Nasza piątkowa wyprawa do Białegostoku wypadła pomyślnie pod niemal każdym względem.
Słowa niemal używam celowo – aby podkreślić, że jednak jakiś feler wyprawy się znalazł. I o nim tu będzie. I jest on oczywisty i jasny jak słońce: wydaliśmy kupę kasy. Taaa, wiem, pieniądze są po to, żeby je wydawać, ale niektóre z naszych nabytków uważam za kapitał wdeptany w błoto. A ja przeżywam potem takie nietrafione wydatki przez ruski miesiąc.
Co przeżywam najbardziej?
Laptop-zabawkę dla Aleksandra. Zawsze nas gnębił o własny „kompunter” i tym razem Szanowny Pan Ojciec – mając na względzie, że zbliżają się urodziny naszych pociech – zafundował mu takie cacko. Kwota całkiem nie mała – jak na takie – rzeknę prosto – dziadostwo. Niby wygląda to-to jak typowy laptop bo się otwiera, zamyka, ma klawiaturkę i myszkę. Funkcje – z opisu extra – nauka i zabawa. Ba! Dwujęzyczny – polsko-angielski – więc niby idealny. Bzdetna muzyczka i malutki ekranik (choć cały laptop jest wielkości typowego netbooka) w kolorze szarym, na którym ja osobiście nie mogę niczego dostrzec. Pojąć te – no niby dziecinne – funkcje – to trzeba by mieć rozum, a ja go najwidoczniej nie mam, bo nie pojmuję. Słowem – lipa i nie polecam. A co ciekawsze – Aleksander po chwilowej fascynacji samym faktem, że ma w końcu swój laptop – wcale się nim nie bawi. Może należałoby z nim usiąść i „wgryźć” się w to plastikowe badziewie – ale jakoś zupełnie nie mam na to ochoty. A zatem Ojciec - choć z dobrej woli - nabył bubel i kiedy tak go podsumowałam - niemal się na mnie obraził. Nie dbam o to. Swoje zdanie mam i kwit.
W sklepiku z zabawkami z drewna kupiliśmy cymbałki (z drewna, a jakże) – jedne dla obu smyków. Owszem, grają na nich, a zwłaszcza Maksymilian. Tak wali po klawiszach, że uszy więdną. A czasem wali nas pałeczką również po łbach, co równa się wtedy grze na... cymbałach (niestety). Jednak cymbałki owe - choć też jak na mój gust bardzo drogie – są zdecydowanie lepszym nabytkiem niż wspomniany "kompunter". Sama sobie czasem „pogrywam” do taktu. W tym samym sklepie wzięliśmy również 2 (oczywiście drewniane) skarbonki (żyrafę i królika) i śmieszną, drewnianą gęś na długim kiju. I ta gęś właśnie jest ze wszystkiego NAJ. Popycha się ją trzymając za owy kij a ona jedzie na drewnianych kółkach, do których ma przyczepione czerwone łapki z miękkiej gumy. I te łapki fajnie klapią po podłodze. Świetna zabawka. Podoba się dzieciom i podoba się nam – starym. Ten wydatek pokazał, że jednak nie zawsze z nas takie głupie gęsi (tudzież gąsiory).
Poza prezentami dla chłopaków (oczywiście ojciec dał im je od razu, nie czekając do 23-ego) Matka Joanna zaszalała i kupiła sobie zamszowe szpile z wyciętymi palcami (czy jak to tam określić) w kolorze czerwonego wina. Taaaaakich wysokich butów to Matka jeszcze nie ma w swojej kolekcji (pytanie, czy ona w ogóle ma kolekcję butów...). Ba, nawet nie wiem, czy kiedyś miała takie na nogach. Bo zasadniczo, na szpilkach to ona chyba częściej siedzi niż chodzi... Lubi buty na obcasach, ale niekoniecznie wielkich, gdyż wielkie są niebezpieczne za kierownicą (a raczej przy sprzęgle, gazie i hamulcu) i niezbyt wygodne przy intensywnym poruszaniu się po terenie. Ale te czerwone Matkę urzekły. Mało tego – założyła je i nawet się nie zachwiała. Podeszła parę kroków, obejrzała się w lustrze, cmoknęła na własne nogi i spojrzała na świat z wysoka. Nie mogła nie kupić. Nawet jeśli założy je potem od wielkiego dzwonu, albo i nigdy.
Inne wydatki? A proszę.
Ogromne sandwicze w Subway’u (bardzo dobre) i lunch w Green Way’u (twardy ryż!, kofty za mało indyjskie w smaku - nie przekonałam się, wolę gotować sama).
Trzy filmy na dvd w cenie 1 - w sklepie nie dla idiotów. W tym zresztą sklepie spędziliśmy dużo czasu. Niekoniecznie dlatego, że nie jesteśmy idiotami (bo czasem jednak bywamy), ale dlatego, że jak się tam wlezie to ciężko wyleźć. Po raz pierwszy założyłam na nos okulary 3D i mogłam zobaczyć na czym ta technika polega. Nigdy mnie nie fascynowała, ale już wiem dlaczego – bo była mi nieznana. Jak poznałam – doznałam objawienia. Poczułam się jak Alicja z Wonderworld’u. Tylko nie śmiejcie się ze mnie - że ja dopiero te 3D w wieku prawie 4D... Przecież od zawsze podkreślam, że jestem ze wsi. A na wsi to wiecie - w technice 3 to bywają na przykład widły – na tak zwane 3 rogi. Szanowny Pan Ojciec okupywał głównie stoiska z produktami Apple, których jest wiernym fanem od lat. Gdyby nie on – ja – światła w technice jak kret w korycie – pewnie do dziś nie wiedziałabym, że taka firma istnieje. I, że jest taką potęgą. Że Mc-booki, I-pody, I-pady, I-phony i inne wielkie I. I jak Ja a dokładniej ON – Steve Jobs, który zmarł niedawno i był fenomenem. O czym, rzecz jasna, bym nie wiedziała – gdybym nie wyszła za Pana Ojca. A Pan Ojciec marzy o I-padzie. I prędzej czy później na pewno go sobie kupi. Zademonstrował mi w sklepie nie dla idiotów, na czym I-Pad polega i doszłam do wniosku, że jak dotąd byłam nawet bardziej niż idiotą – w owym I-świecie.
Czy na coś jeszcze roztrwoniliśmy złotówki? Tak. Na szwedzkie korony, których w spotkanych po drodze kantorach było jak na lekarstwo – choć kantor nie apteka przecie.
I na paliwo na Orlenie. I na kawę dla Ojca i hot-doga dla mnie na tymże. Kawa duża, droga i do dupy. Jak woda z aromatem. Ojciec skarżył się całą drogę. Hot-dog – choć ma wiele wspólnego z psem – nie zasłużył ode mnie na... wieszanie na nim psów. Zjadłam i skwitowałam, że takich psów to jak koni z kopytami – zżarłabym choćby i sforę.
Ach, i jeszcze wpadliśmy na koniec do Auchana. Niby tylko po wodę i serki homo dla dzieci. Wyszliśmy z torbami jak juczne osły. Nie dość, że i tak nasze karty i portfele zubożały tego dnia sążniście, to jeszcze Ojciec naciągnął mnie na dodatkowe piwo. Bo standardowe kupił sobie tak czy owak – swoje ulubione Dębowe. Ale przy półkach z piwem „wlało” mi się na oczy piwo marki Kilkenny i mówię do niego – patrz stary, w Irlandii to się między innymi takie piwo piło, a nie jakieś tam Dębowe. No i Ojciec – trzask – pakuneczek czterech małych buteleczek do wózka i wio. Za ponad 20 zł. Przeżyć nie mogłam! Nie piwa, tylko tej jego ceny. Dlatego Ojciec wieczorem pił swoje Dębowe Mocne a ja zachomikowałam dla siebie te słabe irlandzkie o mocnej, polskiej cenie. Ech!
W zasadzie to pojechaliśmy do Białego głównie po to, by odebrać kartę pobytu dla Ojca. Na miejscu byliśmy o 10 rano. Kartę odebraliśmy w try-mi-ga. Powzięliśmy też wieści na temat kolejnej karty – tym razem już pobytu stałego. Jeszcze 2 miechy i można aplikować. A potem już tylko przybędzie Polsce kolejnego obywatela (tfu, co by nie zapeszać zawczasu). Obywatela, co po polsku to jedynie zakląć dobrze umie. Ale polskie realia często tego wymagają - więc umiejętność jak znalazł.
Do domu wróciliśmy o 16.30. Z rana droga była piękna, czysta i słoneczna. Po południu – śnieżyca. Musiałam wybałuszać gały, co by mi jaki łoś nie wyskoczył z lasu na maskę (bo to się u nas zdarza!) i uważać na zakręty, co by mnie na śniegu nie poniosło. Ojciec zaś relaksował się z puszką piwa w jednym ręku i z I-Phonem w drugim (nie, nie kupił nowego, ma starszy model, który nabył w Tajlandii rok temu – k woli wyjaśnień).
Już w domu – otwieram portfel, by zapłacić niani i...zonk. Garść paragonów i ani zeta. No a przecież kartą jej nie zapłacę. Na szczęście ojciec miał zaskórniaki... A potem oboje siedzieliśmy z kalkulatorami i liczyliśmy „straty”. Ojciec zawsze jest skrupulatny i zapisuje wydatki. Ale nie kwiczy jak ja, że tyyyyle przepuściliśmy. Wydał – nie ma i już. Ostatecznie kupił zabawki dzieciom i zabrał żonę do miasta, co się przecież niemal nie zdarza. Więc czego kwiczeć? Ja też zaczęłam swoje liczyć, ale szybko dałam się na spokój, co by już ciśnienia sobie nie podnosić. Po 1 małym Kilkenny – nerwy mnie opuściły, grałam na cymbałkach, zrobiłam sałatkę, bawiłam się z dziećmi i było git.
I była to opowieść o wyprawie sknery i dusigrosza do miasta zwanego Białystok, którzy to pojechali bogaci a wrócili... z torbami. W ten właśnie sposób prawdopodobnie wieś sponsoruje miasto.
PS: Nie martwcie się – na chleb jeszcze mamy. Poza tym – nie było wcale tak źle z tymi finansami, ale przecie jak nie pokwiczę to... ze wsi nie będę, prawda?
Jak ktoś to przeczyta do końca – stawiam Kilkenny (mam jeszcze 1 ;-)).
AHA - JESZCZE JEDEN PS: NIE MA TO JAK WYDAĆ WSZYSTKĄ KASĘ I KUPIĆ DZIECIOM NA PREZENTY SKARBONKI...