środa, 30 maja 2012

Mieszkaniec stołowy

Odkąd nauczył się wspinać na krzesła - jednocześnie opanował kuchenny stół. 

Mogę chyba nawet powiedzieć, że tak jak Sampath z fantastycznej książki Dasai Kiran "Zadyma w dzikim sadzie" zamieszkał na drzewie - tak On zamieszkał na kuchennym stole. 

Zwykle na stole stały przyprawy, jakieś naczynia, czasem leżały akurat przyniesione zakupy. Stół służył do jedzenia, krojenia i wszystkiego innego, do czego tylko może służyć kuchenny stół. Obecnie - stół zmienił swoje przeznaczenie i zamiast całej rodzinie - służy głównie li tylko jednej personie, która nic sobie nie robi z tego, że tak naprawdę jest na tym stole non grata.

Kuchnię mamy niewielką i stolik w niej adekwatny, ale przecież i człowiek go zamieszkujący - pomimo imienia Maksymalnego - gabaryty ma nadal minimalne. Tak więc niewielka, płaska, drewniana powierzchnia zdecydowanie mu do życia wystarcza. 

Posiedzieć, postać oparłszy się o zieloną ścianę, potupać, poskakać, potańczyć, pośpiewać, powalić w blat czym się da, pojeść i popić - a jakże - przy czym umazać artystycznie wszystko dookoła, pompek porobić, pozwisać, brata w gościnę zaprosić,  ....nalać będąc bez pieluchy i w końcu... się zdrzemnąć.

Kto czytał o przypadku Sampatha - uwierzy, że porównuję nie bez racji ;).

ON NAPRAWDĘ spędza na tym stole mnóstwo czasu. NAPRAWDĘ.

Dowody - poniżej :).

Zdjęcia na szybko z komórki, stąd "liche" ;).









poniedziałek, 21 maja 2012

Na czerwono

Przyznaję nieskromnie, że bardzo podobają mi się zadbane pazurki pociągnięte lakierem. Niestety - głównie na cudzych dłoniach. Bo moje osobiste - mało reprezentacyjne są. Jako córka rolnika mam jednak prawo do posiadania dłoni dalekim urody i lakier do paznokci w butelce sztuk jedna - prawdopodobnie mógłby mi wystarczyć na całe życie.

Mógłby. 

Bo nie oznacza to, że na jednej butelczynie się ostałam. 

Bo - przynajmniej raz na rok, zwłaszcza w porze wiosenno-letniej - sięgam po jakąś farbę i się "upiększam". Przeważają barwy "ochronne" czyli takie, których prawie nie widać - bezbarwne, lekko beżowe, lekko różowe czy lekko szare... Takie  nijakie - słowem. Nie daj boże wyraczaste - co by nie przyciągały niczyjego wzroku, a kysz!

Ale najładniejsze - jak dla mnie - są paznokcie czerwone, czyli paradoksalnie właśnie te wyraczaste, których unikam. I takie, jakich nigdy sobie nie fundnęłam.

Do wczoraj.

Swego czasu, mąż kupił mi bowiem w prezencie czerwony lakier i czerwoną szminkę. Jeśli chciał tym samym zamanifestować mi jakieś swoje ukryte pragnienie - kiepsko na tym wyszedł, bo jestem pewna, że szminki nigdy nie użyję a lakier musiał czekać na użycie dobre kilka miesięcy.

Czyli do wczoraj.

Porządkując szafkę w łazience - natknęłam się bowiem na owe prezenty i z ciekawości odkręciłam buteleczkę z lakierem. Kolor czerwony jak tylko czerwony może być kolor czerwony. Piękny. Ani za jasny ani za ciemny. Idealny. Rozanieliła mnie ta czerwień.

I tak oto - komplementując sobie jej boską (a raczej diabelską) barwę - nie myśląc zbyt wiele - pomalowałam sobie paznokcie. 

U stóp. 

Na dłonie nie mam odwagi.

Bo czerwone paznokcie, choć są wspaniałe, wymagają odwagi. A ja jej nie mam. Może kiedyś nabiorę? Może. Tylko najpierw musiałabym zrobić sobie operację plastyczną palców i przeprowadzić korektę kształtu paznokci. Albo przynajmniej przestać je obgryzać i nieco uhodować.

Czerwień na moich stopach zaś, moi mili, zachwyciła mnie. Cały dzień chodziłam z gałami wlepionymi w podłogę i aż dziw, że garbu nie dostałam. Wczoraj niedziela, więc poszliśmy na spacer, lody i do Bozi. Założyłam swoje nowe białe sandały na koturnie i byłam z siebie dumna, gdyż moje kopytka miały się szykownie jak nigdy dotąd. A na dodatek - idąc z duchem zbliżających się wydarzeń - wołały z euforią - POL - SKA !!! Biało - Czerwoni !.

Ale. Tak naprawdę to nie zamierzałam rozpisywać się tutaj o paznokciach swoich (jak zwykle samo się napisało...).

Chciałam raczej pokazać Wam perfekcyjny pedicure Aleksandra, który to sam sobie wykonał w zaciszu nogi od kuchennego stołu :).



PS. LAKIER FIRMY FM. POLECAM :).


czwartek, 17 maja 2012

Matka umajona

Maj chyba nie należy do mnie... Co prawda znamienny to dla mnie miesiąc i piękny sam w sobie, ale z moim intelektem, biometem, natchnieniem, siłą i energią - w maju jest po prostu kiepsko. Jest licho. Jest pod psem. Jest do bani - co by nie rzec do... dupy.

W maju mam imieniny, w maju jest dzień Matki, w maju wykreowaliśmy z Em Tajfuna i Tornada, w maju kosi się pierwsze trawy, wygania bydło na wypas, modli w przydrożnych kapliczkach, wdycha zapachy bzów i kwiatów wiśni. W maju pojawiają się pierwsze skrzydlate "bydlęta natury" czyli komary. W maju sieje się warzywo i pochłania nowalijki (ja bynajmniej chłonę jak dureń - najpierw sklepowe, potem swojskie - jak już wyrosną). W maju jak w gaju. Dzieje się na potęgę.

Ale mnie jakoś w tym maju mało... Owszem, dusza śpiewa z radości, że życie bucha zewsząd jak para z parnika, ale ja sama - parą życia raczej nie bucham. 

Ostatnio, najczęściej można mnie spotkać pod postacią zgreda lub zrzędy. Albo lepiej grzyba atomowego, który wybucha niemal codzienne po powrocie z pracy do domu. Noga za próg i moim oczom ukazuje się mieszkalny armagedon. W przeciągu 3 dni (!) nasza "zastawa" stołowa zubożała o 2 salaterki i talerz. Dywanik z kuchni wylądował na balkonie, bo wypruł się z nici i nasiąknął czekoladowym mleczkiem. Podłoga w kuchni w ogóle zwykle rozpacza łzami z rozmazanych kaszek i napojów. Wolałabym nie opisywać okna w kuchni i małym pokoju... Wczoraj dodatkowo - wszystkie sztućce leżały w dziecinnej wanience w łazience. I jeszcze duuuuużo takich. Szkoda słów. Pal licho te 3 sztuki naczyń - ale jak dobrze pójdzie to niebawem będziemy jedli i pili z kubeczków po serkach i jogurtach.

A Ojciec z synem witają nas - mimo wszystko - zawsze ze szczęściem w oczach i uśmiechem na gębach. Stary - jeszcze do niedawna Pan w kapeluszu na europejskiej stolicy - obecnie jako Pan w T-shircie służącym często za spluwaczkę i obcieraczkę upapranej buzi Małego. W szortach, czasem z wyrwanymi włosami i podrapanym nosem. 

A kiedy już do grona dwóch winowajców dołączy przyprowadzony przeze mnie przedszkolak - armagedon rozwija skrzydła i mam w domu puszkę pandory. Walczę i się poddaję. Poddaję się i znów staję do walki. Stosuję pracę u podstaw i oddaję się pracom syzyfowym.

To dlatego w maju mnie nie ma - bo wraz z powrotem 1 Maja Em - po prostu zostałam umajona na cacy. 

Albo mi już tylko jakieś majowe nabożeństwo pomoże, albo mi się we łbie pomajaczy na ... niestety Maxa (tudzież Oleksa i Emsa). 

Trzymajcie kciuki - zaraz idę do domu. Kto wie, jakie "szczęście" ukaże się moim oczom dzisiaj... Może już zawczasu wstąpię po coś mocniejszego? Co by mnie słabość z nóg nie zwaliła jak zobaczę kolejne pobite statki w reklamówce na śmieci i zwaloną z okna firankę... ;)

piątek, 4 maja 2012

Brak weny, ale za to familia w komplecie

Nadałam początek kilku blogowym "tekstom". I choć to zaledwie początki, to... na nich też zakończyłam. Pisanie idzie mi jak po grudzie. A może nawet jak po skale. Nieee... Ono (to pisanie) w ogóle mi nie idzie. Więc tak w zasadzie nawet nie ma go do czego przyrównać.

I raczej nie będzie lepiej. W domu mogę zapomnieć o komputerze. Nie dość, że dzieci to teraz jeszcze mąż. Jeśli uważacie, że jego powrót to łaska boska i jest mi lżej, to się mylicie. Dwóch małych facetów w domu równa się wielkiemu zamieszaniu. Dodatkowy facet (co prawda duży, ale jego gabaryty i wiek są tu bez znaczenia) to o 1/3 zamieszania więcej. Więcej prania, więcej zmywania (ok, ok - nie ja zmywam a zmywarka), więcej gotowania i więcej słuchania. A słuchać jest czego, bo gada jeden przez drugiego. Na dodatek nadal muszę 80 % tłumaczyć z polskiego na angielski i odwrotnie. Więc aż pysk czasem boli. Nie wspomnę o uszach i głowie. Jak na urwańskiej ulicy...

Ale nie jest to narzekanie cierpiętnicze, broń boże. Tak sobie tylko piszę o tym wszystkim z typowym mi przekąsem. Bo przecież ogólnie jest dobrze. Aleksander doczekał się w końcu rodziny. Tak, tak. Ostatnio dopytywał mnie: "Mamo, kiedy my w końcu będziemy rodziną?". Miał na myśli - kiedy przybędzie tata i dopełni naszą Trójcę. No więc teraz Trójca się dopełniła i stała się Czwórcą. W poniedziałek miałam urlop, ale w środę i dzisiaj jestem w pracy. Em siedzi z chłopakami. Kiedy wracam do domu - opowiada mi z ekstazą to, co ja znam na pamięć i mnie zupełnie nie dziwi. Że Maksi włazi na szafki, że Olek mimo upału nie chce założyć krótkich spodni, że obaj bałaganią, że to i tamto... No i Szanowny Em przyznaje, że teraz rozumie, dlaczego wieczorami tak ciężko było mi logować się na skype i z nim rozmawiać. Bo najzwyczajniej w świecie maluchy na to nie pozwalają, a człek po całym dniu w pracy i ogarnianiu domu popołudniem, wieczorem jest już po prostu nadzdechły. 

Em wrócił 1 Maja. Miał ze sobą 1 wielką walizę i 2 duże torby. Pomimo, iż od dworca PKP do naszego bloku jest blisko - ucięliśmy z chłopakami pobyt na Pastorczyku i przyjechaliśmy na punkt 14-stą na stację w Grajewie - co by załadować ojcowskie bagaże do auta i podwieźć pod dom. Kiedy wyszliśmy z samochodu - pociąg akurat wtoczył się na peron. Olek już z oddali krzyczał na całą ziapę - taaaata, taaaata i pognał mu na spotkanie jak struś pędziwiatr, po czym całowaniu i czułościom nie było końca. Maksi uśmiechał się półgębkiem i nie bardzo chyba miał pojęcie kim jest ten facet w ciemnych okularach, który podrzuca go do góry i drapie po gładkiej buzi szorstkim zarostem. Ja zaś - poruszyłam znacząco "wąsikiem" na widok... pudła z kapeluszami, które spoczywało na topie stosu waliz i toreb. Em jest takim dość trendy gościem. Podczas gdy ja jestem typem cienia i wolę nie rzucać się w oczy - on ma swój specyficzny styl, który wyróżnia go w tłumie - kapelusze, szaliki, słynne pierścienie na obu dłoniach, okulary, torba dobrej jakości... Czyli co? Uzupełniamy się? Chyba tak - ja go przygaszam swoją szarzyzną a on mnie rozświetla swoimi barwami ;). 

Zaraz po wtarganiu waliz do domu, Em zaproponował wypad do Ełku na obiad. Oczywiście pojechaliśmy. Pogoda błagała o opuszczenie domowych pieleszy a i gotować nikomu z nas było nie w... smak. Nad brzegiem ełckiego jeziora bary i restauracje, chodnik spacerowy, droga dla rowerów. Na jeziorze kajaki, żaglówki, rowery wodne, motorówki... Mnóstwo słońca, młodej zieleni i ... ludzi. Ogólnie ślicznie, ale zbyt tłoczno jak na mój gust. Obiad całkiem ok - zwłaszcza cenowo - za niemal 60 zł zamówiliśmy 3 pełne dania, 2 soki, duże piwo i extra frytki. Siedzieliśmy na dworze przy dużym, drewnianym stole. Na stole oprócz picia i jedzenia - Maksymilian z widelcem. Taką sodomę czynił, że jedliśmy w pośpiechu co rusz zbierają zawartości talerza ze stołu i wycierając serwetkami wszystko dookoła - stół, ławki, samego Maksymalnego i nasze  ubrania... Odebrać małemu widelec - to jakby będąc Burkina Faso wytoczyć wojnę Stanom - nie warto było... Po obiedzie połaziliśmy deptakiem, popatrzyliśmy na piękny świat, ja poklikałam troszkę zdjęć swoją małpką-sony i wróciliśmy do Grajewa.