środa, 25 stycznia 2012

Wykładowo-szkoleniowo

Firma zafundowała nam szkolenie okresowe w temacie BHP i Ppoż. A zatem wczoraj, od godziny 9 do 14, siedziałam na sali szkoleniowej w towarzystwie braci biurowo-administracyjnej i pobierałam na klatę przekazywane treści.

Wykładowcy?

Proszę bardzo:

W temacie BHP - pani w wieku 60+, emerytka, BHP-owiec z zamiłowania, inżynier elektryk z wykształcenia, szczupła, wysoka, krótko ostrzyżona, żółty golfik w zestawie z ciekawą, czarną kamizelą, czarne, wiszące kolczyki, okulary na łańcuszku. Pani rzucała projekcje z laptopa na ścianę, mówiła dość interesująco i rzekłabym, że ogólnie miała osobowość tzw. przyciągającą - co dla mnie ważne, a o czym dalej.

W temacie Ppoż. – strażak zawodowy w wieku 35+ (ale mogę się mylić na plus lub minus). Ciemne dżinsy, koszula w kratkę w owe dżinsy wpuszczona, pod koszulą ciemny T-shirt (nie, żebym zaglądała – w dekolcie widać było!), twarz przeciętna, acz sympatyczna. Pan miał mniej czasu niż Pani, stąd jedynie zaprezentował gaśnice, puścił filmik o pożarach i potem lekko go skomentował. W odróżnieniu od Pani – Pan, choć młody i w zawodzie przecie chwalebnym – prezencję miał lichawą – zwłaszcza tę głosową. Ciężką jakąś tę mowę miał, oj ciężką...

Jak dla mnie – wykładowca musi mieć TO COŚ. Musi przyciągać. Sposobem mówienia, wysławiania się, opracowaniem tematu, poczuciem humoru. Ba, nawet wyglądem. Jeśli nie jest na jakiś sposób intrygujący – marne ma szanse, bym słuchała z zaciekawieniem i nie ziewała pokątnie zerkając na zegarek. 

Na studiach i na aplikacji – chodziłam na wykłady tylko do osób, które miały talent. Oznacza to, że zasadniczo rzadko marnotrawiłam studencko-aplikacyjny czas. Wniosek z tego też taki, że wykładowców z talentem jak na lekarstwo. Pod tym względem, niestety bądź -stety – jestem bardzo wybredna. Nigdy bowiem nie utożsamiałam swoich absencji na wykładach z lenistwem. Kierowałam się prostą zasadą – osoba ciekawa i ciekawie mówi – idę. Przynudza – raczej mnie u siebie nie uświadczy. No, chyba że trzeba było być - bo puszczano w obieg listę. Ale i tutaj czasem znalazły się dobre dusze, które podpis sfingowały. Nie wypada prawnikowi tak o tym wprost... grrr, wiem, ale nadal przy swoim obstawać będę – jak ktoś się nie nadaje na nauczyciela to niech nie naucza. Niech nie trwoni czasu, nerwów i - często pieniędzy - swych nauczanych. Mam rację?

Na aplikacji najbardziej lubiłam wykłady z medycyny sądowej i psychiatrii. Nie dość, że temat pociągający, to jeszcze nasza wykładowczyni... – słuchało się jej i patrzyło się na nią. Persona pełna energii i zaangażowania w temat. Chodziła dostojnie po sali i mówiła. A raczej opowiadała. Do tego – wyglądała. Nie była super młodą laską (50 +/-) o figurze dzisiejszych modelek. Ale była dość wysoka, miała kształty, zwykle dość odważny makijaż i ciekawe – na poziomie przystającym prokuratorowi, ale nigdy bezkształtne i szare – stroje. Miała wiedzę, umiała ją przekazać i nią zarazić. Nie żałowała uśmiechu i żartów. A co ciekawe – egzaminatorka z niej była wymagająca i „ostra”. Wszyscy się jej bali. Ja osobiście mniej. I słusznie. Moje egzaminy z jej tematów wspominam bowiem z wielką sympatią.

Pani M. to typowy przykład wykładowcy z pożądaną przeze mnie w tym względzie charyzmą. Jakież to męki cierpiałam przy nauczaniu zza biurka, z nosem w ustawie, którą nauczyciel dukał wers po wersie  i udawał, że umie do każdego wersa dodać coś od siebie... Albo wykładowca typu borsuk – niemiły formalista siejący popłoch samym swoim istnieniem na sali. Człowiek siedział i miast się uczyć słuchając  – bał się obserwując, czy przypadkiem borsuk nie wskaże na niego „kijem” i nie zada pytania, na które nawet jak człek znał odpowiedź to milczał.

Czasy studenckie i aplikacyjne mam dawno za sobą. Stąd – na wczorajszy kurs BHP udałam się z przyjemnością. Podczas 6 i półrocznej „kariery” w mojej firmie, zaledwie 2 razy byłam na jakimkolwiek szkoleniu czy kursie. Inne działy „szkolą się” zdecydowanie częściej, nasz sporadycznie.

Wczorajszy kursik nie był jednak fascynujący ponad stan... Filmiki o udzielaniu pierwszej pomocy i zachowaniu się w razie pożaru – stare! Lata 90-te. Wczesne! Stąd czasami było śmiesznie. Na stołach mieliśmy kawę, wodę, soki, ciasteczka i nasze firmowe produkty, z których zjadłam jedynie twarożek typu wiejskiego ze szczypiorkiem.

Szkolenie zakończyło się testem na ocenę. Wszyscy rozwiązywali wspólnie i każdy dostał 5 lub 6 ;-). Kwitek do akt osobowych. Wyszłam z sali zmęczona. Bolała mnie głowa i kark - od ciągłego odkręcania się w stronę ściany z filmami i projekcjami. Mało strategiczne miejsce zajęłam... 

Pod wpływem szkolenia - nie oceniając już jednak jego zalet i wad - postanowiłam zakupić apteczkę do samochodu. Tak, tak - nie mam. Że o gaśnicy nie wspomnę. Zadałam też sobie pytanie - czy ja umiałabym tej gaśnicy użyć - pomimo szkolenia? Albo - czy umiałabym zrobić komuś sztuczne oddychanie? Obawiam się... Jejku, pierwsza pomoc to naprawdę ważna rzecz! Warto UMIEĆ. Warto być przygotowanym lepiej lub gorzej.

Co zaś na szkoleniu wkurzało mnie najbardziej? To, że dorośli ludzie nie umieją usiedzieć na tyłku bez gadania. Ciągle szmery, szepty a czasem wybuchy śmiechu. No litości... Ja wiem, że czasami nudnawo, ale nawet mój kolega z działu – strażak ochotnik - siedział cicho, chociaż tematy poruszane znał lepiej niż kto inny.

Doszłam też do wniosku, że dorosłam do kolejnych studiów. Nie wiem jakich, ale temat kołacze mi się po głowie od pewnego już czasu. Być może na kołataniu się skończy, ale kropla skałę drąży, nieprawdaż? 
 

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Sielsko-bielsko

Widok z okna naszej sypialni
W weekend byłam z maluchami na wsi u rodziców. Albo, inaczej mówiąc, u siebie w domu. Pomimo bowiem, iż mam już własny dom i rodzinę, za swój dom nadal uważam również Pastorczyk. Jakoś tak ciężko "zerwać" z przeszłością.  Historią. Z gniazdem, z którego się wyfrunęło. Zbyt wiele lat tu spędziłam, zbyt często tu przyjeżdżam i zbyt mocno jestem z tym miejscem związana, by mogło być inaczej. Oczywiście życie płynie i wszystko się zmienia - miejsce, ludzie i zwierzęta - jednak nadal Pastorczyk uważam za swój dom i pewnie jeszcze trochę czasu upłynie, zanim przestanę tak go odbierać. A może nigdy nie przestanę? Myślę jednak, że przynajmniej dopóki żyją rodzice - nic się nie zmieni. Potem - niezbadane są wyroki boskie...

Podwórkowy Olu



Póki co - na wiejskim obejściu i na bezkresach - sporo śniegu. Mokry i topniejący, ale był. Aleksander miał uciechę - odśnieżał taras, woził śnieg swoją zieloną "kaczką" (czyli taczką), brodził i stepował po białych zwałach.




Przymiarka do zabicia bałwana

Babcia ulepiła mu nawet bałwana, ale zanim dokończyła dzieła - bałwan runął. Olek stwierdził bowiem, że bałwan mu się nie podoba, nie lubi go i "nie jest mu do nieczego potrzebny". Popchnął więc postać zamaszyście i tym samym - jednym ruchem - zakończył jego ledwo co rozpoczęty żywot. Bo bałwan nie wyglądał jak te z obrazków - nie był kulisty a kołkowaty. Babcia starała się jak mogła, ale jakoś jej nie wyszło, a zanim go udoskonaliła - było już po nim. Powiedziała do Olka, że rozwalając go tak nikczemnie zrobił jej przykrość. On na to, że w zamian ulepi jej lepszego - takiego z głową... No. Za tydzień zamierzam zawieźć go na Pastorczyk na tydzień ferii - będzie miał szansę się wykazać ;-).

Maksymilian głównie obserwował wszystkie podwórkowe poczynania brata zza kuchennego okna. Wczoraj jednak wzięłam na krótką przechadzkę również jego. Musiałam nosić skurczybysia na rękach, bo sam nie chodzi, wózkiem ugrzęzłabym w try-mi-gi, a sanki - owszem były - ale bez oparcia (czyli wiadomo, co by było, gdybym posadziła nań sztywną postać w kombinezonie...). Ponosiłam go więc troszkę dookoła siedliska, zaszliśmy do obory odwiedzić bydło i panoszące sie tam tłuste, kolorowe gołębie, patrzyliśmy na puste bocianie gniazdo, hasające w śniegu koty i Tomka (psa Beaty).

Biało, cicho, spokój i natura. Miło.
(Wszystkie fotki klikałam telefonem taszcząc Maksymilian - stąd jakość jaka jest - każdy widzi...).

Jak miło się potarzać
Pusto, ale oby do marca
Ręczna myjnia samochodowa
Pupilek mamy
Kawałek zimowego obejścia

piątek, 20 stycznia 2012

Naukowy żart kąpielowy

Zadałam wczoraj kąpieli obu potomkom. Zimą bowiem nie zawsze zadaję im ją dzień w dzień. Czasem, po całym dniu - już mi się po prostu nie chce, co zresztą przyjmuję za wytłumaczenie bardzo naturalne. Bo od jakiegoś czasu daję sobie PEŁNE prawo do stwierdzenia "nie chce mi się" i co za tym idzie - do wprawienia tego stwierdzenia w czyn (a raczej w "nieczyn"). Sama bez codziennego prysznica nie przeżyję - ale maluchy - i owszem. Rączki, buzia, stópki, ząbki i styka (no, Małemu jeszcze odpuszczam te jego skromne 4 ząbki ;-)).

Ale nie o naszych rytuałach kąpielowych miałam napisać. Miałam jedynie napisać o wczorajszym słownym przypadku związanym z szorowaniem małych ciał.

Myję bowiem główkę Aleksandra. Pienię szamponik, masuję czarny łepek, pianka rośnie i zaczyna powolutku przemykać się na czółko, szyjkę... 

I nagle słyszę: "MAMO, ALE NIE WYCHODŹ POZA LINIE!!!".

Zatrzymałam się na chwilkę w myciu i w myśleniu. Przysiadłam rozbawiona przy wannie i popatrzyłam miękkim wzrokiem na mojego starszego synka. 


Nie dość, że bierze sobie do głowy (nawet akurat mytej) naukę kolorowania, to jeszcze jakie poczucie humoru! Ciekawe po kim to ma LOL ;-). 


PS. No niestety, nie umiałam nie wyjść poza linie ;-). Przynajmniej przy spłukiwaniu.

wtorek, 17 stycznia 2012

Fanaberie na koniec dnia

Niania się sprawdza (k woli informacji). Ja zaś nie mam siły. 

Godzina 20-sta  a ja siedzę na kanapie i przysypiam. Bolą mnie oczy, głowa... Wszystko. Źle wyglądam - jakbym nosiła worki z węglem na 3-cie piętro. Bez ustanku. Przez 3 dni. Co najmniej.

Jestem tak zmęczona całym dniem, że tylko tyle mogę napisać. Tyle, że jestem zmęczona. Że obok jęczy Maksymilian, Aleksander się na nim wyżywa a stary mówi, że idzie spać, bo też siedział murem przy komputerze od świtu. 

To ja też idę. Jest odpowiednia pora - 20.25. Akurat dla dorosłych mojego pokroju.

A jaka ja zła jestem... że aż zamilknę, bo się boję. Tej swojej złości. Źródła jej pochodzenia nie znam, ale pewnie gdybym była facetem - oskarżyłabym się o fanaberie. Ale to nie są fanaberie. Ta złość i nerwacje naprawdę we mnie są. Nieproszone i niezidentyfikowane. A jak to przeszkadza żyć... grrr. 

Muszę przetrwać.

Jednak zdecydowanie wolę poranki - nawet jeśli bardzo nie chce mi się rano wstawać... A nie chce mi się..., oj nie...

środa, 11 stycznia 2012

Szukamy niani part 2

Mały suplement do wczorajszego posta o poszukiwaniu niani:

Po pierwsze – bezrobocie u nas musi być naprawdę potworne... Jak napisałam wczoraj - telefonów było bez liku. Policzyłam, że przez zaledwie kilka godzin - około 20. Dzwoniły głównie kobiety. W wieku (sądząc po głosach) różnym – bardzo młode dziewczyny, kobiety w wieku średnim i panie starsze. Głosy inteligentne, miłe i „wyszukane” oraz proste jak drut i niemiłe dla ucha. Ba, zadzwoniło dwóch chłopaków, co już zupełnie powaliło mnie na kolana. 

Bo w końcu - kiedy już nasza Pani K. została przyjęta i opuściła mieszkanie z wdzięcznym uśmiechem na buzi – zaczęłam odbierać wszystkie telefony, by powiedzieć ludziom, że póki co oferta już nieaktualna. Po co mają mieć nadzieję i wydzwaniać bez końca - szarpać myśli swoje i nerwy moje? Poza tym, byłam już na większym luzie i w domu. Napisałam też maila do administratora portalu z prośbą o zdjęcie ogłoszenia z sieci. Inaczej pewnie miałabym do dzisiaj centralę telefoniczną w głowie i na głowie...

Otrzymałam też kilka maili i 1 smsa z zapytaniem o treści ni mniej ni więcej jak tylko: „co to za praca i jaka płaca”....

Opisałam w ogłoszeniu dokładnie, że chodzi o opiekę nad 11 miesięcznym chłopcem - pogodnym, raczkującym, zaczynającym naukę chodzenia - od poniedziałku do piątku w godzinach 8-15, w naszym domu (podałam lokalizację) i dodałam, że angielski w stopniu podstawowym byłby mile widziany, gdyż tata dziecka jest anglojęzyczny, ale warunek ten nie jest konieczny. Pani niepaląca i lubiąca dzieci. Cena do uzgodnienia.

I pisze sobie do mnie na maila chłopak: „Proszę Pani, proszę bliżej opisać jaka to praca, bo ogłoszenie jest mało treściwe”. Wieczorem dzwonił inny (czy tenże sam???) osobnik płci męskiej pytając, czy ogłoszenie aktualne. Dzisiaj znów miałam telefon od jakiegoś chłopaka z pytaniem – czy ogłoszenie aktualne i co to za rodzaj pracy.

Kilka dziewczyn (pań, kobiet?) też napisało maila w podobnym stylu...

CZY JA NAPISAŁAM NAPRAWDĘ MAŁO TREŚCIWE OGŁOSZENIE? 

CZY NIE ZAWARŁAM W NIM TREŚCI ABSOLUTNIE WYSTARCZAJĄCYCH, BY NIE MIEĆ WĄTPLIWOŚCI, ŻE CHODZI O OPIEKĘ NAD DZIECKIEM?

CZY DESPERACJA BEZROBOCIA ZMUSZA JUŻ NAWET CHŁOPAKÓW DO BRANIA SIĘ ZA NIAŃCZENIE NIESPEŁNA ROCZNYCH MALUCHÓW?

CZY LUDZIE CZYTAJĄ OGŁOSZENIA UWAŻNIE, CZY JEDYNIE WALĄ Z TELEFONAMI DO KAŻDEGO, KTO COKOLWIEK ZAMIEŚCI W DZIALE "DAM PRACĘ"?

LITOŚCI.

Ale generalnie - jest mi przykro, kiedy ludzie nie mają pracy, kiedy chętnie zaczepią się byle czego, bo nie ma nic innego. Jak nawet nie mogą zaczepić się byle czego... 

Przecież ja tylko dałam ogłoszenie, że szukam niani...

Mogłam zatrudnić tylko 1 osobę. Kto wie na jak długo...? Bo jak M. straci swoją pracę to znów też straci ją nasza Pani K. 

Bezrobocie w naszym regionie jest jedne z najwyższych w kraju.

A nasza Rzeczpospolita ciągle w obywatela bije finansowo.

PS. Pani K. przyszła wczoraj o czasie. Kiedy wróciłam z pracy - powiedziała, iż mały jest tak grzeczny, że nie ma przy nim wiele roboty. Zdała relację ze wszystkiego - co i jak jadł, ile spał, jak się bawili, zadała sporo pytań co i jak ma robić itp. Dodała, że kiedy on śpi, to ona może mi w domu porobić, co tylko chcę - poprasować, posprzątać, nawet gotować. Zapytała czy może małego brać na spacery w ładną pogodę. Że nie umie siedzieć bezczynnie, a Maksi czasem sobie śpi po godzince czy dłużej. Nigdy nikt mi niczego w domu nie robił - czułabym się głupio prosząc o sprzątanie czy inne czynności - zwłaszcza, że jednak dom mam w miarę ogarnięty i nie ma w nim aż tak wiele do roboty. Ale sterta do prasowania, które planowałam na weekend leży. Wiem, że nic gorszego jak siedzieć bezczynnie w cudzym domu - więc ewentualnie - jak Pani K. chce - niech się zrelaksuje przy tej desce do prasowania ;-). Poza tym - z przeogromną nieśmiałością poprosiła mnie o dniówkę, bo do zasiłku rodzinnego jeszcze kilka dni. Była tak zmieszana tą prośbą, że aż ja poczułam się głupio. Wcześniej powiedziałam jej, że będę jej płacić jak sobie tylko chce - miesięcznie, tygodniowo, dniowo. Dla mnie to bez znaczenia. Przepracowała dzień - należy się, prawda?

Czyli - po pierwszym dniu - niania "trafiona"? Dmuchać na zimne, ale ja to jestem taki głupek, że ludziom bardzo ufam. I zawsze jak komuś gorzej ode mnie to czuję, że jestem "odgórnie powołana" do pomocy. Chyba pomagam tej Pani K., prawda? Nie rybką a wędką.

Gdyby tylko wszyscy chcieli brać wędki a nie tylko rybki i oby jak najwięcej tych rozdających wędki było...

No, to tyle rozważań na temat niań. Dziękuję za uwagę :).

wtorek, 10 stycznia 2012

Szukamy niani part 1



Opiekunka naszego Maksymiliana opuściła nas. Jeszcze przed Świętami Bożego Narodzenia. Zapowiedziała to znacznie wcześniej, więc byliśmy przygotowani. Wyszła za mąż i przeprowadziła się do innego miasta. Na zakończenie „współpracy” czule pożegnała obu naszych chłopców, dostała drobny prezent gwiazdkowy i wyszła. Cóż, szkoda. Lubiliśmy ją, ona przepadała za Maksymilem. Ale takie koleje życia.

Między Świętami i Nowym Rokiem jakoś obyliśmy się bez niani – a to przebywałam na wsi z dzieciakami, a to M. miał mniej pracy i jakoś radził sobie w domu i z tą pracą i z Malutkim. Wiadomo – przełom grudnia i stycznia zawsze jest nieco luzacki. W tym roku wolny był też 6 stycznia i zyskaliśmy dodatkowy wydłużony weekend.

Laba jednak się skończyła. M. dostał sporo zadań na swoją indyjską głowę i znów musi ślęczeć w Internecie, wisieć na telefonach, myśleć, dumać – no po prostu wykonywać swoją pracę – jakakolwiek by nie była. Oby tylko była....

A zatem – idea niani do Maksymiliana znów odżyła, bo dzieciątko jest na takim etapie rozwoju, że popracować w spokoju nie da.

Dałam więc ogłoszenie w rzeczonej kwestii na najpopularniejszym portalu w naszym mieście.

Ukazało się w poniedziałek rano.

Wielkość zainteresowania ofertą przerosło moje oczekiwania. Ale – co ciekawsze – zanim zadzwoniła pierwsza osoba – ja wysłałam sms-a do osoby, która z kolei dała ogłoszenie jako poszukująca zajęcia przy maluszku. Pani odezwała się natychmiast. Po głosie przypadła mi do gustu. Umówiłam się na spotkanie o 16-stej. M. zapowiedział, że niania jest potrzebna już-zaraz, więc przydałam działaniom rozpędu. W międzyczasie mój telefon kipiał, wrzał, szalał i migał jak choinka. Odebrałam tylko jeden raz. Ostatecznie byłam w pracy,  miałam sporo do zrobienia. Nie mogłam wybiegać co chwila na korytarz i klekotać o swoich prywatnych biznesach. Poza tym – skoro umówiłam się już z tą pierwszą Panią – nie wiedziałam za bardzo, co mam powiedzieć kolejnym osobom. Miałam umawiać „pielgrzymki”, zorganizować słynny w swej wymowie casting?. Ani czasu, ani siły, ani chęci. Kiedy? Jak? Wyciszyłam więc telefon i na bieżąco odpowiadałam jedynie na maile. Za pazuchą miałam już jednak ukrytą lojalność do Pani Numer Jeden...

Wiem, wiem – co by nie okazać się ignorantką - powinnam była w ogłoszeniu zaznaczyć, by ludzie dzwonili dopiero po 15-stej, ale jak napisałam wyżej - M. nalegał na nianię już od dnia następnego, więc nie mogłam czekać na kontakt z ludźmi do tak późna. Poza tym – prędzej bym się własnej śmierci spodziewała, niż  tego, że moje ogłoszenie zyska taką „popularność”.

Pani, która punktualnie przyszła na umówione spotkanie – oczywiście została przez nas zaakceptowana. Dlaczego oczywiście? Trudno mi wytłumaczyć, ale w moim przypadku najczęściej pierwsze bywa najlepsze. Pierwsza zobaczona sukienka w sklepie, pierwsze zmierzone buty, pierwsza myśl, pierwsza opiekunka, która przyszła na spotkanie jeszcze wtedy, gdy potrzebowałam jej do Aleksandra... Coś w tym jest?

Nowa opiekunka Maksymiliana jest 4 lata starsza ode mnie, ma trójkę dzieci, w tym najstarsze ma lat 20-cia... Pięknie. Ona już by zaraz mogła babcią zostać (choć oczywiście nie wygląda!) a ja nadal w pieluchach. Mniejsza jednak o to. Pani mi się spodobała. M. wynurzył się jedynie ze swojej roboczej norki, uśmiechnął, podał rękę, przedstawił, zapytał czy Pani mówi choć trochu po angielsku i zniknął. Bo go zgasiłam – a Ty co? Tyle czasu w Polsce i jakiejże to biegłości języka naszegoś się nabawił, hę?. Zawsze mu łaty przypinam w tym względzie i na pewno nie ma prawa wymagać znajomości języka takiego to a takiego od innych, skoro sam nie zna tego, który wypadałoby mu już lepiej znać ze względów oczywistych.

Tak na marginesie – on wcale nie wymagał znajomości angielskiego od niani (ja w ogłoszeniu zaznaczyłam, że miło by było, ale bez konieczności), on tylko kurtuazyjnie zapytał Panią K., czy bynajmniej po angielsku nie spika, bo chciał być miły. To ja dorabiam całą szerszą, złośliwą filozofię. Ba za lenistwo w nauce polskiego wiecznie po nim jadę jak po burym psie (o czym wyżej raczyłam napomknąć).

Pani K. od razu poczuła sympatię do Maksymiliana – bo czarnowłosy i grzywiasty (czyli w jej typie) uśmiechnięty i sympatyczny. Do tego ma to piękne imię jakie przybrał jej syn (notabene chcący zostać lekarzem) na Bierzmowaniu. Wszystko idealnie. Pani K. mieszka blisko nas (5 minut drogi na nogach), o pracę w mieście ciężko jak diabli – więc ciachu-machu i dobiłyśmy targu.

W zasadzie to miałam napisać o czymś innym, co dotyczyło naszej akcji poszukiwania niani. Tymczasem nachrzaniłam dwie strony o sprawach obocznych, a sens mojego tematu zaginął gdzieś miedzy wierszami... Więc o istocie – jutro.

środa, 4 stycznia 2012

Licho nie śpi a ja tak!

Wstałam dziś o 6.19. Zaspałam. Budzik zrobił mnie w trąbę. O 7.01 byłam już jednak w robocie. Po drodze oczywiście odstawiłam młodego do przedszkola. Nawet wyrwałam coś na szybko z lodówki do żarcia, co by głodem w biurze nie przymierać. I ubrałam się kompletnie, tzn. nie zapomniałam majtek, rajstop, sukienki ani nawet obrączki. Założyłam buty i żaden nie był z innej pary. Umyłam zęby, zrobiłam quasi make-up i związałam kudełki w prosty, mysi (Mysko - pokłonik) ogonek. Czyli uczłowieczyłam się względnie i oględnie. Mój Stary też zaspał. Wstał i zapytał mnie jak to możliwe, że oboje przespaliśmy porę do wstania. Bardzo mądre pytanie w takich okolicznościach, nie ma co. Krótko ucięłam żeby raczej się poczesał, wyjął naczynia ze zmywarki i zszedł mi z drogi. Olek też zaspał. Ale to akurat jest norma, bo codziennie jest budzony na siłę. 

Nie wiem jak ja się wyrobiłam. Jak irańska raca (ups, lepiej nie żartować... w tym względzie). I właśnie siedzę teraz taka rozkręcona nad biurkiem i "zachwycam" się sobą z tego powodu.

Ale.

Nie chce tak więcej. Ja jednak muszę wstawać o tej 5. Inaczej ogarnia mnie szaleństwo i nerwowijstwo. Zbiegając po schodach mogę złamać nogę i skrzywdzić dziecko (było równie zaspane i musiałam znosić na rękach). Mogę nie wyrobić się na jakimś ulicznym zakręcie, nie zauważyć pieska koło krawężnika (ciemne poranki, oj ciemne), na czerwonym przejechać, nie zdążyć na torach... Brrr, ależ na mnie lichów czycha. Do licha!

Budzikom zatem śmierć!!! Ale nie dlatego, że budzą. ŻE NIE BUDZĄ jak należy. O!

PS. Mądra Asicowa głowa tak naprawdę źle nastawiła ten nieszczęsny budzik... I choć przeważnie budzi się przed budzikiem - dziś diabeł zamieszać ogonem musiał. Aniołki bożonarodzeniowe zrobiły już bowiem chyba fruuu.... do nieba. I teraz człeku znów radź sobie sam i bierz się z tymi rozmaitymi lichami za łby. Uff.