Wczoraj po
południu braliśmy udział w Olimpiadzie, mili Państwo.
Wszystkie nasze
miejskie przedszkola w porozumieniu z władzami miasta
zorganizowały bowiem sportową imprezę dla przedszkolaków pod nazwą Olimpiada
właśnie. Olimpiada Przedszkolaka. O godzinie 16-stej pacholęcia wraz z opiekunami
stawiły się na miejskim stadionie. Każde przedszkole w innych barwach. Przedszkole Olkowe
– w żółtych. Wielki kwiat z żółtej wstążki przypięty wielką agrafą do chudej
piersi naszego olimpijczyka dodał mu animuszu. Na szyi zawisła mu laminowana
tabliczka na żółtej wstążce z numerami konkurencji sportowych, w jakich miał
brać udział a w dłoń wręczono mu żółtego balona, który rychło z hukiem rozerwał się na strzępy. Przedszkoli w Grajewie mamy
bodajże 4 a nasze nosi dumny numer 1 – stąd też w paradzie żużlową bieżnią
wzdłuż trybun maszerowaliśmy jako pierwsi. Na trybunach pustki. Jedynie
nieliczne osoby spozierały na płytę stadionu z wysokości widowni. Ale nie ma
się czemu dziwić. Mali olimpijczycy – a było ich naprawdę duuuużo – nie mogli
bowiem pozostać na sportowej arenie sami, stąd też towarzyszący im rodzice,
dziadkowie i rodzeństwo mieli za zadanie asystować im w sportowych zmaganiach i
tym samym sprawować nad nimi pieczę.
Nie było lipy, o
nie. Podczas parady głos w megafonie opowiadał co nieco o każdym przedszkolu,
następnie znany sportowiec z MOSiR-u Grajewo przy wtórze „We are the Champions”
(wzruszyłam się!) zapalił znicz olimpijski, dzieciaki zaśpiewały hymn
przedszkolaka-olimpijczyka, opowiedziano o zasadach udziału w Olimpiadzie i –
do dzieła! Nie, nie. Nie było rywalizacji międzyosobowej. Rywalizacja polegała
jedynie na walce z samym sobą. Konkurencji sportowych było bodajże 40 a każde
dziecko musiało zaliczyć 10. Numerki konkurencji jak wspomniałam wcześniej
zawodnik otrzymywał na zalaminowanym kartoniku podczas wstępu na stadion. Każdą
konkurencją zawiadywała młoda osoba w wieku gimnazjalnym bądź licealnym. Za
pomyślne przejście „dyscypliny” dziecko otrzymywało naklejkę na kartoniku.
Kiedy uzbierało 10 naklejek ruszało pod specjalny namiot, gdzie odbierało
gratulacje, dyplom, złoty medal, batonika i napój.
Wszystkie
konkurencje rozproszone były po całej murawie stadionu, więc biegało się od
stanowiska do stanowiska szukając odpowiedniego numerka, co było małym, ale jednak, minusem organizacyjnym. Wystarczyło bardziej wyraźnie oznakować konkurencje, a bieganiny byłoby mniej. Zadania były –
rzekłoby się – dziecinnie proste, ale po to takie właśnie były, aby każde
dziecko mogło je z powodzeniem wykonać i mieć satysfakcję, że dało radę. Marsz
w ułożonej ze wstążki krętej ścieżce i zbieranie rozłożonych na niej kasztanów,
bieg slalomem wokół pachołków-wdrapanie się na stos materacy-zeskok-bieg po
ławeczce, odbijanie rakietką piłeczki pingpongowej, nalewanie czerpakiem wody z
wiadra do dużego słoika, przekładanie obręczy hula-hop z jednego wbitego w
ziemię pala na drugi, rozkładanie prawdziwych warzyw na odpowiednie karteczki z
rysunkami tychże warzyw, skakanie w worku, wbijanie goli do bramki itp., itd.
Pogoda
dopisywała cały dzień, ale jak to często bywa, na same zawody nieco się
popsuła. Zerwał się wiatr, spadło kilka kropel deszczu. Wydawało się, że czarne
chmury rozgromią towarzystwo i będzie... po zawodach, jednak wielość ściśniętych
kciuków uczyniła cud i impreza dobiegła końca suchą stopą.
Aleksander był
usatysfakcjonowany, tata dumny, Maksymilian zachwycony a mama szczęśliwa i jednocześnie umordowana trzymaniem zachłyśniętego swym zachwytem Maksymiliana na
wodzy. Biegał na oślep, chwytał za wszystko, co mu się podobało i bez kolejki
pchał się do każdej konkurencji.
Kiedy Aleksander Olimpijczyk odebrał swój zestaw nagród a Maksimus Paraolimpijczyk zauważył wśród nich batona, nasza ewakuacja ze stadionu odbyła się również w iście olimpijskim tempie. Coby zażegnać powstały konflikt i uspokoić zalewającego się łzami, ryczącego Maksyma musieliśmy pojechać do sklepu i wyrównać stan posiadania batonów. Teraz już inaczej u nas się nie da - co ma jeden musi mieć i drugi. Przynajmniej do czasu, kiedy ten drugi trochę nie zmądrzeje ;-).
Podsumowując - impreza udana. Zorganizowana po raz pierwszy, ale od razu zyskała sobie zwolenników tak wśród dzieci jak i rodziców. Myślę, że powinna być kontynuowana co rok. Propagowanie ruchu - bezcenne! Ależ! Matka Amisha zawsze była pro sportowa a w szkole najbardziej lubiła w-f. Czasami żałuje, że nie została sportowcem i nie zdobyła olimpijskiego medalu (serio!). Tylko nie wie, czy wytrzymałaby psychicznie jakby jej grano na podium Mazurka Dąbrowskiego, bo jest to jedna z takich sytuacji, które wzruszają ją po najgłębiej położony w kościach szpik ;-).
Aleksander - mama serdecznie gratuluje Ci medalu, bo ona nigdy nie zdobyła nawet plastikowego - nie to, co Ty - złotego!
PS. Żółty kwiat miał być natychmiast odpięty od bluzki tuż po przekroczeniu bramy stadionu. W zasadzie, już w momencie kiedy go przypięto wiedziałam, że ten pomysł mojemu synowi się nie podoba. Pokornie jednak, jak to sportowiec, zniósł trud jego dźwigania na sobie, po czym zademonstrował zdecydowaną dezaprobatę. Mam nadzieję, że jak dorośnie to przynajmniej kwiatek w butonierce udźwignie - jak będzie trzeba... ;-).