Moje pisanie najprawdopodobniej utknęło w podlaskim śniegu. Nie piszę u siebie, nie komentuję u Was. Jeśli zaś "Was" czytam to na szybko i zza tak zwanego węgła. Moje komentarze są ponadto notorycznie wysyłane przez system w otchłań. Nie skarżę się jednak na to ni słówkiem, bo jestem i tak wdzięczna Opatrzności, że będąc wiadomo gdzie i tak mam uchylone okno na pocztę i blog. O pisaniu w domu mowy nie ma. Nawet nie podnoszę tam wieka laptopa a z ewentualnym internetem mijam się w komórce.
U mnie też. U mnie też zimowo. Pomarzły ostatnie jesienne kwiaty w ogrodach a tymi, które najbardziej się teraz promują i dzielnie trzymają w kiściastych bukietach są - wiadomo - chryzantemy. Takie ładne a tak wręcz nieśmiertelnie związane ze śmiercią i takie hodowlane jak... karpie na Boże Narodzenie, ech...
Nie mam nic przeciwko zimie, ale przypałętała się trochę za wcześnie. Liczę w duchu, że ciągle jeszcze panująca nam Jesień da jej z plaskiem w pysk i przegoni jeszcze na jakiś czas. Kto to słyszał, żeby już u końca października sterczeć co rano na parkingu ze skrobaczką albo lepić bałwany. Nie ma tałku w tej pogodnie, oj nie ma.
Dzisiaj po pracy zbieram nieletnie towarzystwo za bąble w garść, toboły wieszam na kij i idę (ups, jadę) do Pastorczyka. Na 4 dni. Nie było nas tam ponad 2 tygodnie. Pora więc znowu zmienić małomiasteczkowy klimat grajewski na wielkoobszarowy klimat wiejski. Em nie jedzie. Cztery dni pod rząd na zagubionej wsi to dla niego szczyt wytrzymałości. Poza tym - jest w tyle z robotą - jak twierdzi. Ja na jego miejscu zawsze bym była w tyle, więc i tak go podziwiam. Niech sobie siedzi w ciszy i spokoju naszego mieszkania - bo w Pastorczyku zanosi się niezła jatka z gromadką przerozmaitych pacholęć miejscowych i przyjezdnych. O rany, już mnie łep na samą o tym myśl boli ;). Na szczęście to tylko 3-4 dni. Kochane dzieciaki, kochane. Ale ta miłość do nich nie zawsze obrasta w różowe piórka - jak już się osobniki zaczną kotłować, wałować, kłócić, lać, beczeć wszelkimi możliwymi odmianami beku i ryczeć wszelkimi istniejącymi wariantami ryku - to nie tyle róż, co żółć człeka zalewa. Nie, nie jestem zołzowata - naprawdę lubię wszystkie nasze dzieci. Ale wiecie - co tu wymagać od kobiety, która ostatnimi czasy chadza spać około godziny 20-stej, bo świadomość o tej porze ma już niemal wyżętą do cna i wszystko dookoła jej bimba a jedynie poduszka wydaje się przyjacielem bez wad... Nie wiem czy to przesilenie jesienne, czy zmiana czasu czy wiek już podeszły czy co tam jeszcze, ale jestem ostatnio jak przebita dętka, więc i cierpliwość jędrna jak flak... Po urodzinach obiecuję sobie jednak ostro postawić się do pionu. Nie ma, że się nie da.
Lubię te Listopadowe Święta - Wszystkich Świętych i Wszystkich Zmarłych. Lubię lampki cmentarne i nieśpieszne spacery pośród starych grobów. Nowoczesność i groby "pod style i kolor" nie leżą za bardzo w moim guście, ale wolność Tomku w swoim domku jak i na grobie, którym się Tomek opiekuje więc jak komuś się tak podoba - niech ma. Co mi do tego? I tak zbyt często używamy słów "nie lubię, nie cierpię, wnerwia mnie, etc". Wcale mnie nie wnerwiają ogromne kwiaty i wieńce na grobach ani wypasione znicze. Nie gustuję w takich, ale jeśli takie rzeczy mają mnie denerwować to co poważniejszymi? Przyjmuję je więc takimi jakie są. Cieszę oczy "ożywionym" barwami cmentarzem i zamyślam się myślą prostą jak te groby, za którymi... tęsknię? Tymi z drewnianym krzyżem, udekorowanymi zielonymi gałązkami, kulkami białych śnieguliczek i żywymi, skromnymi chryzantemami, za grobami, na których płoną proste znicze w glinianych kubeczkach. Wszystko mija i wszystko się zmienia. Tak życie jak i pamięć o śmierci.
Nic to jednak. Tym razem to ja powinnam na tych cmentarzach bardziej niż zwykle się ożywić, bo jak zabiorę na nie obu swoich żywotników to biada mi. O ile Aleksander jest już elementem dość bezpiecznym - Maksymalny może mnie... jak to zabrzmi? - doprowadzić do grobu? Ej no, raczej może od grobu do grobu, prawda?
Zaraz wychodzę z pracy. To, co piszę, piszę na raty i w pośpiechu. Jakiś kogel-mogiel słowno myślowy mi powstał, ale nie mogłam wyjechać na te 4 dni bez pożegnania z Wami. Zresztą zauważam, że sporo z Was również wyjeżdża i deklaruje ciszę blogową na kilka dni. Taki to czas, moi mili. Milczcie sobie i do "zobaczenia" za kilka dni!
Uściski!
Wrócę starsza o rok ;) a w nawiasie składam też najlepsze życzenia wszystkim świętującym urodziny w najbliższych jak ja dniach. Tym, którzy niedawno je mieli a nie zdążyłam im niczego pożyczyć - pożyczę osobiście, jak wrócę. Ahoj!
Dzisiaj po pracy zbieram nieletnie towarzystwo za bąble w garść, toboły wieszam na kij i idę (ups, jadę) do Pastorczyka. Na 4 dni. Nie było nas tam ponad 2 tygodnie. Pora więc znowu zmienić małomiasteczkowy klimat grajewski na wielkoobszarowy klimat wiejski. Em nie jedzie. Cztery dni pod rząd na zagubionej wsi to dla niego szczyt wytrzymałości. Poza tym - jest w tyle z robotą - jak twierdzi. Ja na jego miejscu zawsze bym była w tyle, więc i tak go podziwiam. Niech sobie siedzi w ciszy i spokoju naszego mieszkania - bo w Pastorczyku zanosi się niezła jatka z gromadką przerozmaitych pacholęć miejscowych i przyjezdnych. O rany, już mnie łep na samą o tym myśl boli ;). Na szczęście to tylko 3-4 dni. Kochane dzieciaki, kochane. Ale ta miłość do nich nie zawsze obrasta w różowe piórka - jak już się osobniki zaczną kotłować, wałować, kłócić, lać, beczeć wszelkimi możliwymi odmianami beku i ryczeć wszelkimi istniejącymi wariantami ryku - to nie tyle róż, co żółć człeka zalewa. Nie, nie jestem zołzowata - naprawdę lubię wszystkie nasze dzieci. Ale wiecie - co tu wymagać od kobiety, która ostatnimi czasy chadza spać około godziny 20-stej, bo świadomość o tej porze ma już niemal wyżętą do cna i wszystko dookoła jej bimba a jedynie poduszka wydaje się przyjacielem bez wad... Nie wiem czy to przesilenie jesienne, czy zmiana czasu czy wiek już podeszły czy co tam jeszcze, ale jestem ostatnio jak przebita dętka, więc i cierpliwość jędrna jak flak... Po urodzinach obiecuję sobie jednak ostro postawić się do pionu. Nie ma, że się nie da.
Lubię te Listopadowe Święta - Wszystkich Świętych i Wszystkich Zmarłych. Lubię lampki cmentarne i nieśpieszne spacery pośród starych grobów. Nowoczesność i groby "pod style i kolor" nie leżą za bardzo w moim guście, ale wolność Tomku w swoim domku jak i na grobie, którym się Tomek opiekuje więc jak komuś się tak podoba - niech ma. Co mi do tego? I tak zbyt często używamy słów "nie lubię, nie cierpię, wnerwia mnie, etc". Wcale mnie nie wnerwiają ogromne kwiaty i wieńce na grobach ani wypasione znicze. Nie gustuję w takich, ale jeśli takie rzeczy mają mnie denerwować to co poważniejszymi? Przyjmuję je więc takimi jakie są. Cieszę oczy "ożywionym" barwami cmentarzem i zamyślam się myślą prostą jak te groby, za którymi... tęsknię? Tymi z drewnianym krzyżem, udekorowanymi zielonymi gałązkami, kulkami białych śnieguliczek i żywymi, skromnymi chryzantemami, za grobami, na których płoną proste znicze w glinianych kubeczkach. Wszystko mija i wszystko się zmienia. Tak życie jak i pamięć o śmierci.
Nic to jednak. Tym razem to ja powinnam na tych cmentarzach bardziej niż zwykle się ożywić, bo jak zabiorę na nie obu swoich żywotników to biada mi. O ile Aleksander jest już elementem dość bezpiecznym - Maksymalny może mnie... jak to zabrzmi? - doprowadzić do grobu? Ej no, raczej może od grobu do grobu, prawda?
Zaraz wychodzę z pracy. To, co piszę, piszę na raty i w pośpiechu. Jakiś kogel-mogiel słowno myślowy mi powstał, ale nie mogłam wyjechać na te 4 dni bez pożegnania z Wami. Zresztą zauważam, że sporo z Was również wyjeżdża i deklaruje ciszę blogową na kilka dni. Taki to czas, moi mili. Milczcie sobie i do "zobaczenia" za kilka dni!
Uściski!
Wrócę starsza o rok ;) a w nawiasie składam też najlepsze życzenia wszystkim świętującym urodziny w najbliższych jak ja dniach. Tym, którzy niedawno je mieli a nie zdążyłam im niczego pożyczyć - pożyczę osobiście, jak wrócę. Ahoj!