardzo konieczne. Czasem chyba wolałabym przeżyć tydzień bez jedzenia niż dzień bez muchołapki! Po komarach natomiast mam bąble i zawsze drapię się do krwi. Stąd moje nogi i ręce latem są zawsze w opłakanym stanie. Oluś też wyjątkowo podatny na insekty. Zawsze pogryziony i podrapany.

I tak oto napisałam post o komarach i muchach wcale nie mając takiego zamiaru. O niczym jednak innym już pisać mi się nie chce. Jest 22.11, chce mi się spać, bo dzień był jakiś wyjątkowo ciężki, senny i duszny. Mają też nawiedzić nas straszne burze. Brr.... Nie wiem czemu, ale burzy się boję. Tutaj, u nas w P. na tym totalnym odludziu ma ona zawsze inny wymiar niż na przykład w mieście...

Dobranoc.

sobota, 2 lipca 2011

W czerwcu

W czerwcu...

- pogoda ogólnie była bardzo ładna - ciepło, czasem upalnie, dużo słońca, trochę deszczu

- M. odwiedził nas 2 razy

- Aleksander zaczął wymawiać bardzo dźwięczne "rrrrr"

- Maksymilian skończył 4 miesiące i zaczyna dość świadomie chwytać przedmioty, interesować się zabawkami i jeść co-nieco innego poza moim "cycem" - zaczęłam od słoiczków z gotowymi zupkami i deserkami oraz kaszką - w końcu bowiem do września musi nauczyć się funkcjonować przez 8-9 godzin dziennie beze mnie... Butelkę i smoczek mogę sobie... no, wiadomo co. Smoczek jako taki w ogóle nie jest przez niego uznawany i w tym względzie mam powtórkę z Aleksandra. Jak nie cyc to łyżeczka. Trudno, trzeba zaakceptować wybór dziecięcia i jakoś z tym żyć. Dało się radę z jednym - da się z drugim.

- odwiedziła mnie  Luiza (znamy się ogólnie dzięki internetowi, w minionym roku jednak już spotkałyśmy się także w realu :) - w większym gronie, w stolicy). Wizyta była krótka, ale jestem wdzięczna, że Luizka jednak podjęła tę długą do mnie podróż. Przybyła pociągiem z Poznania do Grajewa (8 godzin... ufff!) a następnego dnia zabrałam ją moim graciastym autkiem do Pastorczyka. Stamtąd udała się autobusem do Warszawy skąd ponownie pociągiem do Poznania. Życzyłabym sobie bardzo, aby mieć dla niej więcej czasu, ale jakoś tak... nie dość, że krótko była to jeszcze ja okupiona byłam dziećmi i pomocą przy krowach w Pastorczyku. I nie było świeżego chleba na jej poranne kanapki i moja mama żałowała, że zapomniała dać jej na drogę słoiczka swojskiego miodu a mój ojciec skwitował, że gości z tak daleka nie powinnam zapraszać na tak krótko, bo nawet odpocząć nie zdążą. Bet dopiero po fakcie przyznała, że "nawet nie pogadała z Luizą", ale miała jakieś egzaminy na głowie i kiepski nastrój. Aleksander - po wstępnej nieśmiałości co do Luizy - szybko zaczął pokazywać jej swoje 3 letnie różki i wręcz mnie zmartwił tym, jaki potrafi być niegrzeczny. Popisuje się, wydurnia i zupełnie mnie nie słucha. Bardzo jednak cieszy się z prezentów - książeczek i misia od "Ulizy". Z misiem podróżuje a książeczki czytam mu czasem wręcz kilka razy pod rząd. Słowem - za krótko i za szybko tu byłaś Luizo (dodam, że moja mama wpadła w zachwyt nad Twoim niespotykanym u nas imieniem). Ale tak tu u nas na wsi bywa... Pomimo wszystko - jesteś tu miło zapamiętana :))) i mam nadzieję, że kolejnym razem - jeśli się tutaj trafisz - to na dłużej, w bardziej sprzyjających okolicznościach i będziesz mogła zobaczyć nasz wschód "więcej, szerzej i ciekawiej". 

- M. namówił mnie na kupno nowego komputera. Padło na malutkiego netbooka DELL z czewroną, sexi pokrywką. Małe to-to i dziwne nieco, ale przywykam. Ma fonię oraz wizję i to jest najważniejsze, bo możemy teraz rozmawiać i widzieć się z M. na skype :)))).

- w czerwcu rozpoczęłam też pewną procedurę. Dla mnie, dla nas... Ale o tym jak już będzie PO.

Czerwiec minął bezpowrotnie. Nigdy w zasadzie nie przepadałam za tym miesiącem, choć masowo kwitną w nim maki a maki są przeurocze. Tylko, że.... u nas ich tutaj mało mimo wszystko. U nas królują mlecze, ale mlecze w czerwcu to już jedynie dmuchawce-latawce-wiatr a potem to już tylko ich zielone listowie. Nie wiem dlaczego czerwiec to nigdy nie był mój ulubiony miesiąc...

Teraz mamy lipiec - rozpoczął się rzęsistym, całodniowym deszczem i zimnem. I tak jest nadal. I tak ma jeszcze być nawet przez kilka dni - brrrr. 1 lipca byłam z Maksymiliankiem na kontroli i szczepieniu - waży 7.100 i ma 68 cm. Sporawy ten mój maluch. I nadal sympatyczny - uśmiech na buzi do każdego, kto tylko zrobi mu tę przyjemność i na niego spojrzy, ha ha. 

Pora na sen. Szybka byłam w tym pisaniu jak światło. Że też w ogóle coś napisałam...? A ciekawe ile z tego, co chciałam napisać - zapomniałam lub nieświadomie pominęłam... ? 

AHA - ostatniego dnia czerwca w moim zakorkowanym (TAK he he) Grajewku otworzyli TESCO. 


AHA - no i mamy już ogrodzenie tarasu przy domu w Pastorczyku - metalowe w kolorze black.