piątek, 28 września 2012

Mała olimpiada


Wczoraj po południu braliśmy udział w Olimpiadzie, mili Państwo.

Wszystkie nasze miejskie przedszkola w porozumieniu z władzami miasta zorganizowały bowiem sportową imprezę dla przedszkolaków pod nazwą Olimpiada właśnie. Olimpiada Przedszkolaka. O godzinie 16-stej pacholęcia wraz z opiekunami stawiły się na miejskim stadionie. Każde przedszkole w innych barwach. Przedszkole Olkowe – w żółtych. Wielki kwiat z żółtej wstążki przypięty wielką agrafą do chudej piersi naszego olimpijczyka dodał mu animuszu. Na szyi zawisła mu laminowana tabliczka na żółtej wstążce z numerami konkurencji sportowych, w jakich miał brać udział a w dłoń wręczono mu żółtego balona, który rychło z hukiem rozerwał się na strzępy. Przedszkoli w Grajewie mamy bodajże 4 a nasze nosi dumny numer 1 – stąd też w paradzie żużlową bieżnią wzdłuż trybun maszerowaliśmy jako pierwsi. Na trybunach pustki. Jedynie nieliczne osoby spozierały na płytę stadionu z wysokości widowni. Ale nie ma się czemu dziwić. Mali olimpijczycy – a było ich naprawdę duuuużo – nie mogli bowiem pozostać na sportowej arenie sami, stąd też towarzyszący im rodzice, dziadkowie i rodzeństwo mieli za zadanie asystować im w sportowych zmaganiach i tym samym sprawować nad nimi pieczę.

Nie było lipy, o nie. Podczas parady głos w megafonie opowiadał co nieco o każdym przedszkolu, następnie znany sportowiec z MOSiR-u Grajewo przy wtórze „We are the Champions” (wzruszyłam się!) zapalił znicz olimpijski, dzieciaki zaśpiewały hymn przedszkolaka-olimpijczyka, opowiedziano o zasadach udziału w Olimpiadzie i – do dzieła! Nie, nie. Nie było rywalizacji międzyosobowej. Rywalizacja polegała jedynie na walce z samym sobą. Konkurencji sportowych było bodajże 40 a każde dziecko musiało zaliczyć 10. Numerki konkurencji jak wspomniałam wcześniej zawodnik otrzymywał na zalaminowanym kartoniku podczas wstępu na stadion. Każdą konkurencją zawiadywała młoda osoba w wieku gimnazjalnym bądź licealnym. Za pomyślne przejście „dyscypliny” dziecko otrzymywało naklejkę na kartoniku. Kiedy uzbierało 10 naklejek ruszało pod specjalny namiot, gdzie odbierało gratulacje, dyplom, złoty medal, batonika i napój.

Wszystkie konkurencje rozproszone były po całej murawie stadionu, więc biegało się od stanowiska do stanowiska szukając odpowiedniego numerka, co było małym, ale jednak, minusem organizacyjnym. Wystarczyło bardziej wyraźnie oznakować konkurencje, a bieganiny byłoby mniej. Zadania były – rzekłoby się – dziecinnie proste, ale po to takie właśnie były, aby każde dziecko mogło je z powodzeniem wykonać i mieć satysfakcję, że dało radę. Marsz w ułożonej ze wstążki krętej ścieżce i zbieranie rozłożonych na niej kasztanów, bieg slalomem wokół pachołków-wdrapanie się na stos materacy-zeskok-bieg po ławeczce, odbijanie rakietką piłeczki pingpongowej, nalewanie czerpakiem wody z wiadra do dużego słoika, przekładanie obręczy hula-hop z jednego wbitego w ziemię pala na drugi, rozkładanie prawdziwych warzyw na odpowiednie karteczki z rysunkami tychże warzyw, skakanie w worku, wbijanie goli do bramki itp., itd.
 
Pogoda dopisywała cały dzień, ale jak to często bywa, na same zawody nieco się popsuła. Zerwał się wiatr, spadło kilka kropel deszczu. Wydawało się, że czarne chmury rozgromią towarzystwo i będzie... po zawodach, jednak wielość ściśniętych kciuków uczyniła cud i impreza dobiegła końca suchą stopą.

Aleksander był usatysfakcjonowany, tata dumny, Maksymilian zachwycony a mama szczęśliwa i jednocześnie umordowana trzymaniem zachłyśniętego swym zachwytem Maksymiliana na wodzy. Biegał na oślep, chwytał za wszystko, co mu się podobało i bez kolejki pchał się do każdej konkurencji. 

Kiedy Aleksander Olimpijczyk odebrał swój zestaw nagród a Maksimus Paraolimpijczyk zauważył wśród nich batona, nasza ewakuacja ze stadionu odbyła się również w iście olimpijskim tempie. Coby zażegnać powstały konflikt i uspokoić zalewającego się łzami, ryczącego Maksyma musieliśmy pojechać do sklepu i wyrównać stan posiadania batonów. Teraz już inaczej u nas się nie da - co ma jeden musi mieć i drugi. Przynajmniej do czasu, kiedy ten drugi trochę nie zmądrzeje ;-).

Podsumowując - impreza udana. Zorganizowana po raz pierwszy, ale od razu zyskała sobie zwolenników tak wśród dzieci jak i rodziców. Myślę, że powinna być kontynuowana co rok. Propagowanie ruchu - bezcenne! Ależ! Matka Amisha zawsze była pro sportowa a w szkole najbardziej lubiła w-f. Czasami żałuje, że nie została sportowcem i nie zdobyła olimpijskiego medalu (serio!). Tylko nie wie, czy wytrzymałaby psychicznie jakby jej grano na podium Mazurka Dąbrowskiego, bo jest to jedna z takich sytuacji, które wzruszają ją po najgłębiej położony w kościach szpik ;-).

Aleksander - mama serdecznie gratuluje Ci medalu, bo ona nigdy nie zdobyła nawet plastikowego - nie to, co Ty - złotego! 

PS. Żółty kwiat miał być natychmiast odpięty od bluzki tuż po przekroczeniu bramy stadionu. W zasadzie, już w momencie kiedy go przypięto wiedziałam, że ten pomysł mojemu synowi się nie podoba. Pokornie jednak, jak to sportowiec, zniósł trud jego dźwigania na sobie, po czym zademonstrował zdecydowaną dezaprobatę. Mam nadzieję, że jak dorośnie to przynajmniej kwiatek w butonierce udźwignie - jak będzie trzeba... ;-).

środa, 26 września 2012

Rąbek o szmatach

Prawie cały czas przez nasz dom przewala się bajzel, ale bajzel jaki ja osobiście mam we własnej szafie woła już o pomstę do nieba. Nie dość, że na froncie nadal leżą letnie bluzki, koszulki na ramiączkach i inne cienkie bławaty, to na domiar złego wszystko to jest zrolowane i pomemłane tak, że codziennie rano stojąc przed szafą sama doznaję rolowania zmysłów. Nie dość, że i tak – jak zwykle – nie mam się w co oblec to jeszcze niczego adekwatnego do pory roku nie mogę znaleźć. Przewalam więc w tej swojej szmaciarni w pośpiechu i czynię coraz to większy i większy bajzel. Dzisiaj rano dostąpiłam chyba apogeum szaleństwa poszukiwań czegokolwiek, co nadawałoby się do ubrania. W najgorszym lumpeksie ubrania mają więcej poszanowania niż u mnie. Wiem. Nie ma się czym chwalić. Sama sobie się dziwię, że mam w tej szafie tak jak mam, bo przecież bałagan niezmiernie mnie razi! 

No, ale to tak. 

Zamierzam przeładować i uporządkować półki już od nastania porannych chłodów. Jednak wystarczy, że o tym pomyślę i już, już mam otwierać podwoje szafy i przywracać w niej ład a tu licho się budzi i krzyczy nie, nie, nie! Dobrze mi się śpi w tym barłogu Amisho, nie układaj, nie przekładaj, jest git! No i weź tu człowieku...  Dodatkowo, jestem nie tylko pod złym wrażeniem własnego bałaganiarstwa w szafie ale też pod wrażeniem samej jej zawartości. Nie kupuję ciuchów masowo, nie wydaję na nie zbyt wiele kasy, nie jestem przesadną strojnisią-modnisią. Skąd więc tyle w niej rozmaitości? I co ja u diabła mam za gust, skoro co najmniej 80 % z nich nie nadaje się do użytku? Albo za duże, albo za małe (przytyłam, w praniu się „zeszło”?) albo stare i niemodne, albo znudzone, albo jedno nie pasuje do drugiego a drugiemu nie po drodze z trzecim... A najgorsze jest to, że wszystkie te łachy najbardziej złośliwe są właśnie z rana, kiedy wybieram się do roboty. No nie chodziłby człowiek ciągle w tych samych spodniach i bluzce, ale jak zacznie eksperymentować pod tą poranną presją czasu to w efekcie najczęściej i tak zakłada sprawdzony zestaw, w skład którego wchodzą na okrągło ciągle i te same sztuki. Czy ja nie umiem robić ciuchowych zakupów, czy to moda za szybko się zmienia czy moje upodobania... Nie wiem, ale wszystko i tak sprowadza się do tego, że mam pełną szafę i jednocześnie nie mam się w co przyodziać... Czyli co – zakupy? Po to, by nakłaść do szafy a za jakiś czas znów na nią złorzeczyć, że pełna ilościowo a pusta jakościowo... Bo prędzej czy później każdy – nawet najlepszy zakup – okaże się przeterminowany. 

Chciałabym w tym momencie pozazdrościć facetom, że są facetami i nie mają takich bzdetnych problemów, ale w dzisiejszych czasach to niestety nawet faceci bywają jak baby. A choćby mój własny syn Aleksander (o czym napomknęłam w przedostatnim poście). Szafka z ubraniami pełna a on co rano - wzorem mamusi - ma niebywały problem ze strojem. Spośród 10 bluzek podoba mu się zaledwie jedna. Spośród 10 par skarpetek pasują mu tylko dwie - z wizerunkiem jego ulubionych ostatnio bohaterów - niejakich Gormitów. Jeszcze niedawno nie miałam z nich takich problemów, teraz zaczynają mnie przerastać, bo kto to słyszał, żeby 4-ro i pół latek przed wyjściem do przedszkola skamlał do matki jak żona do męża, że nie ma co na siebie włożyć! 

Czyli co - zakupy chłopięce również... I to koniecznie w ścisłej konsultacji z samym zainteresowanym. Do tej pory Olu głównie bazował na garderobie z tak zwanych "zrzutów" od rodziny i znajomych. Rzadko mu coś kupowałam gdyż darowanych ubrań zawsze było sporo, ale ostatnio i darowizny się skończyły i z tego co w Olkowej szafce wyrasta ci on tak gabarytowo jak i gustowo. 

Hmmm, ostatnio piszę jedynie o wydatkach i potrzebach głównie materialnych. W wielu przypadkach moje pisanie o tym na samym pisaniu się kończy, bo choćby takiej bransoletki do wieszania charmsów jeszcze nie kupiłam i rychło się nie zanosi a ekspres do kawy przesunięty do realizacji co najmniej na listopad - ale co tam... Jak sobie człek tak popisze to jakby już jedną nogą był w sklepie i jakby już, już niemal kupił... A że jeszcze nie kupił to co? Zakupy nie zając, nie uciekną. Gorzej z kasą, bo ona - cholera - ucieka nawet jak jej nie ma... ;-).

Swoją drogą - zauważyłam, że sporo z nas pisze teraz o ciuchach i szafach. Tym samym lżej mi na duszy, bo dusza osamotniona w problemie nie czuje się tak dobrze jak świadoma przynależności do jej podobnych :-).

czwartek, 20 września 2012

Trochę o buksach i innych mast hevach ;-)

W końcu mamy jesień i w końcu jak co jesień znowu naszły mnie książki.

Kilka dni temu zaczęłam czytać Jasmine Bharati Mukherjee. Po przerobieniu kilku stron odłożyłam ją jednak na półkę i jakoś nie mam ochoty do niej wracać choć nie twierdzę, że nie przeczytam jej w ogóle. Natomiast wczoraj wieczorem zabrałam się za książkę, do której mam wielką ochotę wrócić czym prędzej. Jeśli Tysiąc wspaniałych słońc Khaleda Hosseiniego jeszcze nie trafiło na Wasze prywatne półki i listy czytelnicze – zróbcie dla niej miejsce koniecznie. W kolejce na moje oczy, serce i umysł czeka potem jeszcze Chłopiec z latawcem tego samego autora, Język Baklawy Diany Abu-Jaber, Tygrysie Wzgórza Sarity Mandanny, Czas postu, czas uczty Anity Desai, Czerwony dywan Lavanyi Sankaran... No i druga połowa II części biografii Gandhiego... Hmmm, czy coś jeszcze? Zapewne – ale to są książki oczekujące na moim regale w pierwszym rzędzie więc pora zrobić im przyjemność i je przeczytać. Em kupił mi też ostatnio książkę Sekret Rhondy Byrne. Twierdzi, że muszę ją przeczytać, bo jest inna i intrygująca. Nie zaglądałam jeszcze między jej okładki, ale pobieżnie przejrzałam informacje na jej temat w internecie i widzę, że mam do czynienia z książką, która uzdrowi moje życie. Noooo, proszę Państwa! Nic tylko czytać w te pędy i czekać na cud! Normalnie strach się bać! Ale ja się nie boję – jak przeczytam – opowiem ze szczegółami czym szczęśliwsza i bardziej spełniona czym nabita w butelkę ;-). A może ktoś już czytał? A może film widział? Bo Em zakupił również i film, ale jeszcze się na niego nie nastroiłam odpowiednio ;-). 

Zgadzam się - moje lektury są... tak jakby trochę z jednej beczki? Ale tak się zaopatrzyłam, takie mam po trochu gusta, takie tematy mniej lub więcej mnie interesują... Em pochodzący z egzotycznego kraju nigdy nie miał z tym wiele wspólnego, bo jeszcze przed nim lubiłam takie właśnie książkowe klimaty. No, może teraz bardziej schylam się ku Indiom jako takim, ale to chyba oczywiste, prawda?

Poszukuję jednocześnie dobrej polskiej literatury współczesnej. Dostałam dziś na blogowego maila niby reklamę, niby zaproszenie do zapoznania się z książką... Dostaję takie "oferty" co prawda bardzo rzadko i zwykle jestem wobec nich ostrożna, ale tym razem kliknęłam w podany link i jestem ciekawa podsuniętej mi przed nos książki - Małgorzata Maria Borochowska Złamane pióro. Poczytałam trochę opinii, wysłałam krótkiego maila do osoby, która mi wiadomość z propozycją przysłała, że dziękuję i mam książkę na uwadze. Sama autorka odpisała, że to raczej ona mi dziękuje za zainteresowanie. Więc co? Kupujemy? Myślę, że tak, aczkolwiek budżet na książki na jakiś czas mam chyba zamknięty...

Poza książkami co mnie jeszcze ostatnio naszło? Ano naszły mnie... charmsy. Zobligowana więc jestem kupić sobie odpowiednią bransoletkę i potem będę się obligować do kupna wyżej wymienionych. Czyli tych charmsów. Talizmanów, uroczników czy jak by tego słowa człowiek nie przetłumaczył był sobie. Bardzo lubię bransoletki i kilka sztuk rozmaitych posiadam. Żadna nie jest jednak ową charmsówą ani też nie mam pośród wielości ozdób żadnego charmsa ni charmsika. No niedopuszczalne! Oglądałam ostatnio biżuterię na różnych stronach www (szukałam dla kogoś prezentu – a nie, że mi błyskotek w domu mało) i gdziekolwiek po jakiej stronie się nie ruszyłam to te charmsy na mnie łypały. Wielość, mnogość i różnorodność ich! Poza kwiatkiem, serduszkiem, gwiazdką, łezką bądź innym bardzo tradycyjnym dla biżuterii wzorkiem - człek wśród nich znajdzie też - i żyletkę i bucik niemowlaka i świński ryjek i koło od roweru i papryczkę chilli i konewkę do podlewania i laptopa i kocią stópkę i.... no tyle tego, że można się pogubić! Podoba mi się to! Aż czuję powołanie, by samej wymyślać i projektować takie cudeńka! Żadna kolia z brylantami nie wygra teraz (zresztą nigdy u mnie z niczym nie wygrywała ;-)) u mnie z bransoletką, na której dynda zadziorny świński ryj trącający z brzękiem sympatyczną krowią mordę. Od dzisiaj zatem już wiecie jakie prezenty przyjmuję na nadchodzące urodziny, potem Gwiazdkę, Nowy Rok, Walentynki, Wielkanoc, Imieniny, Dzień Mleczarza, Matki, Córki, Ciotki, Siostry, Blogerki.... Ułatwiłam zadanie, prawda? A czy są tu może osobniki pogrążone już w charmsowym nałogu? Klubik? Kółko adoracji?

Jest jeszcze jeden must have, który mnie nachodzi i jestem w tym must bardzo zgodna z moim Em. Nachodzi nas mianowicie pewne zawalisko do kuchni. Zawalisko, które ograniczy nam trochę przestrzeń na kuchennych szafkach (stąd zawalisko), ale będzie nam parzyło dobrą kawę. Rozpuszczalnych nie pijamy a fusiasta już nam się znudziła. Co prawda ja kawy piję niewiele i odbywa się to głównie w pracy, ale Em pracujący w domu żłopie jej sporo. I to on napalił się na ekspres do kawy. O ile jestem bardzo przeciwna temu, by kupił sobie stacjonarny rower do treningów (mamy na tym polu wojenkę) - o tyle coffe machine ma u mnie zielone światło. Szkopuł w tym, że o ekspresach do kawy wiem tyle co kwoka o wychowaniu. Pomożecie? Macie jakieś sprawdzone modele, marki? To podpowiadajcie proszę :). Za dobre rady stawiam... kawę :-).  

O wiele więcej rzeczy mamy z Em na liście pożądanych - bądź co najmniej chcianych (no i wypełzają z nas materialistyczne żmije, co?), ale kto by na to wszystko mamony nastarczył...

Dobra, wezmę się trochę za robotę, bo jeszcze na pospolite rachunki nie nastarczę, nie to, że na luksusy, ekspresy i inne ekscesy ;-).

wtorek, 18 września 2012

Ocalam chłopców od zapomnienia


Dawno nie pisałam o dzieciakach, prawda? 

Wszystko mija a oni rosną - muszę bardziej się starać, by ocalić ich dzieciństwo od zapomnienia...

Naaadraaabiaaam więc !

Aleksander w przedszkolu ma się dobrze. Odnalazł się w grupie starszaków bez problemu i jedyne łzy jakie roni z racji przedszkolnego przymusu to – od czasu do czasu – łzy porannego wstawania. O 6.15, góra 6.20 musi już być na nogach, podczas gdy zdecydowanie nadal wolałby być na plecach lub boczku. Niemal codziennie ubieram go na leżąco, potem niosę do łazienki, sadzam na drewnianym stołku, zakładam ręcznik jak wielki śliniak, myję mu ząbki i zaspaną buzię. Często bywa tak, że mały człowiek cały czas siedzi na tym stołku z zamkniętymi oczkami i chwieje się na boki tak, że muszę go solidnie podtrzymywać. Niby jestem uodporniona na takie sytuacje, bo już jako 2,5 latka budziłam go o identycznych porach i woziłam do opiekunów i niby nie mam czasu na poranne sentymenty, gdy czas nas pili jak pudło szpili – ale miewam jeszcze miękkie serce i szkoda mi pędraka okrutnie... Czasami do przedszkola prowadza go tata i wtedy odbywa się to godzinę później, jednak nie zawsze jest to możliwe a im częściej Olu będzie wstawał później tym gorzej mu będzie wstawać wcześniej, tak? Więc trzymamy się rytuału dla jego dobra (???). W tamtym roku, kiedy Olu rozpoczął swoją przygodę z edukacją zbiorową, jedynie 2 razy zdarzyło mu się cicho kwilić kiedy odprowadzałam go do klasy. W tym roku – zero szarpiących emocji. Zostawiam go, dajemy sobie buzi i pa-pa. Zawsze jest jednak euforyczna radość, gdy po niego przychodzę. Obserwuję też wywieszane na tablicy prace dzieciaków i póki co – Olkowe wzbudzają mój szacunek ;-). Jest naprawdę bardzo dobrze.

Od pewnego czasu miewamy jednak z Olkiem kilka innych problemów. Nasz syn jest bowiem chimerycznym perfekcjonistą. Jeśli coś nie idzie po jego myśli lub mu "nie wychodzi", czegoś nie umie od razu – dostaje szału – płacze, złości się i miota w nieadekwatny – bo zbyt dramatyczny - moim zdaniem sposób. Czasami też, Olu próbuje mi coś wytłumaczyć czy przekazać a ja go nie do końca rozumiem - bo wiecie jak potrafią opisywać rzeczy dzieci w jego wieku... Dopytuję się więc, zachodzę delikatnie od każdej strony a tu ciągle nie to, co on ma na myśli. No i draka gotowa... Bo ja go nie rozumiem, bo to nie tak, bo ja się domyślam w niewłaściwym kierunku. Poza tym poraża mnie jego pamięć a raczej mordercza pamiętliwość i przywiązywanie wagi do szczegółów. Nie daj Boże ułamie mu się patyk od lizaka a nie daj Boże ja go złamię odwijając lizaka z papierka... Nie daj Boże zdejmę mu czapkę lub odepnę rzep od buta zanim on nie stwierdzi kto ma to zrobić... Nie daj Boże zaparkuję przodem jak on mi sugeruje parkowanie tyłem albo przez przypadek pierwsza nadepnę na pierwszy schodek w klatce podczas gdy on umyślił sobie, że „całą drogę na górę” on będzie szedł pierwszy. A jakie cuda potrafią się dziać, kiedy Olu tłumaczy coś po polsku tatusiowi a tatuś nie kuma czaczy... Chociaż, w tym temacie czuję odwilż. Wczoraj słyszę: Olu: „Oluś today nie sleep z tata, dobrze tata?” Tata: „Why nie? Spij with tata Oluś, proszę.” Nasze rodzinne konwersacje synowsko - ojcowskie potrafią mnie czasem rozbawić do łez...

Olkowa szczegółowość, czasem wręcz obłędny perfekcjonizm i niesamowita pamięć wysadzają nas chwilami z posad, ale po cichu liczę na to, że te cechy w przyszłości nabiorą pozytywnej wartości, bo awantura z powodu krzywo ustawionej kierownicy w samochodzie ( ja zbieram za to baty...) czy też rozpacz z powodu nałożenia mu na talerz o 3 ziarenka ryżu za dużo niż chciał... No wybaczcie... Kto  z nim wytrzyma? On potrafi z byle (dla nas byle) powodu tak się załkać, że potem nie umie przestać... Kilka dni temu ubieram go rano do przedszkola. Spodnie ok, ale koszulka już nie. Czemu nie, zawsze lubiłeś ten t-shirt? Nieeee, knycha Olu – bo, bo, bo ten słoń ma kwiatek na głowie i jest rózowy! Oh no, myślę sobie, nigdy ta koszulka nie wydawała mi się dziewczęca i raczej nie jest (jeśli już to raczej taka unisex), ale to prawda – słoń jest różowy i ma kwiatek na głowie. Ale czy ja bym zwróciła na ten kwiatek uwagę? Nigdy. Olu nie przepuści niczemu a dodatkowo zaczyna mu się wyraźnie kształtować męska osobowość.

Maksymilian nauczył się odpowiadać na każde wołanie jego imienia słowem „co?”. Brzmi to profesjonalnie i uroczo, choć może nie do końca grzecznie. I kto go tego nauczył? Ja. Bo Maksiu bez końca woła: mamoo. Ma dość niski i bardzo donośny, mocny głos. Te jego „mamo” jest fantastyczne, ale naprawdę – używa tego słowa tak często, że siłą rzeczy non stop odpowiadam „cooo synek”. I wytresowałam go sobie. Wołam „Maksiuuu” i słyszę „co?”. Maksymalny jest ogólnie bardzo gadatliwy, ale z konkretnymi słowami właśnie dopiero się rozkręca. Rozumienie ma opanowane już dość dobrze – i po polsku i po angielsku. Jest aktywny, wszędobylski i ciekawski. Chodzi z gracją tak na moich szpilkach jak i  w ojcowskich wielkich butach. Lubi się wygłupiać, dokazywać i dawać buzi z hałaskiem. I czynić bałagan, który - miewam wrażenie - rychło zaprowadzi mnie do psychozy. Posprzątam, wychodzę, wracam za minutę a tu znów ten sam armagedon i głośne "mamooo"! Apetytem mały nie grzeszy, ale nie nazwę go również - jak Olka - niejadkiem. Jednak, tak samo jak Oluś - nigdy nie „skalał” swojego podniebienia sztucznym mlekiem a jedyne jakie pija to normalne mleko "dla dorosłych" z dodatkiem rozpuszczalnego kakao Nestle (patent ojca). Rano, tuż po przebudzeniu wędruje prosto do kuchni, wspina się na stół i czeka na swoją butlę. Podobnie przed snem. Jakiś czas temu przyniosłam z piwnicy nocnik po Olusiu. Że niby może w końcu wygrzebiemy się z pieluch. Obawiam się, że złudne moje zamiary. Olu przeszedł z papmersa na nocnik w jeden – dosłownie! – dzień mając 2 lata i 4 miesiące. Wcześniej nie było mowy. Być może z Maksim będzie podobnie. Puszczanie go z gołą żyćką po domu odpada. Zasikane dywany i podłogi kosztem nauki korzystania z nocnika w ogóle nie wchodzą w rachubę. Nie zamierzam potem wieźć dywanu do rzeki, czepiać go na przybrzeżnym sitowiu i czekać aż prądy wodne wypłuczą z niego wszelkie nieczystości – jak raczyli byli uczynić pewni bliscy moi krewni ;-). Do dziś mamy z tego niezły ubaw. Posadziłam kilka razy Maksia na ten nocnik – posiedział, pouśmiechał się głupkowato i zwiał w te pędy. Następnego dnia – wracam z pracy a nocnik w pokoju wśród zabawek. Pełen klocków i edukacyjnych zwierzątek...

Maksio jest też bardzo wrażliwy na muzykę – słyszy melodię i od razu buja się na boki z rączkami w górze. Ach, i bardzo, ale to bardzo mocno ekscytuje się na widok zwierząt, traktorów i innych zjawisk, które są dla niego nowe. Aż mu dech zapiera, aż mu oczy kołem stają. I oczywiście woła wtedy głośno: mamooooo! A poza tym – normalka – papuguje we wszystkim co się da Olka. Najgorsze jest zaś to, że... tak samo mocno trafia go szlag, gdy mu „nie idzie”. Potrafi beczeć do upadłego i rujnować nerwy swoje i nasze próbując przypiąć traktorek do przyczepki sześć razy od traktorka większej. Czasem usiłuję mu pomóc, ale on ma swoją wizję i moje czepianie na sznurek czy zapałkę zupełnie go nie pociesza...

Chwilami mam ochotę uciec z domu kiedy obaj cierpią na niezgodę z rzeczywistością demonstrując to rykiem na cały blok. Tak krótko jeszcze żyją a już tak mocno poukładane mają w głowach swoje własne JA... ;-).

Obaj bardzo się lubią i nie szczędzą sobie czułości ale nie ukrywam, że czasem iskrzy i Olek traktuje małego jak obiekt do ćwiczeń sztuk walki. Mały oczywiście też potrafi pacnąć większego w łeb. Co jednak ciekawe – większy nie oddaje – raczej leci z bekiem na skargę do mamusi... Trudno uniknąć w domu wojen mając w nim trzech testosteronów... Czasami bowiem biją się wszyscy na raz a oręż stanowią plastikowe kręgle. Stary zawsze podjudza synalków by waliły również po matce – co sprawia tyle, że matka również chwyta za kręgiel i rąbie na oślep w autoobronie. I choć niby na oślep – doskonale trafia w największego napastnika. No i jeszcze jedno – Olek zawsze staje po mojej stronie. Zawsze mnie broni, dostarcza amunicji i z podwójną siłą atakuje tych, którzy atakują na mnie – czytaj: zwłaszcza ojca. Maksi jeszcze nie rozumie żadnej „polityki”, więc wali kogo popadnie. No. I tak oto się mam z tymi swoimi chłopami. 

Na codzień dzieje się znacznie więcej, ale ja jakoś nie umiem o wszystkim pisać na bieżąco. Poza tym, pisanie w domu w ogóle bywa niemożliwe, bo wiadomo - jak nie nocnik mi stoi na drodze to wybucha wojna na kręgle...

Pozdrawiam tymczasem wszystkie obecne oraz przyszłe matki synów. Ale żeby nie było, żem jednostronna płciowo - mamusie córeczek też! Która z nich chce T-shirta z różowym słoniem, co ma kwiatka na głowie? Aleksander odda z dziękczynnym ukłonem i całusem w dziewczęcą dłoń :-).
 

środa, 12 września 2012

Rolada z rozmaitości

Cieszę się, że to już prawie jesień. Lato było dla mnie zbyt uciążliwe i mało atrakcyjne, bym miała żałować, że właśnie odchodzi. Poza tym, plaże i bikini i tak mnie nigdy nie dotyczą a słońce kocham jedynie w wersji umiarkowanej... Stąd też jesień – zwłaszcza taką jaka jawi się właśnie teraz – serdecznie zapraszam do swojej codzienności. I co z tego, że dni coraz krótsze a poranki i wieczory chłodniejsze? A czymże wygrywa dzień długi z tym krótkim? Ilością pracy jaką można i trzeba wykonać? Dziękuję. I tak jestem notorycznie zmęczona. A że chłodniej? Póki nie muszę dygać boso na mrozie, chłód mi nie przeszkadza. Szafy pełne łachów i materii – człek się okręci, owinie i nie zginie!

Wiem, że za jakiś tam czas znów uruchomię w sobie tęsknotę za ciepłem i niecierpliwość do chłodu, ale piękna, złota jesień zawsze wpływa na mnie pozytywnie. Właśnie wtedy – paradoksalnie – najbardziej cieszę się ze słońca, bo staje się ono moim sprzymierzeńcem a nie wrogiem.

Życie płynie. Nie dzieje się nic szczególnego, ale też nie jest tak, że nie dzieje się nic.

Ostatniego dnia sierpnia Em dostał decyzję od Wojewody, że może osiedlać się w kraju nad Wisłą. Czy jest z tego powodu szczęśliwy? Na pewno bardziej spokojny. Ja również. Do tego mam satysfakcję, że przez wiele rozmaitych urzędowych i administracyjnych dróg „doprowadziłam” nas niemal bezszelestnie do takiego punktu. Karta stałego pobytu nie jest jeszcze zwieńczeniem „dzieła”, ale wiele ułatwia i daje swoistą pewność jutra. Dzisiaj Em – zaopatrzony w odpis decyzji oraz wypełniony przeze mnie (jak zwykle) wniosek o zameldowanie na pobyt stały ma się udać do Urzędu Miasta i dokonać owego samozameldowania właśnie. Swoją polszczyzną zapewne znów powali wszystkich na kolana a w razie problemu zadzwoni do mnie i będę pośredniczyła między nim a Panią, z którą stoi oko w oko. Sprawa jest jednak na tyle prosta, że nie przewiduję problemów. Kiedy Em otrzyma zaświadczenie, że zameldowany na stałe – papierek ten prześlemy do Białegostoku i za jakiś czas pojedziemy po odbiór karty – już trzeciej z rzędu, ale w końcu stałej. Zanim Em otrzyma polski dowód osobisty i paszport upłynie jeszcze sporo czasu. Od 15 sierpnia tego roku w prawie obywatelskim obowiązują bowiem nowe przepisy, które sporo ułatwiają w otrzymaniu obywatelstwa różnego typu osobom, ale osobom pokroju Em, który nie zna polskiego – sporo też utrudniają... Jak dotąd, znajomość języka polskiego przy staraniu się o polish citizenship nie była wymagana – od teraz owszem. Niby ma to swoje zalety, bo może Em poczuje wreszcie motywację, ale z drugiej strony – skoro dotąd jej nie znalazł, to ja nie wierzę w rychły cud przemiany. Obywatelstwo co prawda nie jest w jego przypadku sprawą priorytetową, ale w perspektywie czasu raczej konieczną.

Przedostatniego dnia sierpnia świętowaliśmy zaś pierwszą rocznicę naszego drugiego ślubu. Prawdę mówiąc niemal o niej zapomnieliśmy, ale zreflektowałam się w ostatniej chwili. Em, który oczywiście nie pamiętał jeszcze bardziej niż ja – pożyczył mi drogą mailową (bo taką drogą ja mu przypomniałam...) dalszego z nim szczęścia i pogratulował właściwego wyboru życiowego partnera (ha ha – jaki szczwany lis). Na koniec dnia rozpiliśmy na spółkę, ostałą się w lodówce chyba tylko przypadkiem, butelkę piwa. Dwa dni potem, robiąc zakupy w markecie Em przypadkiem zauważył malutką doniczkę z trzema różowymi różyczkami. I tak jak nigdy nie daje mi kwiatów, co raczyłam mu wypomnieć a on słusznie zaprzeczył bo przecież w 2007 roku kupił mi konwalie, tym razem zlitował się nad tymi różyczkami, wstawił do kosza z zakupami i poinformował mnie, że to dla mnie w ramach naszej rocznicy. A zatem – i kwiaty i bąbelki, choć nie szampańskie a piwne – były? Były! No. I czegóż chcieć więcej? ;-)

Co jeszcze w sierpniu?

Że miałam urlop pisałam?

Dwa tygodnie i dwa dni czyli 12 kolejnych dni roboczych. Minimum, by moja firma zasponsorowała tak zwane wczasy pod gruszą. Kwota tego sponsoringu to rzeczywiście jedynie na koc pod gruszę wystarczy, ale lepszy koc niż nic...

Większość czasu mojego urlopu Em spędził w Holandii a ja i maluchy wiadomo – właśnie pod tą przysłowiową gruszą - w naszej mekce Pastorczyku. O ile pierwszy tydzień siedziałam w P. dość statycznie o tyle w drugi tydzień co drugi dzień jeździłam do Grajewa robić badania lekarskie konieczne do pracy. Czasami prowadzę służbowe auto i obecnie dla takiego kierowcy badania lekarskie są rozszerzone – laryngolog, neurolog, badania psychotechniczne, okulista... Oczekiwania w długich kolejkach w szpitalu były rozwalające, ale szczęśliwie do końca się nie rozwaliłam i badania pozytywnie zebrałam do kupy ;-).

Wakacje w Pastorczyku... Dobre dla dzieci, bo wolność i swoboda, bliskość natury, czyste powietrze, rolnicze „atrakcje”. Ale dla mnie to mordęga. Za dużo ludzi i dzieciaków na raz, za dużo pracy, zamieszania i pośpiechu. Nie miałam nawet czasu by zatrzymać się chwilę w refleksji nad kłosem zboża, źdźbłem trawy czy płatkiem powojki... Mile zaskoczył mnie jednak Aleksander. Jego pęd do pomocy przy żniwach – przy ciuchach słomy i zwożeniu zboża – imponował nie tylko mnie. Mały, chudy a najbardziej wytrwały, obowiązkowy i zawzięty. Podczas gdy starsze dzieci traktowały pomoc jako chwilową zabawę – Oli trwał na stanowisku niemal do upadłego. Machał swoją sipką szuflując zboże, targał snopy, podjeżdżał na polu traktorem (proszę się nie emocjonować tym faktem ;-))... Chciałabym, żeby zawsze był taki pracowity.

Sierpień jest jednym z moich ulubionych miesięcy roku, ale całe szczęście że już dawno minął i mamy jego następcę Pana Września. I we wrześniu jest inaczej. Czy lepiej? Rzekłabym, że tak, choć nadal jestem ciągle zajęta i często zmęczona. Ale powrót do normalności działa na mnie konstruktywnie.

A teraz wtręt kulinarny.

Wczoraj po raz pierwszy w życiu przyrządziłam dynię. Skusiła mnie swoją obecnością w markecie. Udusiłam krągłą panią w towarzystwie cieciorki, pora, mleczka kokosowego i przypraw. Typowe curry na południowo-indyjską nutę, gdyż południe Indii niemal każdą potrawę topi w kokosie... Jak dla mnie – miła odmiana. Dla mojego Em, który choć sam z Indii – też. Potrawa wyszła bardzo smaczna, choć dynia jako warzywo delikatne i bez wyraźnego smaku wymaga chyba bardziej wyrazistego towarzystwa niż równie delikatna cieciorka i słodkawe mleczko z kokosa. Przyznam, że korzystałam z pomysłu znalezionego gdzieś w internecie i starałam się go trzymać, ale dodatek porów był już moim własnym pomysłem. Pasowały do dyni rewelacyjnie, ale następnym razem dodam do potrawy również pomidory – dla podkwaszenia smaku. Przepisowy sok z cytryny nie spełnił bowiem swojego zadania.

Dawno już nie gotowałam po indyjsku... Em na takie gotowanie nie nalega a wręcz kręci nosem na swojskie smaki oraz dania ostro i intensywnie przyprawione. A ja przeciwnie - od czasu do czasu mam ochotę na jego rodzimą kuchnię. I pichcę. Oczywiście wegetariańsko, ale to raczej plus niż minus w mojej diecie. Mięsa dookoła i tak w bród...

W głowie ciągle mam wiele do napisania – ale jak widać nie przedkłada się to na posty. Szkoda, bo wiele mi umyka, ale czuję, że będzie już tylko lepiej i krok po kroku znowu będę gawędzić o tej swojej rolującej się codzienności... Szarej czy barwnej ale zawsze prawdziwej.

Z ostatniej chwili – osiedleniec zameldował się bez problemu. Nawet nie miał potrzeby do mnie dzwonić. No.