środa, 31 października 2012

Słowo na progu Listopada

Moje pisanie najprawdopodobniej utknęło w podlaskim śniegu. Nie piszę u siebie, nie komentuję u Was. Jeśli zaś "Was" czytam to na szybko i zza tak zwanego węgła. Moje komentarze są ponadto notorycznie wysyłane przez system w otchłań. Nie skarżę się jednak na to ni słówkiem, bo jestem i tak wdzięczna Opatrzności, że będąc wiadomo gdzie i tak mam uchylone okno na pocztę i blog. O pisaniu w domu mowy nie ma. Nawet nie podnoszę tam wieka laptopa a z ewentualnym internetem mijam się w komórce.

U mnie też. U mnie też zimowo. Pomarzły ostatnie jesienne kwiaty w ogrodach a tymi, które najbardziej się teraz promują i dzielnie trzymają w kiściastych bukietach są - wiadomo - chryzantemy. Takie ładne a tak wręcz nieśmiertelnie związane ze śmiercią i takie hodowlane jak... karpie na Boże Narodzenie, ech...

Nie mam nic przeciwko zimie, ale przypałętała się trochę za wcześnie. Liczę w duchu, że ciągle jeszcze panująca nam Jesień da jej z plaskiem w pysk i przegoni jeszcze na jakiś czas. Kto to słyszał, żeby już u końca października sterczeć co rano na parkingu ze skrobaczką albo lepić bałwany. Nie ma tałku w tej pogodnie, oj nie ma.

Dzisiaj po pracy zbieram nieletnie towarzystwo za bąble w garść, toboły wieszam na kij i idę (ups, jadę) do Pastorczyka. Na 4 dni. Nie było nas tam ponad 2 tygodnie. Pora więc znowu zmienić małomiasteczkowy klimat grajewski na wielkoobszarowy klimat wiejski. Em nie jedzie. Cztery dni pod rząd na zagubionej wsi to dla niego szczyt wytrzymałości. Poza tym - jest w tyle z robotą - jak twierdzi. Ja na jego miejscu zawsze bym była w tyle, więc i tak go podziwiam. Niech sobie siedzi w ciszy i spokoju naszego mieszkania - bo w Pastorczyku zanosi się niezła jatka z gromadką przerozmaitych pacholęć miejscowych i przyjezdnych. O rany, już mnie łep na samą o tym myśl boli ;). Na szczęście to tylko 3-4 dni. Kochane dzieciaki, kochane. Ale ta miłość do nich nie zawsze obrasta w różowe piórka - jak już się osobniki zaczną kotłować, wałować, kłócić, lać, beczeć wszelkimi możliwymi odmianami beku i ryczeć wszelkimi istniejącymi wariantami ryku - to nie tyle róż, co żółć człeka zalewa. Nie, nie jestem zołzowata - naprawdę lubię wszystkie nasze dzieci. Ale wiecie - co tu wymagać od kobiety, która ostatnimi czasy chadza spać około godziny 20-stej, bo świadomość o tej porze ma już niemal wyżętą do cna i wszystko dookoła jej bimba a jedynie poduszka wydaje się przyjacielem bez wad... Nie wiem czy to przesilenie jesienne, czy zmiana czasu czy wiek już podeszły czy co tam jeszcze, ale jestem ostatnio jak przebita dętka, więc i cierpliwość jędrna jak flak... Po urodzinach obiecuję sobie jednak ostro postawić się do pionu. Nie ma, że się nie da.

Lubię te Listopadowe Święta - Wszystkich Świętych i Wszystkich Zmarłych. Lubię lampki cmentarne i nieśpieszne spacery pośród starych grobów. Nowoczesność i groby "pod style i kolor" nie leżą za bardzo w moim guście, ale wolność Tomku w swoim domku jak i na grobie, którym się Tomek opiekuje więc jak komuś się tak podoba - niech ma. Co mi do tego? I tak zbyt często używamy słów "nie lubię, nie cierpię, wnerwia mnie, etc". Wcale mnie nie wnerwiają ogromne kwiaty i wieńce na grobach ani wypasione znicze. Nie gustuję w takich, ale jeśli takie rzeczy mają mnie denerwować to co poważniejszymi? Przyjmuję je więc takimi jakie są. Cieszę oczy "ożywionym" barwami cmentarzem i zamyślam się myślą prostą jak te groby, za którymi... tęsknię? Tymi z drewnianym krzyżem, udekorowanymi zielonymi gałązkami, kulkami białych śnieguliczek i żywymi, skromnymi chryzantemami, za grobami, na których płoną proste znicze w glinianych kubeczkach. Wszystko mija i wszystko się zmienia. Tak życie jak i pamięć o śmierci.

Nic to jednak. Tym razem to ja powinnam na tych cmentarzach bardziej niż zwykle się ożywić, bo jak zabiorę na nie obu swoich żywotników to biada mi. O ile Aleksander jest już elementem dość bezpiecznym - Maksymalny może mnie... jak to zabrzmi? - doprowadzić do grobu? Ej no, raczej może od grobu do grobu, prawda? 

Zaraz wychodzę z pracy. To, co piszę, piszę na raty i w pośpiechu. Jakiś kogel-mogiel słowno myślowy mi powstał, ale nie mogłam wyjechać na te 4 dni bez pożegnania z Wami. Zresztą zauważam, że sporo z Was również wyjeżdża i deklaruje ciszę blogową na kilka dni. Taki to czas, moi mili. Milczcie sobie i do "zobaczenia" za kilka dni!

Uściski!

Wrócę starsza o rok ;) a w nawiasie składam też najlepsze życzenia wszystkim świętującym urodziny w najbliższych jak ja dniach. Tym, którzy niedawno je mieli a nie zdążyłam im niczego pożyczyć - pożyczę osobiście, jak wrócę. Ahoj!

środa, 24 października 2012

Jesień w czterech osobach

Zdecydowanie częściej tutaj piszę niż wstawiam zdjęcia, ale wzorem poprzedniego posta ten również - zresztą zgodnie z obietnicą - jest bardzo fotograficzny. Tym razem - głównie nasze dzieci i my.

A skoro zdjęcia to zamykam paszczę i dziękuję za uwagę ;-).

Hopki przez płotki (fot. Em)
Gimnastyka na listkach (fot. Em)
Zapatrzenie (fot Em)
Zamyślenie (fot. Em)
Krasnal jesienny (fot. Amisha)
Amisha pod jesiennym niebem i Aleksander przemawiający do kaczek

Amisha & Maksymilian (fot Em)
Męska solidarność (fot Amisha)

Niedziela od rana spowita była gęsta mgłą. Aż trudno było uwierzyć, że w sobotę było takie piękne słońce. Mieliśmy zamiar jechać do lasu, ale ostało się na godzinnym wypadzie do naszego pobliskiego parku, gdzie Em się sportował, dzieci mu pomagały i przeszkadzały zarazem a ja marzłam i robiłam zdjęcia.
Bitwa na liście (fot. Amisha)
Pora przypakować (fot. Amisha)
Nie uciekaj mały! (fot. Amisha)
Pompki z podwójnym turbo doładowaniem (fot. Amisha)
Cwaniaki (fot. Em)



















                      

Kto się zmęczył - proszę spocząć.

wtorek, 23 października 2012

Jesień nad jeziorem

Sobota TAKŻE u nas była piękna i fotograficzna. Ciepła, słoneczna, miła dla ciała i ducha. Po tym, jak ogarnęłam mieszkanie, wszelkie pranie wywiesiłam na balkon, spakowałam masę dziadostwa i nakazałam Em wynieść je do piwnicy, odetchnęłam z ulgą. Przywrócenie względnego porządku w naszych czterech kątach zawsze działa na mnie kojąco. Nawet jeśli status mieszkania pod nazwą "sprzątnięte" ZWYKLE NIE trwa długo. 

Około godziny 15-stej wyszliśmy na dwór, wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy do najczęściej odwiedzanego przez nas sąsiedniego miasta. Połazić po deptaku nad brzegiem jeziora, pooddychać świeżym wozduchem, popatrzeć na spokojną wodę, nacieszyć oczy jesiennymi barwami, które tego dnia dzięki słońcu i czystemu niebu prezentowały się oszałamiająco. Dzieciaki biegały ze śmiechem po deptaku, trawnikach, skwerkach, molo, mostkach i pomostach a my z Em emanując błogim spokojem patrzyliśmy z radością na radość naszych dzieci, upajaliśmy się esencją tego wspaniałego popołudnia i robiliśmy zdjęcia. On aparatem, ja smartnym fonem. Z uwagi na to, że słońce było już niżej niż wyżej a po godzinie naszego spacerowania poczęło zwijać swe promienie i w niezwykle malowniczy sposób niknąć po drugiej stronie jeziora - miałam niebywałą okazję zatrzymać jego zachód na obrazach. Nie mogłam oprzeć się urokowi chwili i nim się spostrzegłam nacykałam blisko 150 zdjęć, przy czym zachód fascynował mnie najbardziej i fotografowałam go aż do momentu kiedy słońce pokazało mi figę z makiem i zupełnie zniknęło gdzieś za cyplem ze starym zamkiem. Oczywiście przetrzebiłam potem uważnie wszystkie fotografie, ale jednak blisko 100 i tak zostawiłam... Em zrobił mniej więcej drugie tyle co ja, więc suma sumarum wyprawa była obfita tak w pozytywne wrażenia jak i zdjęcia.

Co dziwne - moje zdjęcia robione telefonem wyglądają dobrze jedynie na tym telefonie właśnie. Wyraźne i kolorowe. Na laptopie w pracy są jakby mniej ostre i mniej barwne. Na laptopie w domu też jakieś przygaszone. Zdjęcia robione prze Em wspaniale prezentowały się na jego Mac-ku i na naszym telewizorze - na moich laptopach znowu gorzej. Em twierdzi, że to wina słabej jakości ekranów moich laptopów - więc nie ma nad czym rozpaczać. Więc nie rozpaczam. Wstawiam kilkanaście zdjęć (większość moich, kilka Em), które osobiście najbardziej mi się podobają. Nie są niestety w żaden sposób podrasowane, bo nie mam na rasowanie czasu ni narzędzi ku temu. W kolejnej odsłonie opublikuję zdjęcia bardziej osobowe a osobowości nadawać im będą nasze rozbrykane chłopaczątka.

***

Cip cip rybeńki (fot. Em)

Przyjaciele (fot. Em)

Spacerkiem na małe molo (fot. Amisha)

Dom, który zawsze nas urzeka (fot. Em)

Uroczy mostek na rzece Ełk wpadającej do jeziora Ełk w mieście Ełk (fot. Em)

One są szczęśliwe, że mieszkają... pod mostem (fot. Amisha)


Listków moc (fot. Amisha)

Jesienne siostry (fot. Amisha)



 KRÓLOWIE DEPTAKU
(fot. Amisha)

Nadjeziorny deptak ełcki jest nieźle obstawiony, proszę Państwa. I to nie byle kim, bo strzeże go cała plejada królów polskich. Wyrzeźbionych z drewna, jak na posągi przystało - posągowo dostojnych i być może w przewadze średnio urodziwych, ale dumnych i przewyższających "poddanych" o nie! nie o jedną! - o wiele głów. Każdy król posiada tabliczkę z bardzo krótkim opisem swojego panowania. Królewska aleja?







Kazio IV Jagiellończyk urodą nie grzeszy...

Władzio Warneńczyk zaś - młodziutki i dość urodziwy, prawda?


Nie wiem co to za król, ale ma to "coś" królewskie w sobie


MOJE  ZACHODZĄCE SŁOŃCE













CIĄG DALSZY NASTĄPI :)

piątek, 19 października 2012

Post chwilówka


Piękne słońce za brudnym oknem. Wyjść już stąd, wyjść...

Zadzwoniła Mama z pytaniem, czy przyjedziemy. Nie, tym razem nie przyjedziemy. Będziemy ogarniać własny dom. Po tym, jak przez kolejne weekendy ogarniałam dom w P. (20 okien plus zmywanie i czyszczenie poziomu „0” po zakończeniu prac wykończeniowych) – teraz kolej na własne zakurzone metry kwadratowe.

Poza tym – przedwczoraj usłyszałam wielce prawdopodobną wersję przebiegu najbliższych miesięcy. Najpierw Indie, potem Ameryka Południowa – Brazylia lub Ekwador. Wszystko razem wzięte potrwać może do stycznia – jego początku, połowy bądź nawet końca. W związku z tym – przynajmniej ten weekend RAZEM, bo oczywistość kolejnych nie jest już oczywista.

No to pora zakasać rękawy Amisho i uzbroić się w anielską cierpliwość. Nie, wcale nie w cierpliwość związaną z oczekiwaniem na powrót, bo tą mam we krwi a czas i tak jest za szybki – raczej na cierpliwość do chłopców, których będę miała na 100 % domową wyłączność przez te 2-3 miesiące. A nie wróży to zdrowia psychicznego bez urazów. Mamo, mamoo, maamo, maamoo, ma-mo... I już się nie wykręcę – a idź Ty maminsynku na chwilkę do taty. Już nie tata ich wykąpie i przypilnuje mycia zębów. Już nie tata zajmie się Maksim zanim przyjdzie Niania. Już nie tata zajmie się nimi, kiedy mama gotuje obiad lub płaci przez Internet rachunki. Tata już nie pomoże przy dużych zakupach w Tesco i nie pomoże wnieść tobołów gdy wracamy z P.

Cały marzec i kwiecień przesiedzieliśmy sami i było znośnie. Teraz jednak wydaje mi się, że Maksi ma większe niż wówczas rogi – więcej rozumie wobec czego więcej cwaniakuje, częściej wchodzi w konflikty z Olim i małpuje go na każdym kroku, co nie zawsze jest pożądane. Olek chce puzzle – Maksi też. Tyle, że Olek chce je układać a Maksi rozwalać - przy czym największą frajdę ma zwalając je wszystkie na podłogę albo czym prędzej wprowadzając destrukcję w to, co Olu już ułożył... Olu chce malować farbami – Maksi też. I Olu maluje – mały zaś najbardziej interesuje się samym maczaniem pędzla w wodzie po czym właściwym jest wodę wylać na Olkowe malowidło bądź – przechylić kubeczek jak setkę i mlasnąć ze smakiem. Olu wybrał sobie traktorek do zabawy – Maksi koniecznie chce ten sam... Ciężko być rozjemcą. Starszy beczy bo młodszy lezie mu w szkodę a młodszy beczy bo słowo NIE począł rozumieć i wie, że łączy się ono z przykrością (w jego pojęciu). Na każde NIE reaguje nadętymi polikami i od razu szykuje się do bicia osoby to słowo wymawiającej (najczęściej więc mnie;-)). Aleksander potrafi zająć się sobą bez czynienia dookoła pobojowiska, mały musi je uczynić, by jednocześnie być czymś przez chwilkę zajętym. Słodki z niego gość – mówi coraz więcej słów, rozumie w lot tak mnie jak i ojca, umie się przymilać i wszyscy dookoła ulegają czarom jego niezwykle sympatycznej buzi – ale w duecie ze starszym bratem bywają trudni do ogarnięcia.

Dlatego bywam dla nich miękka i pobłażliwa ale zarazem – mówiąc potocznie – nie ceregielę się. Muszę być dość zorganizowanym i twardym komendantem przez te kilka miesięcy. Bo inaczej – biada mi.

Pogoda piękna. Weekend zapowiada się pięknie...

Mam w roboczych kilka rozczynionych jak drożdżowe ciasto postów – ale coś mi słabo rosną... Póki co – dla oderwania od biurowej szarzyzny naklikałam na prętce co powyżej. Czasem warto ulec chwili i zapisać ją w przeciągu chwili... 

Wychodzę z biura. Uffff....

czwartek, 11 października 2012

Wina, wina dajcie!

Em wrócił z Francji dopiero przedwczoraj późnym popołudniem. TAM poleciał samolotem, TUTAJ wrócił pociągiem jadącym trasą: Bordeaux-Paryż-Amsterdam-Warszawa-Białystok-Grajewo.

Też jestem pod wrażeniem...

Czemu wracał pociągiem?

A podjęlibyście próby wsiąść do samolotu z 20 butelkami wina?

Ja też nie...

Kiedy Em wystawił wszystkie te butelki na kuchenny stolik - dostałam małpiego rozumu. Nie, nie na widok wina jako takiego, gdyż nigdy smakoszem wina nie byłam, ale na tę właśnie moc butelek, które zajęły połowę stołu i prezentowały się na nim zjawiskowo. Wino czerwone, wino różowe, wino białe. Wino najwyższej jakości, wino wprost od producentów, których i winnice i piwnice Em miał okazję zwiedzić. Wino, które przywiózł dostał od nich jako sample czyli "do spróbowania". Podobno dostał co najmniej 10 butelek więcej, ale nie miał szansy rozwiązać "problemu" logistycznie. Dzień przed wyjazdem zszedł więc do recepcji hotelu, w którym mieszkał i okazał wielki gest. Poprosił recepcjonistów o kieliszki i zapowiedział, że chce się z nimi napić wina, które będzie produkowane pod marką jego firmy. Recepcjoniści wykazali entuzjazm i wahanie jednocześnie. W końcu byli w pracy... Em szybko załatwił sprawę z ich menedżerką i za chwilę "jego" wino pili już wszyscy dookoła - i recepcjoniści z menadżerką i pokojówki i ochroniarze i sprzątaczki i kucharze i goście siedzący w hotelowym barze. Kiedy "pękły" trzy butelki Em poleciał do swego pokoju i przyniósł kolejne cztery. Kiedy i te zadzwoniły pustką pognał po jeszcze trzy.

Co Ci ludzie sobie o Tobie pomyśleli? Że ty gąsior z winem trzymasz w pokoju? Nosiłeś jak z Kany Galilejskiej, kurde mol!

Nie wiem, co sobie pomyśleli, ale byłem niemal jak winny bóg. Wszyscy się do mnie uśmiechali, pozdrawiali i kiwali głową z uznaniem.

Hotelowy VIP normalnie...

Niby rozrzutny (raczej rozlewny może?) jak cholera, prawda? Cóż jednak biedak miał począć z taką ilością trunku, który skrupulatnie kolekcjonował w hotelowym pokoju przez kilka dni? Od przybytku niby głowa nie boli, ale od nadmiaru wina i owszem... Em bardzo lubi wino i pił go tam na miejscu sporo, ale chyba nawet siermiężny alkoholik nie byłby w stanie wyłomotać blisko 30 butelek przez kilka dni a w międzyczasie być trzeźwym, przytomnym, chodzić na spotkania i dobijać interesów.

Pomimo wielu butelek wina skonsumowanych w hotelu, Em nadal miał pokaźną ich liczbę. Obkupił się więc w termoizolacyjne torby i rolki papierowych ręczników. Poowijał buteleczki starannie i poustawiał ciasno w zielonych torbach. Tym samym zrezygnował z powrotu samolotem, bo kto by takiego winnego terrorystę wziął na pokład... Pojechał więc pociągiem do Paryża a stamtąd do Amsterdamu. Nie dostał tego samego dnia biletu do Warszawy więc przenocował w hotelu, w którym kiedyś nocowaliśmy razem. Amsterdam to taki trochę jego drugi dom. Mieszkał w Holandii 2 lata i często bywał w tym mieście. Jego obecna firma (a raczej ta, dla której pracuje) też jest tam zarejestrowana.

Podliczyliśmy, że jego kolejowy powrót do domu trwał jakieś 28 godzin...

Ale czego się nie robi dla 20 butelek wspaniałego wina, za które na dodatek nie zapłaciło się ni centa, prawda?

EM był pod wrażeniem francuskiego winiarstwa oraz pewnego człowieka, który o winie wiedział wszystko i nie miał oporów, by się z nim tą wiedzą dzielić - przy winie, rzecz jasna.

Jestem teraz sam jak wine professor Jo - oznajmił mi z dumą na grajewskim dworcu PKP, gdzie pojechałam po niego z chłopcami samochodem, co by nieszczęśliwie nie potknął się gdzieś przełażąc przez "naszą" dworcową dziurę w płocie i... nie potłukł cennego szkła.

Kiedy wysiadł z pociągu, dzieci oszalały. Darły się do niego wniebogłosy a tata z bagażami łamał przepisy i przełaził do nich przez tory "na dziko".

Ja tu po Ciebie jadę byś nie łaził przez dziury w siatce a ty wprost przez tory jak jaki biebrzański łoś - skarciłam osobnika.

"Ciko babe" - zobacz co dla Ciebie mam! I kazał mi unieść zieloną torbę. Silna jestem, ale nawet oburącz ledwo ją drgnęłam. Jak on ją przytachał? A miał jeszcze walizę z ciuchami i innym podróżnymi gadżetami...

Prosto z dworca pojechaliśmy do Tesco po drobne zakupy. I wiecie co Em zakupił w pierwszym rzędzie? Cztery butelki Paulanera. Piwa!

I tak oto na zwieńczenie dnia i powrotu ojca rodziny piliśmy piwo, podczas gdy na kuchennym stole stało sobie spokojnie 20 butelek dobrego wina. Ciekawy paradoks, prawda?

Em uznał, że winem się "opił" a poza tym to, które przywiózł będziemy mieli na specjalne okazje. No niech mu, miał szczęście, że nie jestem winopijcą, bo inaczej bym mu nie podarowała.

Butelki wstawiliśmy, a raczej położyliśmy w małej szafeczce stojącej w przedpokoju. Z uwagi na to, że nie ufamy do końca Maksymilianowi i jego wszędobylstwu - szafeczka została oklejona taśmą - co by pewnego dnia nie zauważyć syna tachającego pod pachą butle a w gorszym przypadku nie usłyszeć kaskady tłukącego się szkła.

Nie wiem kiedy tę szafeczkę odlakujemy. Na pewno jednak podzielę się z Wami moją opinią na temat wina prosto z winnic Bordeaux ;-).

A tak na zakończenie - kilka ogólnych wrażeń Em z podróży.

Otóż, zaliczył on kilka obiadów u osób, z którymi się spotykał. Pytałam co jadł - bo on przecież ni mięsa ni ryb... Jadłem głownie sery - a zwłaszcza te najbardziej śmierdzące, jakieś sałaty, ziemniaki i fantastyczne pomidory z octem - oczywiście winnym. Piłem oczywiście dużo wina i na nieszczęście mało wody. Oni tam nie piją ani wody ani piwa - dookoła jedynie wino. I kawa. Ach - w pewnej restauracji jadłem pizzę z wieloma rodzajami serów - fantastyczna. Następnego dnia piekłam więc w domu pizzę obłożoną możliwie dostępnymi u nas rodzajami serów - zwykły żółty, feta, mozzarella, pleśniaki... Ale co tam te nasze serki w porównaniu z cuchnielami z Francji...

Samego Bordeaux Em nie miał czasu zwiedzić aczkolwiek nałaził się po nim tak, że aż rozwalił mu się but i przetarły spodnie. Spodnie zapasowe miał, buty musiał kupić nowe.

A wczoraj ze skrzynki na listy wyjęłam pocztówkę z Bordeaux ;-). Em zawsze nam wysyła kartki ze swoich wojaży i często-gęsto wraca wcześniej niż kartka dociera. Mimo to i tak miło!

Ale się rozpisałam. A miało być krótko i zwięźle.

Jeszcze jedno (już ostatnie, pls ;-)). Nie zrobiłam naszym butelkom zdjęcia. Wiecie dlaczego? Bo w domu jest kilka telefonów komórkowych z aparatami, 2 laptopy i iPady z kamerami, aparat-małpka i co najmniej 4 inne aparaty fotograficzne w tym 2 profesjonalne wypasy. Więc jakim cudem mogłam zrobić zdjęcie... 

poniedziałek, 1 października 2012

Francja elegancja - uwaga post o mężu ;-) !


Niedziela. Poranek, nieco po 7-ej. W żółtej piżamie w pieski Snoopy wywlekam się z sypialni i zmierzam do łazienki. W przedpokoju natykam się na niezwykle eleganckiego Pana spowitego w perfumy, koszulę, garnitur i obutego w wypolerowane na glanc buty. Pan radośnie sobie podśpiewuje i zapina zegarek na obmankietowionym nadgarstku. Z poczochranym czambułem i w tych swoich żółtych piżamkach stanowię zajebisty kontrast do tego Pana. Pana Em. Zatrzymuję się, opieram o naszą równie zajebistą jak moje piżamki boazerię, odruchowo przylizuję palcami czochra i pytam - choć odpowiedź doskonale znam – „A Pan to gdzie się wybiera taki wyfiokowany, proszę Pana?”. Odpowiedź mogła być tylko jedna. „Do Francji, droga Pani” – rzecze Pan przywdziewając trendy ¾ płaszcz, piękny, filcowy kapelusz rodem ze Sztokholmu i wiążąc pod szyją szal na modny supeł. „No jasne, myślę sobie - i nie powiem, że bez pewnego takiego wręcz AŻ zachwytu – jak Francja to i Elegancja. Przez duże E.” Stoję sobie przy tej boazerii, taka zwykła i na bosaka, z założonymi rękoma i obserwuję kokoszącego się przed lustrem Em. Po chwili człapią do nas obaj chłopcy. Malutki zaspany, ale zawadiacko uśmiechnięty a większy też zaspany ale z miną pochmurną. Bo on też chce jechać z tatą do Francji. Kiedy tylko Em zapowiedział mi swój wyjazd do Bordeaux – biorąc pod uwagę, że niedawno był w Hiszpanii (Malaga i Granada), trochę dawniej w Holandii (Amsterdam, Rotterdam) a wiosną całe 2 miesiące w Szwecji (Sztokholm), natomiast ja - oczywiście - nie byłam nigdzie – zapowiedziałam groźnie – lecimy z Tobą! Em paradoksalnie przyklasnął i kazał bukować bilety, ale... to, że ja czegoś chcę wcale nie oznacza, że mogę. Urlopu już niewiele, dzieci bez żadnych dokumentów... Stąd jedyne co mi pozostało to postać w piżamce w pieski, popodpierać ścianę z boazerii i popatrzeć jak Em do Francji wybiera się sam.

Ten człowiek to się nalata po świecie... Podczas wypełniania kolejnych wniosków o jego karty pobytu naliczyłam, że obleciał już co najmniej 25 państw. A choćby - Indie (wiadomo), Nepal, Birma, Tajlandia, Pakistan, Bangladesz, USA, Wenezuela, Brazylia, Surinam, Wyspy Karaibskie - Jamajka, Gujana Francuska, Dominikana, Trynidad i Tobago, Wielka Brytania, Francja, Hiszpania, Holandia, Belgia, Szwajcaria, Niemcy, Litwa, Szwecja... W kilku krajach – jak choćby w owej Francji był kilkakrotnie. Ba, we Francji po raz pierwszy się spotkaliśmy. Więc mam do tego kraju sentyment i na pomysł kolejnej podróży zapaliłam się ostrym płomieniem, który – jak wiecie – szybciuteńko zgasł... Lista państw, w których Em jeszcze nie był jest oczywiście otwarta jak on sam i boskie przestworza... Kolejne zaś wypady tam, gdzie już był też się ponoć szykują. Jeśli się nie przesłyszałam to w planach najbliższych znów kroi się Belgia, USA, Brazylia... Czy przypadkiem nie usłyszałam również słowa Gruzja? Nie ogarniam. Ten człowiek lata jakby sam miał skrzydła. Odkąd się znamy i jesteśmy razem - non stop przeżywamy rozstania i rozłąki. Przywykłam do tego jak krowa do siana i żadna wiadomość odnośnie kolejnej podróży nie robi już na mnie wrażenia. Jedyne, na co założyłam blokadę to wyjazdy na więcej niż 2 miesiące. Wiem co mówię i wiem, że taka blokada jest nieodzowna. Przeżyłam rozłąkę półroczną i 4,5 miesięczną. Wystarczy. Ja jestem wiejska siłaczka - zniosę na barach nawet więcej, ale dzieci na taki kurs wytrzymałości nie zapisuję, o nie. 

No i jeszcze jedno - bardzo podziwiam lekkość z jaką Em udaje się tu bądź tam i nie mówię tu bynajmniej o lekkości walizki, choć doświadczenie Em na polu bagażowym też nie pozostaje bez znaczenia. Lekkość jaką mam na myśli to niezwykle naturalne podejście do każdej jego podróży. Czy to lot do Caracas czy do Barcelony - on traktuje go tak, jak ja traktuję swoje wyjazdy do... Pastorczyka? Podczas gdy dla mnie wyprawa na jeden dzień do stolicy to już przeżycie niemal metafizyczne III stopnia, dla niego każdy zagraniczny wyjazd jest jak wyjście... po zakupy. On jest taki swobodny, taki zawsze przygotowany, zawsze cierpliwy, zawsze pewny tego po co i gdzie leci. A lata... zawsze biznesowo. W zasadzie - poza Paryżem 2007 ;-) - nigdy nigdzie nie był w innym celu. Zawsze mi mówił, że jego największym hobby jest praca. Wielokrotnie o tym myślałam. Dziś wiem na pewno, że ta deklaracja nie była czekiem bez pokrycia. Na szczęście - w takim a nie innym stanie rzeczy naszego wspólnego życia - ta wiadomość jest DOBRA ;-).

Mąż obieżyświat. Sama nie wiem jak to możliwe, że takiego a nie innego przypisał mi Bóg. Bo tylko Bóg - mający na oku cały świat - mógł mi Tego człowieka przypisać. 

"Nic nie dzieje się bez przypadku a wręcz wszystko ma swój sens. Nie zjawiłem się u Ciebie bez powodu ani też los nie dał mi Ciebie bez powodu. Może nawet nigdy nie dowiemy się, dlaczego tak się stało, ale Siła Wyższa ukończyła całkiem niezłe Uniwersyteta coby znaleźć chemiczny związek między Pastorczykiem i Grajewem a Kalkutą i resztą świata".

Jego hinduska dusza jest tak naprawdę duszą światowca. Ciągle jeszcze mało polską i jakby... nie widzę Go Polakiem nigdy, choć całkiem nieźle wpasował się w małe miasteczko wschodniej Polski. Trudno mi widzieć w nim też typowego Hindusa. On jest dla mnie... nie wiem jak to zabrzmi, ale słowa "całym światem" oddadzą chyba zarówno słowny jak i emocjonalny charakter tego osobnika ;-).

Czy to ja takiego chciałam, czy to ja takiemu byłam dana?

"Tato - smutno mi, że odjeżdżasz" - po polsku mówi Olu i przytula się do pachnącego, eleganckiego Tatuśka. Średnio elegancka matka w psiej piżamie tłumaczy, choć okazuje się, że elegancki Tata i tak wie o co chodzi i podnosi obu synów pod sufit. Poły płaszcza ukazują koszulę w drobną krateczkę, którą poprzedniego dnia suszyłam skwapliwie na wieszaku. Tyle buzi co Tata daje synom to ja chyba nigdy nie otrzymałam w swym życiu od nikogo ;-). Wiergające nóżki wirują dookoła tatusiowej postaci. Wszystkie psy na mojej piżamie ujadają z radością merdając ogonami. Całusek w czochrańca również dla mnie "be safe, take care my lovely Jo".

Cała nasza trójka stoi w oknie najmniejszego pokoju - "biura Taty" - machamy, chłopcy walą łapkami w szybę z ekstazą, ja z małej oddali ocieram drobną łezkę. 

Jesteś najprzystojniejszym mężem w kapeluszu mój drogi Em - pomyślałam sobie kiedy rondo szwedzkiego kapelusza zniknęło za rogiem bloku.

Cały dzień myślałam, czy doleciał.

Właśnie napisał, że jest w Bordeaux.