wtorek, 27 marca 2012

Ekspresem przez wieś (z wielkim miastem w tle)


Bocianów w Pastorczyku jeszcze nie było. Pojawiły się za to żurawie, a niedawno w okolicy ktoś nawet spotkał się z borsukiem. Tego Pana, proszę Państwa to ja widziałam jedynie na obrazku. Ale skoro i On zamieszkuje nasze ziemie – to tylko utwierdzam się w przekonaniu, że ziemia pastorczykowska pod względem flory i fauny jest całkiem, ale to całkiem bogata.

Pogoda w sobotę była piękna. Aleksander rozpoczął sezon piaskownicowy, a Maksymilian po raz pierwszy własnonożnie dreptał po obejściu w poszukiwaniu atrakcji, którymi było dla niego niemal wszystko. Zaliczył kąpiel w kurzym wodopoju, kilka razy wyciął orła, dziwił się wszystkiemu i na wszystkie możliwe sposoby.

Wieś jeszcze szaro-bura i kolorystycznie dość monotonna. Jedynie pola zasiane żytem cieszą oczy soczystą zielenią. Drzewa ciągle nagie jak miotły-drapaki, krzewy zaś jakby już przybierały się do pączkowania i wypuszczania listowia. Ptaki wesoło świergolą, koty przechadzają się wolnym krokiem po podwórku, psy wystawiają grzbiety do słońca, drób wszelkiej maści – kury, koguty, perliczki i sąsiedzkie pawie – kręcą się tu i ówdzie grzebiąc w ziemi i uganiając się za sobą.

Rolnicy – w tym również my (może nie ja osobiście, ale ciągle jeszcze uważam się za jedną całość z moją rolniczą rodziną) – rozpoczęli już pierwsze prace polowe. Co się głownie robi? Nawozi – sztucznie i naturalnie. Wszelkie chlewy pustoszeją z udeptanego zimą przez zwierzaki – profesjonalnie mówiąc – obornika, prosto i zwyczajnie – gnoju, który to materiał ładuje się na rozrzutnik i wiezie na pole. Stąd też, na drogach naszego regionu mija się teraz często ciągniki z siewnikami i rozrzutnikami. Pierwsze z nawozem sztucznym, drugie z gnojem. Rolnicza brać przygotowuje bowiem podłoże pod nasz chleb i kartofle. Zasiewy jarego zboża zwykle rozpoczynają się na początku kwietnia, więc lada dzień ruszą traktory z siewnikami również do zbóż. Dzieje się. I dzieje się optymistycznie. Świat ponownie budzi się do życia a człowiek dotrzymuje mu kroku. Na wsi nie ma czasu na wiosenne przesilenie i humory. Trza się brać za widły i do dzieła, mili Państwo.

Miniona niedziela – mimo iż słoneczna – nie dorównała sobocie swoim pięknem. Przyoblekła się w tak porywisty wiatr, że strach było łba wysadzić na dwór, co by go nie stracić w ostrym porywie. Ba, nawet nasze małe auto podczas powrotu z Pastorczyka do Grajewa niemal fruwało na wietrze. Każda mijanka z tirem (a jest ich zawsze dostatek na naszej trasie) zmuszał mnie do mocniejszego uchwytu za kierownicę. Chłopcy na szczęście spali całą podróż, więc spokojnie mogłam skoncentrować się na drodze. Jak widać – dojechaliśmy szczęśliwie :).

A co poza moim mikro-wiejskim-małomiejskim-światem?

Ano – nie wszyscy mijają ciągniki z gnojem i chadzają wśród kur. Niektórzy, w modnym kapeluszu na głowie spacerują ulicami Sztokholmu, obserwują wiosenne wystawy odzieżowych butików, robią iPhonem zdjęcia co lepszym kieckom, po czym wysyłają je do mnie z zapytaniem – przypomnij swój rozmiar i powiedz którą wolisz - niebieską czy pomarańczową? W zasadzie to podobają mi się obie, czego nie zawahałam się głośno... pomyśleć, a powiedziałam – eee, czego będziesz wydawał kasę nadaremnie... Ale ja to jestem, co?

Więc ostatnio żyję troszkę jakby aż w 3 światach – na dalekiej wsi pełną gębą, w małym miasteczku półgębkiem i w wielkim mieście usteczkami w modny ciup ;). I bardzo mi się takie życie podoba.

PS. Ostatecznie podałam jednak ten rozmiar i wybrałam pomarańczową :).

piątek, 23 marca 2012

Słońce i bociany


Słońce, słońce, słońce! 

Jak miło, jak przyjemnie, jak widno! Z nieba, wraz ze słońcem spływa radość i optymizm. I nawet już gotowa byłam podskoczyć z tej radości, ale przyszło mi do głowy, że to przecież dzisiaj piątek. A jest takie powiedzenie, że „kto w piątek skacze, ten w niedzielę płacze”. Więc siedzę sobie spokojnie, nie skaczę i trzymam zadowolenie na wodzy. Bo co mi z tego, że dziś nauśmiecham się bez powodu jak głupi do sera (a raczej do słońca), skoro w niedzielę mają czekać na mnie łzy? A kysz! Jednak – pomyślałam sobie – a kto powiedział, że te niedzielne łzy to mają być łzy smutku? Może równie dobrze mogą to być łzy radości? Jakoś jednak nie przewiduję łez radości, bo w ciąży na pewno nie jestem i w lotto na pewno nie wygram (bo nie zagram). A zatem – powściągliwość humoru – wskazana, bo o ile powodów do łez radości jest zwykle jak na lekarstwo, to te do łez smutku często wyrastają jak grzyby po deszczu. 

Ale o deszczu ci-cho-sza! Dzisiaj bowiem pakuję swoje chłopaczątka w samochód i jedziemy w jedynym słusznym kierunku na weekend. W końcu Aleksander wyhasa się na dworze, w końcu Maksymilian postawi swoje pierwsze kroki w bucikach na naszej pastorczykowskiej ziemi, w końcu i ja rozprostuję kości na świeżym powietrzu... Nie byliśmy w P. dwa tygodnie. Niby niedługo, ale mam wrażenie, że jednak długo. Teraz, przy wiosennej pogodzie zapewne będziemy jeździć tam co tydzień. Gdybym była sama – czasem chętnie zostałabym na weekend również w domu, ale z chłopakami to raczej grzech siedzieć w czterech ścianach. Owszem, można wyjść na dwór, ale co to za dwór w porównaniu z dworem w P., prawda? 


Mam też nadzieję, że na naszym bocianim gnieździe pojawili się już jego mieszkańcy. To gniazdo stało się nieodłącznym punktem na naszym siedlisku. Kiedyś, bociany miały gniazdo na starej, drewnianej stodole u sąsiadów. Potem, opuściły to gniazdo - nie wiedzieć (albo i wiedzieć, o czym dalej) czemu. Z czasem zaczęły krążyć nad naszym podwórkiem, siadać na budynki i radośnie klekotać. Mój ojciec skonstruował więc na naszej stodole specjalne rusztowanie – co by mogły sobie urządzić gniazdo. Ale skrzydlata brać nigdy nie zdecydowała się skorzystać z propozycji ojca – choć posiedzieć na stodole lubiły. I nadal lubią. Na gniazdo zaś upodobały sobie słup energetyczny na naszym polu, tuż za ogrodową siatką blisko domu. Okupywały go tak skutecznie, że osobiście pojechałam kiedyś do Zakładu Energetycznego w Kolnie i przedstawiłam energetykom bociani problem. Za jakiś czas – na słupie zamontowano metalową obręcz, która w mig pokryła się plątaniną gałęzi, gałązek, darni i suchej trawy. Bocianie małżeństwo zbudowało dom i szybko postarało się o dzieci. I od tamtej pory – każdego marca oczekujemy naszych przyjaciół i obserwujemy ich życie aż do odlotu. Widzimy jak poprawiają gniazdo, jak wysiadują jaja, jak lęgną im się małe, jak noszą im jedzenie, jak te maluchy rosną, uczą się fruwać i ...jak opuszczają gniazdo pod koniec sierpnia pozostawiając za sobą pustkę. Bociany są bardzo „ludzkie”. One muszą gnieździć się w pobliżu ludzkich osad. Często siadają na nasze budynki -  w tym również na dom, zdarza im się pospacerować po podwórku, nieustannie towarzyszą pracom łąkowo-polowym, krocząc na długich nogach w poszukiwaniu żab, myszy i innych zjadanych przez nich żyjątek. 

Osobliwością bocianów bywa np. to, że jeśli wykluje im się ilość maluchów, której nie są w stanie wykarmić (np. w suche lata) – potrafią wykopać z gniazda najsłabszego osobnika - na pastwę losu równemu śmierci. Cóż, naturalna selekcja znana z zachowań również innych zwierząt. Podejrzewaliśmy taki proceder w ubiegłym roku, ale okazało się, że rodzina nie popełniła jednak honorowego zabójstwa i w pełnej krasie wychowała się czwórka młodych dziubasków. Bociany klekoczą przeginając szyje niemal na plecy, a wieczorami wydają inne, jakby szeptająco-gwiżdżące dźwięki. Podziwiamy je za trwanie na wysokim gnieździe w deszcze, wichury i nieznośne upały. A kiedy upały są rzeczywiście nie do zniesienia – rodzice rozkładają skrzydła i chronią maluchy przed słońcem. Bardzo też lubię, kiedy bociany przelatują nisko nad podwórkiem a naiwne psy mają nadzieję, że uda im się je złapać :). Zawsze też marzyłam o czymś, co się nie zdarza - zobaczyć bociana na drzewie. Byłby to widok bezcenny ;). Dodam też, że kiedy chcemy upewnić się co w gnieździe piszczy - musimy wejść na poddasze domu, a stamtąd schodkami wspiąć się na dach. Inaczej - nie ma szans zapuścić... żurawia ku bocianom :).

I na koniec - jeśli już tyle o bocianach mowy – skoro to takie rodzinne ptaki, które żyją obok ludzi – nie dziwi, że kojarzymy je z przynoszeniem dzieci. Mało tego – kiedy zamieszkały u nas – w naszej rodzinie rzeczywiście „posypały” się dzieci (braci, moje, teraz też siostry...). Opuściły zaś domostwo sąsiadów – i małżeństwo, które tam gospodaruje – niestety – nie doczekało się potomstwa...

I jak tu nie wierzyć w... bociany?  


środa, 21 marca 2012

Lubię

Wywiązując się z zaległego wezwania do zabawy pod tytułem LUBIĘ, które otrzymałam szmat czasu temu od Myski (hmmm, raptem w grudniu - więc szybkam jak błyskawica, co?), prezentuję, co poniżej.

A zatem:

Lubię wodę. Lubię chyba wszelkie akweny wodne – rowy, strumyki, potoki, rzeczki, rzeki, kanały, rozlewiska, bagna, stawy, zalewy, baseny, kałuże, jeziora, morza i oceany. Pływam co prawda po warszawsku, ale nie w tym rzecz. Lubię w wodzie przebywać, lubię nad wodą przebywać, lubię na wodę patrzeć i przede wszystkim wodę PIĆ. I jest to zdecydowanie mój ulubiony napój. Inne napitki mogą się przy niej wypchać. Upsss – wylać – bez pożałowania z mojej strony. Chyba więc nie bez powodu, mój zodiakalny żywioł to woda, a moi synkowie to Ryby.

Lubię radio. Zawsze lubiłam. W domu rodzinnym odkąd pamiętam – po dziś dzień króluje Polska Jedynka. I nie wyobrażam sobie, by w kuchni w Pastorczyku nadawało coś innego. Radio niemal non-stop towarzyszyło mi na studiach i tam też miałam swoją ukochaną, lokalną stację - realnie zresztą zaprzyjaźnioną. Bywałam nawet w jej studio i choć minęło od tamtej pory wiele lat – z moim ulubionym marudnym redaktorem o pseudonimie Joy – mam kontakt do dziś. W innym radio, w innym mieście, swego czasu – natchniona wizją pracy „w eterze” nagrałam nawet i zmontowałam po mistrzowsku sondę uliczną. Czemu po mistrzowsku? Bo nie miałam o tej robocie zielonego pojęcia, a zrobiłam niemal z marszu. Naczelna (ostra i krytyczna) zaakceptowała bez poprawek i puściła do emisji. Ależ byłam dumna słuchając na antenie swego „dzieła” o tytule „Zapachy lata” opatrzonego moim nazwiskiem! Ale to była moja pierwsza i ostatnia namacalna przygoda z eterem. Zrobiłam swoje i mi się odwidziało. Ale radio jako takie kocham nadal i musi mi grać a samochodzie, w domu i w pracy. I chyba jednak Jedynka odpowiada mi najbardziej.

Lubię jeździć samochodem, a dokładniej - prowadzić. Prawo jazdy zrobiłam od razu jak tylko stało się to możliwe, czyli w wieku 17 lat. Znaczy to, że jestem "dyplomowanym" kierowcą-praktykiem od ... bagatela 20 lat. Nie zaliczyłam jeszcze (i oby nigdy) wypadku ani stłuczki. Jeżdżę dość rozsądnie i dość sprawnie. I zawsze jazda sprawia mi przyjemność - zwłaszcza jak dobra droga, dobra pogoda, ciekawe krajobrazy i - jak wyżej wspomniałam - przygrywa mi radio. Pierwszy samochód jakim jeździłam to była nasza rodzinna Łada 1500s. Bardzo ją lubiłam. Teraz mam swoje własne VW Polo combi 3-drzwiowe. Małe, tanie i stare. I choć pora je zmienić, bo w rodzinie wszyscy mają dobre i nowe (na pewno wiele młodsze niż moje) - ja ciągle nie mam sumienia rozstać się ze swoim dziadkiem, skoro dobrze mi się sprawuje.

Lubię rozwiązywać krzyżówki. Panoramy, jolki i wszelkie inne. Jak się dorwę - to jak prosię do koryta. Najbardziej lubię takie nieco trudniejsze, podchwytliwe, do pomyślenia. Panoramy typu 100, 200, 300 itd rozwiązuję wręcz "maszynowo", więc bywają mało ekscytujące, ale zawsze wciągają i jak zacznę, to lecę jak pociąg bez hamulców. Jednak - dawno już nie miałam żadnej krzyżówki w rękach. Brak czasu, ot co...

Lubię pisać. Co widać jak na dłoni, prawda? Zawsze przedkładałam słowo pisane nad mówionym, bo orator ze mnie kiepski, a pisanie nigdy nie stanowiło dla mnie żadnego problemu. Stąd wolałam klasówki niż odpytywanki przy tablicy, egzaminy pisemne niż ustne. W wieku 15 lat zaczęłam pisać pamiętniki i z przerwami pisałam je przez może 15 lat? Mam kilka zapisanych grubych zeszytów gdzieś w pakamerze i choć zaglądam do nich rzadko - miło czasem poczytać o problemach z lat licealnych i studenckich. Bloga zaczęłam pisać w 2009 roku. Najpierw założyłam na Onecie. Napisałam 2 posty i mi się odwidziało, więc zamknęłam podwoje i za jakiś czas odkryłam Bloggera, który służy mi już trzeci rok. Lubię tu pisać, lubię czytać inne blogi. Kiedy zaczynałam tu działalność, ani mi przez myśl nie przeszło, że trafię na tyle innych, wspaniałych blogów i poznam dzięki nim tyle wspaniałych osób. I - co najważniejsze - nawet mi się nie śniło, że to, co ja tu piszę, ktoś inny poza mną będzie czytał i jeszcze powie, że LUBI. Bo początkowo uważałam, że to tak jak w tych zeszytach - zapisuję wszystko tylko dla siebie.

I tak oto napisałam, bo pisać lubię, o tym, co lubię - wybierając lubiane rzeczy metodą pierwszych skojarzeń. Bo zasadniczo, każdy z nas lubi o wiele więcej, prawda?

Czy jeśli zaproszę do tej zabawy (co jest konsekwencją wywiązania się z niej u siebie) - Jagę, Devinette, Ardiolę, EwKę i Żółwinkę - to się nie pogniewają? Jeśli nie i mają chęć - zapraszam, jak ochoty brak - rozumie się - zabawa to ma być rozrywka, a nie przymus :). Po prostu należy - ot, tak, napisać o 5 rzeczach, które najzwyczajniej w świecie "lubi się". 

wtorek, 20 marca 2012

Maxi Cleaner & Sunday meeting


W minioną sobotę wprawiłam się w tryby intensywnego sprzątania. Niemal całe mieszkanie, a zwłaszcza wc, w którym jest „okno” do pionu – zostało mi bowiem, że tak się wyrażę – zasypane popiołem. Nie, nie, nie. Nie paliło się (odpukać!). Ale na parterze odbywa się remont łazienki. I wszystko, co mogło – frunęło sobie pionem do mojego mieszkania. Lufcik mam nieszczelny – więc wszelki pył i kurz – hulaj dusza – obsiadł na każdym możliwym skrawku naszego wc, na każdym znajdującym się tam przedmiocie, na każdej półeczce. Zresztą pyłek był w całym domu. Więc trzeba było poświecić pokaźny kawał słonecznej soboty na szmatę, ścierkę, mopa i odkurzacz. I choć sprzątanie to zasadniczo dla mnie żaden problem – z asystą Maksymiliana, który nie opuszczał mnie w moich poczynaniach na krok – tym razem urosło ono do rangi wyczynu. Ja postawię, on przewróci, ja zaniosę, on przyniesie, ja przyniosę, on wyniesie, ja rozłożę, on złoży, ja złożę, on rozłoży... I tak dookoła. Ja mam szmatkę, on chce szmatkę, ja mam mopa, on chce mopa, ja mam szczotkę, on właśnie tej szczotki potrzebuje do życia. Na chwilkę spuszczony z oka - a już to zwędzi szczotkę od kibla i ucieka z nią „na salony”, a już to przybiera się do mycia rąk w sedesie, a to trąbi w rurę od odkurzacza, a to wyciąga śmieci z kosza, a to czatuje na wiadro z wodą... I bez przerwy kręci się pod nogami, wspina się na odwracaną własnoręcznie do góry dnem miskę – bo wtedy łatwiej zajrzeć do zlewu, porywa w pośpiechu butelki z detergentami i udaje, że nimi „psika” – „siii, siii” i zawzięcie przy tym czyści „psiiiikaną” powierzchnię szmatką... Mówię Wam – urwanie głowy! Podczas, gdy czterolatek w spokoju ogląda bajki albo układa puzzle – roczniak żąda etatu w firmie sprzątającej! Oczywiście pamiętam, że Olek był taki sam, ale w końcu „wydoroślał” i zapomniałam już jak to jest sprzątać z maluchem. To miłe, że berbeć łaknie świata i w lot pojmuje co do czego i co na czym polega, ale takie sprzątanie (zwłaszcza, że przez ten pył czyściłam i myłam wszystko od A do Z) niemal powaliło mnie na łopatki...

Jednak miałam jeszcze nieco sił, by w ten najcieplejszy chyba jak dotąd dzień roku wyjść z bajkowiczem i sprzątaczem na dwór. Sprzątacz siedział w wózku jak nawiedzony, a bajkowicz kroczył obok i zadawał mi niezliczone ilości pytań oraz raczył mnie opowiastkami z różnych beczek. To dziecko nie umie milczeć... A zadawane przez niego pytania bywają czasami tak trudne, że moja głupia dorosła głowa nie jest w stanie wymyślić na nie odpowiedzi. Jednak to już temat na odrębny post. Tak samo jak powinnam napisać o osiągnięciach Maksymalnego. Bo to wszystko tak szybko ulatuje... Gdyby mnie ktoś dzisiaj zapytał jaki był Maksi pół roku temu – rzekłabym, że niewiele pamiętam. Miałam napisać o chłopakach przy okazji ich urodzin. Tymczasem, choć odbyły się one niemal miesiąc temu – ja nie zebrałam się w sobie na żaden wpis. Oj, Matko Joanno... A niech Cię...

Z tych samych racji co powyżej – że wszystko umyka – wspomnę również o tym, że choć sobota minęła pod znakiem porządków – niedzielę zafundowałam nam wyjazdową. I tym razem nie do Pastorczyka (choć Olu początkowo był zawiedziony, bo Pastorczyk to dla niego Mekka) a do Białegostoku. Na spotkanie z moimi dwiema koleżankami, które Polki rodem z Białegostoku a zamężne z Panami – jak mój – z dalekich Indii. Jedna z koleżanek na stałe mieszka w Szwecji a przyjechała w rodzinne strony z mężem i synkiem na kilka tygodni „wakacji”. Druga koleżanka mieszka w Białymstoku. Skąd się znamy? Ano z wszechobecnego obecnie Facebook’a. Więc dotąd – jedynie wirtualnie. Od teraz już osobiście. Spotkałyśmy się w domu rodziców jednej z koleżanek. Było sporo osób z jej rodzinki – oczywiście mąż i półroczny synek, rodzice, brat z córką i dwie kuzynki, owa druga koleżanka z mężem i ja ze swoimi chłopakami. Wspaniałe spotkanie. Radosne, miłe, takie lekko zamieszane z racji ilości osób i aktywności dzieci. Prym zbójecki wiódł oczywiście Maksymilian – wszędzie go było pełno i niemal każdy musiał go śledzić i za nim biegać. Oczywiście - co chyba nie dziwne - ja najbardziej. Ugrzana byłam tym jak pies ;).

Dobrze czasem skręcić z trasy dom-praca-dom. Niezwykle mi miło, że mogłam poznać dziewczyny na żywo :). Wcześniej poznałam już kilka innych na spotkaniu w 2010 r. Teraz dwie kolejne. I wierzę, że to nie koniec.

I pomyśleć, że poznałam dotąd tyle fajnych Polek dzięki... indyjskiemu mężowi :).

PS. Liczę również na spotkanie z kilkoma duszami poznanymi dzięki sieci, które z Indiami mają do czynienia w stopniu mikrym bądź nawet zerowym :). I niekoniecznie sieciowym przekaźnikiem naszej znajomości jest "wujek" Facebook. Liczę na to! Bo jest to coś niezwykle ekscytującego i sympatycznego :). 


PS nr 2: Nie, nie mogłam iść i poskarżyć się tym z parteru za emisję pyłu. Ja nie z takich... Poza tym, oni są mili i bardzo nam pomocni - jak trzeba. A poza tym numer 2 - moje 2 płyty balkonowe spadły do ich ogródka (wiatr zwalił...) rozbiły się w drobny mak... i sami posprzątali bez słowa... Więc gęba w kubełek z pyłem, tak? TAK.
 

czwartek, 8 marca 2012

Holly Holi i Kobiety


Dzisiaj - 8-ego marca - w Indiach - i tak bardzo kolorowych na co dzień - kolory wzmagają swoją siłę!

Hindusi celebrują bowiem jedno ze swoich świąt, które poza Diwali jestem w stanie zapamiętać i skojarzyć z jego barwną i radosną wymową. O ile bowiem Diwali płonie kolorami w sposób dosłowny, gdyż mieni się lampkami, świeczkami i fajerwerkami – o tyle Holi – bo o nim mowa – raczej... rozsypuje się dookoła w barwny proch. 

Święto nie przypada na dzień 8 marca każdego roku, gdyż nie jest to święto stałe. Nie wiem jakie słońca czy też księżyce wyznaczają mu datę każdego roku, ale zawsze przypada ono na koniec zimy/początek wiosny. W tym roku jest to właśnie 8 marca, który nam tutaj w Polsce kojarzy się również całkiem wiosennie aczkolwiek z zupełnie innego powodu.

Holi, nazywane też Świętem bądź Festiwalem Kolorów (analogicznie jak Diwali nazywane jest Świętem czy też Festiwalem Światła) – ma nieco inny wymiar zależnie od wyznawanego przez wiernych odłamu hinduizmu (a tych jest naprawdę dużo) oraz regionu Indii. Ale dla mnie – laika stojącego jedynie na uboczu tego święta i obserwującego je jedynie zewnętrznie bez wgłębiania się w jego znaczenie duchowe, religijne i tradycyjne – jest ono po prostu radosnym wydarzeniem, które podobnie jak Diwali życzyłabym sobie przeżyć „na własnej skórze” w samych Indiach.

Holi to najogólniej mówiąc święto radości i wiosny – a zatem coś, czego pod koniec zimy potrzeba chyba wszystkim duszom „udręczonym zimą”. Zima indyjska polskiej nierówna, stąd jak dla mnie – sama świadomość, że w kraju „za 7 górami i 7 rzekami”, z którego pochodzi mój mężu celebruje się takie wesołe, kolorowe święto – jest jakaś taka... pocieszająca. 

Czym Holi przejawia się zewnętrznie? Tym, że ludzie nie żałują sobie barw. Sypią na siebie nawzajem proszki w tęczowych kolorach a na dokładkę polewają się wodą. Efekty widziałam jedynie na fotkach i filmikach, ale już sobie wyobrażam własną dziecięcą radość, kiedy osobiście tonę w bajecznych barwach, a przy boku widzę równie bajecznego M. upierzonego jak rajska papuga i nasze synalki kolorowe jak rybki z koralowych raf... 

Miło pomarzyć, prawda? Ale w naszej obecnej, polskiej scenerii - ciągle jeszcze  monotonnie biało-buro-szarej - takie marzenia są wręcz na wagę złota (jak nie na wagę wazonu z kolorowym proszkiem...).

Ale - żeby nie było znów tak ponuro, u nas mamy dziś Dzień Kobiet. Nie dostałam wprawdzie goździka ni tulipana, ale za to mój chłopak sprzed 17 lat (tak, tak) przysłał mi życzenia sms-em, a kolega z działu obdarzył mnie czekoladowym cukierkiem. Mąż – po tym jak przypomniałam mu na czacie, że dziś poza Holi to również TAKI właśnie kobiecy dzień – wirtualnie pobił się żałośnie w piersi i zapytał czego sobie w tym dniu życzę. Odpisałam: „YOU”;-), bo wiem, że M. lubi wyzwania. Ale, że tego wyzwania nie spełni, bo jest obecnie zbyt daleko – poprawiłam się w swoim niedoścignionym dziś życzeniu i przerobiłam je na takie: jak wrócisz z Północy to zrobisz mi na rękach wzorek henną (zainspirował mnie ślubny post mojej drogiej koleżanki Lusin zamieszczony tutaj). Pamiętałam bowiem, że M. obiecał mi kiedyś taką „ręczną robótkę”. Nie wiedziałam wtedy, czy mówi prawdę czy stroi sobie ze mnie żarty, więc dzisiaj zweryfikowałam jego słowa. Okazało się, że nie łgał i bez słowa zgodził się spełnić moje wzorzyste żądanie. Henny mamy dostatek, bo z przedostatniej podróży do Indii M. przywiózł jej kilka torebek, a ja zużyłam jej tylko cząstkę nakładając na włosy. Reszta spoczywa w pokoju a raczej w łaziennej szafce i czeka na swoją okazję. 

No więc – okazję jej wynalazłam i za jakiś czas – napiszę Wam, czy mój mąż należycie wywiązał się z obietnicy złożonej żonie w Dzień Kobiet i święto Holi zarazem. I dodam jeszcze - że oba te święta pięknie się dziś splatają - zwłaszcza w odniesieniu do kobiet indyjskich - zawsze tak przepięknie barwnie ubranych. Jeśli mogę sobie pozwolić (a myślę, że mogę) to zareklamuję w tym momencie blog mieszkającej w Indiach Asiay'i, która w dzisiejszym wpisie zamieszcza śliczne fotki indyjskich kobitek - o tutaj. Mój M. w swoich zasobach też ma wiele zdjęć, ale odszukanie ich podczas jego nieobecność graniczy dla mnie z cudem, więc - poddaję się.

***

Za oknem – w odróżnieniu do chmurnego i smutnego dnia wczorajszego – dzisiaj piękne słońce. Nie wiem tylko, czemu w taki dzień – i świąteczny i słoneczny - ubrałam się dzisiaj wyjątkowo na szaro... 

Na koniec jednak barwnie – Happy Holi! Bawcie się w kolory! A na Dzień Kobiet wielu barwnych podniet! (typu różnego, nie tylko... oczywistego ;-)).

środa, 7 marca 2012

Minorowy nastrój mediowy

Siedzę w pracy, z niesmakiem piję kawę, która „zrobiła mi się” za mocna - a takiej nie lubię, raz po raz przeciągam się jak leniwy kot i spoglądam w okno. Za oknem - jak zawsze - ten sam widok – kominy „fabryki drewna” powolnie wypuszczające w przestrzeń pierzaste strumienie dymu (bądź pary), żółte budynki fabryki chipsów i prażynek, kawałek lasu i dość pokaźny połać nieba. Niebo dziś sine jak cera umarłego i to grobowe porównacie równa się mojemu porannemu nastrojowi. Nie mam co prawda zamiaru umierać, ale kołacze się po mojej głowie sporo różnych myśli, które najchętniej powywieszałabym właśnie na drzewach z sąsiedzkiego kawałka lasu. Niestety – upodobały sobie moją głowę i ani z niej rusz.

Jak zwykle – polatałam też wzrokiem po portalach informacyjnych. Dla orientacji w rzeczach ważnych, mniej ważnych i tak naprawdę zupełnie nieważnych. „Dziennikarstwo” portalowe – że tak je nazwę – lotów jest zdecydowanie niższych, niż potrafi ulecieć w górę para z naszych fabrycznych kominów. Najbardziej zaś lotne są tematy typu rozwód, rozstanie, wpadka modowa, wypadek piersi ze stanika, oczko w rajstopach, znana osoba na zakupach bez makijażu, wspaniała figura rok po porodzie, pierwsza ciąża po 40-tce i bycie sexi po 50-tce. A tytuły i zwiastuny „artykułów” - bądź często tylko prezentacji zdjęć - często marnych z równie marnymi opisami - potrafią człowieka intelektualnie i emocjonalnie dobić. Gdyby tak zebrać je do kupy, to można by było urządzić z nich przysłowiową i zarazem dosłowną kupę śmiechu. I przymierzam się do takiego projektu. Niech no tylko czas da mi na to czas...

Ale pomijając już artykuły, ich treść i tytuły – najbardziej godne uwagi a raczej pożałowania i wielkiej terapii społecznej są – komentarze pod artykułami. I ten temat wymagałby w ogóle odrębnego komentarza w postaci artykułu, ale nie wiem czy jest sens się za to zabierać. I czy mam ku temu dzisiaj odpowiedni nastrój. Raczej nie. Bo chyba zabrakłoby gałęzi na drzewach w pobliskim lasku. Tak bym bowiem wieszała na pewną grupę "warstw komentujących naszego narodu" psy, że nie wiem, czy nie potrzeba by mi było udać się z procederem aż gdzieś do Puszczy Białowieskiej, gdzie drzew dostatek...

***

To, co wyżej, pisałam naprawdę rano. To, co napiszę teraz – już tylko rano. A raczej sporo przed południem. Ale tak naprawdę to chcę jedynie dodać, że naklepałam już stosik „uczonych” pism i wymieniłam kilka informacji oraz myśli z mężem przebywającym na Północy. Nie udało mi się zwalczyć bólu głowy ani pozbyć się ziewaczki. Bardzo źle działają też na mnie niektóre reklamy radiowe, które słyszę cały dzień za uchem. Preparaty ginekologiczne, andrologiczne, seksuologiczne, urologiczne – podane na dodatek w formie żenujących pioseneczek typu „Bo z dziewczynami nigdy nie wiesz jak jest, bo im się ciągle do łazienek chce” – sprawiają, że sama gotowam wybrać się do... pobliskiego lasku. RATUNKU! I ciągle w radio te same utwory... Nie, nie mogę przestawić stacji, bo jeszcze tylko radio M. odbiera bez zakłóceń. A na mój dzisiejszy, mediowy humor nawet modlitwa nie pomoże.

Przetrwać. Mój dzisiejszy cel.

Pozdrawiam Was jednak z uśmiechem J.