piątek, 30 listopada 2012

Książkowo - filmowy maraton listopadowy


Odkryłam w końcu swojego... ulubionego aktora. W końcu, ponieważ do tej pory takiego nie miałam. Owszem, lubiłam tego i owego, podobał mi się i ten i tamten. Ale na pytanie o szczególnie ulubionego zawsze wzruszałam ramionami i szybko skanowałam pamięć, w której odnajdywałam jedynie pustkę. Jak dotąd bowiem żaden nie podobał mi się na tyle, żeby już przy okazji samego słowa „aktor” paliła się we mnie czerwona lampka z konkretnym nazwiskiem. Teraz się pali. Zaświeciła się wczoraj. Zadziwiające, że musiałam przeżyć niemal 40 lat, żeby takiego oświecenia doznać, ha ha ha.

Od dzisiaj – jeżeli ktoś zapyta mnie o ulubionego aktora albo (bo jest to równoznaczne) o ideał mężczyzny – odpowiedź mam gotową ;-). Oh, jaka to ulga znać w końcu odpowiedź na takie pytanie i nie głowić się nad odpowiedzią kiedy tylko ktoś je zada. Jestem dość niezdecydowanym człowiekiem – stąd bardzo często używam słów „nie wiem”, „nie jestem pewna”, „nie mam pojęcia”, „nie umiem się określić”, „ciężko mi wybrać”... Stąd też każda rzecz, sytuacja i wybór, co do których nie mam wątpliwości bardzo mnie cieszy. Wiedzieć i być pewnym – bezcenna ulga. Nawet jeśli to tak prozaiczna sprawa jak ulubiony aktor ;-).

Zakupiłam ostatnio w pewnym sklepie internetowym kilka filmów. Głównym celem „wycieczki” do tego sklepu były filmy i puzzle dla Olka – zakochanego ostatnio bez pamięci w cywilizacji i przygodach niejakich „Gormitów”. Wycieczki po sklepach z filmami i książkami zawsze jednak kończą się u mnie zakupem niekontrolowanym. O ile umiem odmówić sobie kosmetyków i ubrań, o tyle książki a ostatnio również filmy są dla mnie pokuszeniem, któremu nie umiem się oprzeć. Kupiłam więc 2 dvd i puzzle 2 w 1 (70 +100) dla Olka, zapisałam się po informację na temat dostępności kolejnych części przygód Gormitów i przy skromnej okazji zakupiłam... 6 filmów dla siebie. Ceny rewelacyjne – za wszystko co zamówiłam – 8 filmów w tym 1 z książeczką i podwójne puzzle Trefla oraz dostawa – niecałe 70 zł. Na realizację zamówienia czekałam tylko 1 dzień. Dostawa kurierem - 6.99 zł. Już wiem, że będę stałym klientem tego sklepu.

Filmy, które zamówiłam dla siebie – wszystkie indyjskie, proszę państwa. Cztery z nich to typowe bollywood, jeden to wielki indyjski hit „Aśoka Wielki” z Shahrukh Khanem a jeden to właśnie film, w którym poznałam swojego ulubionego aktora. Film traktujący o Indiach i w Indiach kręcony, choć nie jest filmem indyjskim w rzeczy samej a produkcją kanadyjsko-południowo-afrykańsko-brytyjską.

Oryginalny tytuł filmu to „Partition”, co w Polsce przetłumaczono jako „Odrzuceni” i choć nie jest to moim skromnym zdaniem najlepsze tłumaczenie – pod takim tytułem proszę filmu szukać – jeżeli ktoś nie widział a miałby ochotę obejrzeć. Film pochodzi z roku 2007 i nigdy wcześniej o nim nie słyszałam. Ale ja jestem wielkim ignorantem kinowym, więc w ogóle o wielu filmach nie słyszałam, wielu nie oglądałam a co ciekawsze – nie wiedziałam nawet co dokładnie mam na własnych półkach. Mój Em w przeciwieństwie do mnie jest filmowym maniakiem. To dzięki niemu mamy w domu około 400 filmów na dvd. Nie liczę co najmniej setki filmów, które Em nazwał pirackimi i pewnego dnia spakował je i wyniósł na śmietnik. Było to wtedy, kiedy przestał jeść mięso i zapuściwszy brodę i włosy zamierzał na nowo być Sikhem. Z bycia Sikhem w pełni tego słowa znaczeniu ponownie jednak z różnych względów zrezygnował, mięsa natomiast nie tyka nadal jako też ogląda jedynie filmy z legalnych źródeł. Kolekcja naszych płytek to głównie filmy indyjskie – a jakże!, ale sporo też filmów amerykańskich, brytyjskich, polskich oraz coraz pokaźniejsza kolekcja filmów Olka. Tata skutecznie zaraził synka swoją pasją bądź też przekazał mu ją już w akcie prokreacji i obaj mogą oglądać, oglądać i oglądać filmy w nieskończoność. I ostatnio poczęli wciągać w swój nałóg również mnie, która świadomie bądź nie, ale zawsze jakoś broniłam się przed nadmiernym „oglądactwem”. 

Po tym jak skończyłam niedawno czytać „Chłopca z Latawcem” i przepadłam za tą książką z kretesem (zresztą podobnie  jak za inną powieścią Khaleda Hosseiniego "Tysiąc wspaniałych słońc") – pierwsze co zrobiłam to zakupiłam zrealizowany na jej podstawie film. Na świeżo chciałam skonfrontować obrazy, które powstały w mojej głowie podczas czytania z obrazami, które ktoś przeniósł na ekran. O ile o książce zdecydowanie powiem, że jest fantastyczna, o tyle o filmie jedynie tyle, że jest średni. Zabrakło mi w nim emocji jak też wielu scen, które moim zdaniem były dość znaczące w całej fabule. Podczas gdy książka dociera do głębi duszy drogą długą, krętą i zahaczając o wszelkie pobocza i zaułki, film wydał mi się nakręcony na wielkie skróty.  Nie powiem jednak bym nie obejrzała go z jakąś tam przyjemnością. Podobała mi się muzyka, gra aktorska młodych przyjaciół Amira i Hassana, latawce na niebie i sceneria „afgańska”, choć podobno sceny rozgrywające się w Afganistanie kręcono... w Chinach. Wcale jednak nie spodziewałam się, że miałyby być kręcone w samym Afganistanie, który to kraj – całkiem przyzwoity przed laty - obecnie toczony jest przez niekończące się konflikty. Po dwóch książkach Hosseiniego pozostałam w Afganistanie jeszcze jakiś czas za sprawą książki „Kobiety z Kabulu” autorstwa Gayle Tzemach Lemmon. Wcześniej „połknęłam” jeszcze „Afgańczyka” Fredericka Forsytha oraz po raz drugi „Jaskółki z Kabulu” niejakiego Yasminy Khadry. Wychodzi więc na to, że w listopadzie głównie przebywałam w Afganistanie i pewnie stąd moja nieczęsta obecność na blogu. Zastanawiam się też, czy aby przypadkiem w poprzednim wcieleniu sama nie byłam Afganką... Oczywiście taką z czasów sprzed inwazji sowieckiej kiedy to panowała w Afganistanie względna normalność. To bowiem, co zaczęło się tam potem i trwa do dzisiaj jest potwornie przytłaczające.

Z Afganistanu znowu przeniosłam się do Indii. Po „Chłopcu z latawcem” obejrzałam sobie bowiem „Slumdog’a”. Widziałam ten film już wcześniej, bo nie przeszedł bez echa i oglądany był masowo, ale po tym jak płytka, którą mieliśmy w domu wylądowała na wysypisku śmieci – musiałam zakupić oryginalną. Ten akurat film również chciałam mieć na podorędziu. Na cześć filmowej Latiki swego czasu nazwałam nawet jej imieniem jedną z pięknych kotek na Pastorczyku ;-). A potem jej syna ochrzciłam Jamal. Nie, nie dlatego, że mam fioła na punkcie Indii bądź tego filmu – ale Jamal brzmi znacznie lepiej niż na przykład Gruby... A właśnie taka finezja rządzi w Pastorczyku przy nadawaniu imion kotom odkąd nie nadaję tych imion ja. Ba, ja już nawet straciłam  rozeznanie w tamtejszych kotach, nie mowa o nadawaniu im imion, ale tak to jest odkąd w Pastorczyku nadal bywam często, ale jednak już nie na co dzień.

Po „Slumdogu” włączyłam wyżej wspomniany film „Odrzuceni”. Em oczywiście już go kiedyś widział i twierdzi, że nakręcono jego adekwatną wersję w stylu bollywood, którą to wersję sami Hindusi polubili bardziej. Ale oni zasadniczo kochają swoje bolly kino i żadne inne nie jest w stanie stanąć na ich piedestale wyżej. „Odrzuceni” to film ogólnie smutny. Zaczął się smutkiem i smutkiem zakończył. Czytałam jego recenzje w internecie i nie były najlepsze. Nikt nie czepiał się ani tematu ani przedstawionej historii a jedynie sposobu realizacji filmu, gry aktorskiej i przekazanych emocji.  Moja opinia może też najlepsza nie jest, ale głównie dlatego, że film właśnie za bardzo zagrał na moich emocjach i musiałam z jego powodu iść spać z nieco rozmazaną gębą. Nie dość, że sama się mazałam, to jeszcze obok mazał się Olek, który wkręcił się w film i co scena zadawał mi setki pytań, na które dorosły człowiek nie umie normalnie odpowiedzieć. Nie będę opisywać tutaj fabuły filmu, bo można to bez trudu znaleźć w internecie a jeszcze prościej film obejrzeć. Wspomnę może jedynie, że w filmie pokazany jest skutek podziału Indii na Indie jako takie i Pakistan przy zastosowaniu kryterium wyznawanej przez ludzi religii. Skutek w postaci krwawej masakry dokonywanej przez wyznawców hinduizmu, sikhizmu i islamu na sobie nawzajem. Em opowiedział mi przy okazji, że jego ojciec urodził się w tej części Indii, która po podziale przypadła właśnie dla Pakistanu. Jako mniej więcej 5-cio latek, czyli chłopiec w wieku naszego Olka razem z rodziną musiał opuścić swój dom i ruszyć do Indii. Rodzina zostawiła wszystko i ruszyła w nieznane. Młodszy brat ojca Em zmarł po drodze z... głodu. Taki los spotykał jednak i jednych i drugich – i Muzułmanów i Sikhów. Wydaje mi się, że niechęć obu religii do siebie pokutuje od tamtej pory po dziś dzień. Ale film pokazuje również światło w tunelu – Sikh ratuje ukrywającą się przed jego pobratymcami Muzułmankę, zakochują się w sobie i tym samym udowadniają, że to nie religia stanowi o szczęściu a miłość i że dla miłości można zrobić niemal wszystko. Szkoda, że taka prosta mądrość dotyczy tak niewielu... Film wzruszający pomimo wad, jakie zarzucają mu niektórzy krytycy. Ja krytyczna jestem zawsze w jeden sposób – albo film mi się podoba albo nie. Ten mi się podobał, choć byłam wściekła, że na noc zafundowałam sobie historię bez happy endu i zanim zasnęłam przeżywałam ją z bólem serca. No i to właśnie grający zakochanego w pięknej Naseem Sikha Gian’a – Jimi Mistry od dziś jest moim ulubionym aktorem. Nigdy wcześniej o nim nie słyszałam a zatem stał się moim ulubieńcem w sposób, hmmm, jakby to nazwać... dziewiczy? ;-). W roli Sikha sprawił się przednio. Turban, twarzowa broda, długie włosy, które pokazał w filmie jedynie dwa razy, niesamowity uśmiech, piękne oczy, dobre serce i poruszający sposób mówienia. Nic bym nie dodała i niczego nie ujęła ;-). Na co dzień Pan Jimy nosi się krótko i bez turbana, ale zdążyłam wyczytać, że urodził się 1 stycznia 1973 r. a zatem jest niemal moim rówieśnikiem i jest Brytyjczykiem indyjskiego pochodzenia. Czy Sikhem? Nie wiem. Ale tak chyba właśnie wygląda mój męski ideał ;-). Ogólną słabość do wizerunku Sikhów mam oczywiście odkąd poznałam Em. Chciałabym kiedyś zobaczyć go w tradycyjnym stroju. W jego polskiej szafie nie ma bowiem nawet jednego ciucha w indyjskim stylu. A szkoda. 

I tak oto - jak zresztą zwykle - zamierzając napisać krótką notkę napisałam długaśny wywód. Tak już mam, że nie umiem skupić się konkretnie na jednym wątku, bo kiedy o nim piszę wtrącają mi się po drodze inne i każdy z nich chciałby rozwinąć się na swój własny sposób. Stąd często wątek rozpoczęty na początku posta znajduje swój finał na jego końcu. Niby logiczne, że najpierw jest początek a na końcu koniec, he he, ale nie wiem czy ktoś doczytawszy do końca pamięta, o czym był początek. No cóż, nie mam czasu na edycję i układanie tekstu w lepszą całość. Jeśli nie opublikuję tego co napisałam teraz - pozostanie to w roboczych na amen a potem usunę bez żalu. 

Podsumowując powyższą górę słów jedno jest pewne - od wczoraj mam swojego ulubionego aktora i jest nim Jimi Mistry. Pora poszukiwać innych filmów z jego udziałem. Teraz już wiem za czyją sprawką będę wzbudzać zazdrość w swoim własnym, prywatnym Sikhu, he he he. Jestem małpą? Nawet jeśli, Em powinien być mi wdzięczny, że mój ulubiony facet z ekranu to ten, którego wybrałam kiedy odgrywał rolę jego pobratymca. No.

Uciekam, bo mnie przeklniecie za ten post o długości filmu bollywood (każdy trwa co najmniej 3 bite godziny). 

Aha - czytam obecnie "Czas postu, czas uczty" Anity Desai. Zgadnijcie co to za autorka i gdzie głównie osadzona jest akcja... ;).

PS. Miałam zamiar wstawić tu jakieś zdjęcia dla rozbicia tej zbitki tekstu, ale blogger szaleje i mi nie pozwala. A niech go!
 

piątek, 9 listopada 2012

Odrabiam blogowe lekcje

Pora odrobić lekcje Amisho. W szkole co prawda nigdy nie byłaś ani górnolotnym orłem ani ostatniej kategorii osłem, ale na pewno nikt ci nie odmawiał przymiotu bycia pilną (nawet jeśli czasem jedynie stwarzałaś ku temu pozory). A teraz co? 

Co? Ano nic.

Myślę, że określenie "pilna" zupełnie już przestało pasować do Amishy. Baba w sile wieku, matka, żona, po uczelniach, na etacie, dawno to dawno ale jednak - z mandatem na koncie (ahoj Lilijko ;-))... No nijak słowo pilna nie pasuje. 

Stąd nie mogłam być pilna i lekcje z nominacji, zabaw i łańcuszków zawsze odrabiam "po lekcjach" albo "zostając na drugi rok". Cel jednak uświęca środki i tak oto biorę się w garść. 

Malinka, Justine oraz Madeleine obdarowały mnie ostatnio takim oto serduszkiem w ramce:


Dam sobie uciąć obie łapy, że swego czasu już ktoś mnie takimi sercami obdarował o czym świadczy podobny obrazek umieszczony u mnie na blogu, w pasku po prawej stronie. I nawet zanotowałam kto mnie nimi obdarował. To i tak dużo, prawda? W wolnej chwili odszukam w archiwum posty miłych "winowajczyń" i zobaczę o co wtedy chodziło w zabawie z tym obrazkiem. 

Tymczasem jadę dalej. 

Zabawa dotyczy blogów o liczbie obserwatorów 200 minus. Będąc nominowaną/-ym należy odpowiedzieć na 11 pytań nominującego, wymyślić swoje 11 pytań i zadać je 11 nominowanym przez siebie bloggerom. Nie wiem czemu 11, ale numer 11 jest bardzo listopadowy, więc się nie czepiam, o.



Malinka zapytała tak:

1. Jak zaczęła się Twoja historia z blogowaniem?

Odkąd pamiętam gryzmoliłam tzw. pamiętniki z życia w zeszytach w kratkę. Kiedy odkryłam internet i  poczułam się w nim dość pewnie przyszedł mi do głowy blog. Takie dość modne słowo a ja nie wiedziałam co się za nim kryje. Najpierw więc w 2009 roku założyłam bloga na Onecie. Skasowałam go po 2 marnych wpisach. Za jakiś czas odkryłam Bloggera. Dość długo pisałam tylko dla siebie i zupełnie nie czytałam innych blogów. Nawet nie wiem jak to się stało, że dzisiaj czyta mnie tyle osób i że ja również czytam ich tak wiele... 
 
2. Jaka jest Twoja największa słabość?

Nie mam jednej dominującej. Kupowanie książek? Jak kupuję to zawsze co najmniej 2 na raz. Ostatnio zamówiłam 4 choć udałam się do księgarni tylko po 1 - konkretną. 

No i - suszona kiełbasa. Taka naprawdę sucha, której nie da się pogryźć lichym uzębieniem ;-). Czasem natykam się na taką w piwnicy u nas na wsi. Mama wiesza swojskie pętko na takim specjalnym sznurku i to pętko sobie tam wisi i schnie dopóki ja się nie zjawię... Nie mogę przejść obok i nie ciapnąć kęsa. A jak ciapnę jednego to.... nie mogę się opanować od kolejnych ;-). W ogóle mam słabość do prostej, wiejskiej kuchni.

3. Co w swoim życiu chciałabyś zmienić?

Miejsce zamieszkania. Na większe miasto. Za jakiś czas może również pracę, bo obecna już mnie trochę nudzi...


4. Ile masz lat?


Właśnie skończyłam erę z trójką na przedzie, eh...

5. Jakie trzy rzeczy wzięłabyś ze sobą na bezludną wyspę?

Laptop, piwo i kapelusz ;-).

6. Czy Twoi znajomi/rodzina czytają Twojego bloga?


Dobre pytanie. Nie wiem. Mąż nie zna polskiego, dzieci czytać nie umieją (jeszcze). Wykluczam rodziców, siostrę, dwóch braci i ich rodziny. Nie wiem jak trzeci brat. Moja kuzynka czasem zagląda, komuś innemu też kiedyś podawałam linka... Znajomi z reala - tak, niektórzy czytują ;-).

7. Boisz się samotności?

Nie. Czasem wręcz jej łaknę.Chyba, że mowa o samotności po stracie najbliższych - ta mogłaby być bolesna.

8. W jaki sposób radzisz sobie z bezradnością?


Czekam. Czas leczy rany i przynosi rozwiązania.  

9. Co zrobiłaś w życiu najbardziej szalonego?

Wyszłam za mąż za Hindusa a wcześniej poleciałam do Paryża, by spotkać się z nim twarzą w twarz.

10. Który zakątek Polski uważasz za najpiękniejszy?


Nie znam ich wszystkich stąd ciężko mi oceniać. Na pewno kocham swoje najbliższe strony - Podlasie, Mazury, Suwalszczyznę i mazowiecką Kurpiowszczyznę.

11. Gdzie spędzasz w ciągu dnia najwięcej czasu?

W pracy 8 godzin a reszta zwykle w domu. 

Pytania od Justine:


1. Co Cię ostatnio zainspirowało?


Listopad - by znów posłuchać rocka ezoterycznego oraz książka Khaleda Hosseiniego Tysiąc wspaniałych słońc - by od razu sięgnąć po Chłopca z latawcem. Oznacza to ni mniej ni więcej jak to, że swoje ostatnie wieczory spędzam w Afganistanie.
 

2. Gorzka prawda czy słodkie kłamstwo?

Zależy od sytuacji. Prawda jest wartością samą w sobie, więc zawsze powinna być na wierzchu, ale drobne kłamstewka czasem też bywają pożyteczne.

3. Nigdy nie zapomnę...?



Swojego rodzinnego domu w P., którego już nie ma... (legł w gruzach w 2007 roku).

4. Na wakacje zawsze zabieram...?



Dzieci, walizki pełne ciuchów i torby pełne zabawek ;).

5. Najwspanialszy smak na świecie?



Ojej, jeden? Nie ma takiego. Na pewno nie słodki. 

6. Ranny ptaszek czy nocny marek?



Ranny ptaszek, choć nie ćwierkam z radości wstając przed świtem do pracy.

7. W mojej torebce nigdy nie brakuje...?


Niczego, co niezbędne - portfela, dokumentów od samochodu, telefonów, ładowarki do jednego z nich (szybko się rozładowuje...), mini lusterka i długopisu. Reszta - jak Bóg da ;-).


8. Komedia czy tragedia?



Komedia. Sama jestem jej żywym przykładem ;-).

9. Ulubione miejsce na Ziemi?



Chyba w nim jeszcze nie byłam. Póki co - klasztor w Wigrach i pastorczykowskie przestrzenie.

10. Spodnie czy spódnica?


Latem spodnie, jesienią i zimą dość często także spódnica.  Tak, tak, nie odwrotnie.


11. Mieć czy być?

Być. Ale czasem nie da się być bez mieć...


Jedenastka Madeleine:

1. Kim jest dla Ciebie Święty Mikołaj?

Niezwykle serdeczną postacią z bajki. 

 2. Marzenia są dla mnie...

Nieodzownym motorem napędowym życia.

3. Przyjaźń jest dla mnie...

Ważna, ale bez pielęgnacji z obu stron gaśnie...

4. Gdy patrzę w lustro widzę...

Upływające lata, ale zawsze ten sam uśmiech ;-)

5. Kim chciałeś/chciałeś zostać gdy byłeś /byłaś dzieckiem ?

Sprzedawcą, piosenkarką, sportowcem.

6 Moim małym dziwactwem jest...

Noszenie torby jedynie na lewym ramieniu bądź w lewej ręce. Zdejmowanie wszelakich ozdób (kolczyki, łańcuszki, zegarek, obrączka - wszystko) jak tylko przekroczę próg domu. Robię to już nieświadomie - czasem zanim zdejmę buty czy kurtkę...

7. Kobieta to istota która...

Potrafi wiele zrozumieć a jednocześnie sama być niezrozumiałą...

8. Mężczyzna to istota która...

Zawsze znajdzie czas na odpoczynek. 

9. Prowadzę bloga ponieważ...

Pisanie to moja mała pasja a czytanie innych blogów ubogaca mnie i daje wiele przyjemności, pozwala spojrzeć na świat innymi niż tylko moje oczy i poznać wiele ciekawych osób.

10. Kiedy mam wolną chwilę najchętniej...

Jak wyżej - piszę, czytam blogi, książki lub oglądam tv - nic zatem nadzwyczajnego.

11. Jaka jest Twoja największa zaleta i największa wada ?

Zaleta? Chyba umiejętność dotrzymywania powierzonej tajemnicy. Wada? Może niezdecydowanie?

I teraz co? Mam wymyślić 11 pytań i wytypować 11 nieszczęśników do odpowiedzi? Ani jedno ani drugie nie jest łatwe, ale jak to mówi mój kolega radca prawny - rozkaz nie gazeta, wykonać trzeba.

To najpierw pytania: (o Boziu, pustka w głowie, raczej nie będę oryginalna).

1. Jaka na pewno NIE jesteś?
2. Co na pewno jest jeszcze PRZED Tobą?
3. Na co nie możesz patrzeć?
4. Czego nie może zabraknąć w Twojej kuchni/lodówce?
5. W reklamie czego chętnie byś wzięła udział?
6. Adwokat, lekarz, sportowiec czy fotograf? (zakładając, że każdy wygląda mniam)
7. Co Cię wzrusza a na co jesteś obojętna?
8. W czym potrafisz się zatracić?
9. Czego nie odmówisz swemu dziecku? (jeśli nie masz, to gdybyś miała)
10. Jakim jesteś ... ptakiem?  
11. Chciałabyś poznać tajemnicę...

Ależ się namęczyłam z tymi pytaniami... To teraz męczcie się Wy. Wiem, że wiele z Was już Tkwi w tej zabawie, więc będę dla Was łaskawa, ale nie jestem w stanie wyśledzić wszystkich, więc jak się ktoś znów załapie u mnie - sorry Winnetou. Nic pod przymusem. Ja zrobiłam swoje i basta. Ufff ;). Ale było całkiem miło - tylko czcionki mi się pomieszały, kurde mol. Tak to jest jak się coś kopiuje i wkleja (tu chodzi o pytania od dziewczyn).


Do zabawy poproszę:
 
1.  Devinette
- za krótkie i konkretne notki z codzienności (no i młoda żona przecie! - trza promować ;)
2.  Katalina
-  za zakładkę do książki w postaci dyni - to dopiero kreatywność ;-), za super rymowanki;
3.  Żółwinka
- za prawdę podaną w jedyny w swym rodzaju "żółwinkowy" sposób, za złote serce;
4.  Paulina
- za ciekawe odkrywanie stanowej Ameryki i podawanie tych odkryć dalej, za prawo w profilu ;-);
5.  Kasia 
-  za ciekawość świata, wiarę w marzenia i sympatię; pisz więcej;
6.  AsiaG 
za długo się znamy, by wymieniać szczegóły... ale niech rzeknę - za Pakistan wprost z podwórka i duszę felietonistki, za rzeczowość;
7. Joanna 
- za mistrzostwo pióra, poczucie humoru, dystans do siebie oraz świata, za Szwecję w polskim wydaniu ;-)
8.  Ania
- za tematy proste tudzież pociągające wartkie dyskusje i pobudzające do pomyślenia, zastanowienia się;
9.  Inwentaryzująca krotochwile 
- za prowadzenie bloga-perły wśród blogów. Jedyna i niepowtarzalna. Zawsze sprawia, że mam niezłą ucztę zmysłowo-umysłową czytając kolejne wpisy.
10.  Judith
- za pisanie o wszystkim tak, jakby już czytało się jej książkę, za wielką mądrość, otwartość na świat i za Kamerun;
11.  Aga 
- nikt inny nie opisuje tak sentymentalnie i nie wyciąga na światło dzienne naszego leżącego "na uboczu"  Podlasia;

Teraz muszę Was powiadomić ;-). 

środa, 7 listopada 2012

Mój kumpel Listopad

Ale mamy piękny Listopad! Taki prawdziwy, typowy, wręcz książkowy. Wszyscy dookoła zrzędzą, narzekają i psioczą na ten miesiąc. Mało kto go lubi. Wielu wolałoby zamknąć oczy i przespać go w całości. A jeśli jeszcze ukazuje się on w swojej pełnej krasie jak np. dzisiaj - czyli jest szary, ponury, wietrzny i deszczowy - ludzkie otoczenie hucznie pała do niego nienawiścią. A niesłusznie. NIESŁUSZNIE!

Ja Listopad bardzo lubię. Jest jedyny w swoim rodzaju. Taki proszę Państwa Don Pedro Roku. Czarna pelerynka, czarny parasol, czarne oczy ukryte za czarnym kapturem. Znika za rogiem w ciemnym zaułku spowitym wilgotną mgłą. Tajemnica i czary-mary. Moje klimaty. Nic dziwnego, że urodziłam się w Listopadzie. Nic dziwnego, że w Zaduszki. A może odwrotnie? Może dlatego lubię Listopad, że właśnie pod jego panowaniem się urodziłam? Dla mnie jest to miesiąc największego w roku spokoju. Podczas gdy w październiku robi się jeszcze na polach i w ogrodach, tu i ówdzie fruwa babie lato, można jeszcze pojeździć rowerem i pobiegać po kolorowym parku - czyli jest jeszcze dość aktywnie, natomiast w grudniu rozpoczyna się już bożonarodzeniowa karuzela - pośród tych właśnie dwóch miesięcy Listopad jest przystankiem w biegu. Kroplami deszczu wystukuje o szyby rytmiczne polecenie - O-D-P-O-C-Z-N-I-J  C-Z-Ł-E-K-U! Wiatrem zamiata nas do naszych domów, które kochamy wtedy bardziej niż zwykle. Listopad każe nam odkręcać słoiki z miodem, kupować większe zapasy herbaty, grzać wino, wyciągać z pakamery miękkie szale, koce i bambosze. Listopad jest chłodny, ale podsuwa nam tyle wspaniałych pomysłów na ogrzanie.

U mnie na wsi Listopad zawsze też kisił beczki kapusty. Beczki co prawda poszły już do lamusa, ale podczas ostatniego pobytu w Pastorczyku i tak poszatkowałam z wielką przyjemnością kilkanaście białogłowych, które potem mama ubijała z wdziękiem w dużej dzieżce. Uwielbiam kroić kapustę. Ostry nóż i do roboty. Kroję sobie, ciapię, ocieram na tarce głąby, potem je obieram do cna i chrup, chrup zjadam sobie ze smakiem białe, słodkie kapuściane serca... Kroję, słucham radiowej Jedynki, rozmyślam o tym co było, jest bądź będzie, dookoła biegają dzieci, podkradają mi poszatkowane wstążki i zjadają z apetytem... Ręce trochę bolą, ale zasadniczo takie krojenie kapusty jest dla mnie swoistą formą odpoczynku. Tak, tak, można by to wręcz nazwać kapuścianym relaksem ;-).

Ale cóż to za kiszenie kapusty w obecnych czasach... Skromne takie... bez szału... bez większego namaszczenia... Kiedyś to się kisiło! Kapusta była uprawiana z rozmachem. Na polu. Było jej naprawdę dużo. I, co za tym idzie, dużo z nią roboty od samego początku. Ale też kiedyś były inne czasy i więcej nas w domu w Pastorczyku było - Dziadek, Babcia, Stryjek, Rodzice i nas piątka. Nikomu nie przyszło by nawet do głowy, by kapustę kupować - dzisiaj w braku laku idzie się do sklepu i od ręki kupuje główkę bądź woreczek kiszonej. A kiedyś nie. Przychodziła pora - zajeżdżało się wozem na pole, ścinało kapuchę i wiozło do piwnicy. Zewnętrzne liście oddawało się zwierzakom. Część główek zostawała do zjedzenia "na słodko" a lwią część szykowało się właśnie "na kwaśno". W pokoju u dziadków lądowała duża blaszana balija, w którą kroiło się kapustę wprost. Kroiła babcia, kroił dziadek i zwłaszcza kroił mistrz kapuściany - stryjek Franek. Pokrojoną kapustę przekładało się do dużej beczki. Pamiętam jeszcze beczkę drewnianą ale potem zastąpiła ją plastikowa. Na dno beczki babcia często wrzucała kilka niewielkich całych główek kapusty, które do dzisiaj są jednym z moich najsmaczniejszych wspomnień dzieciństwa. Warstwy pokrojonej kapusty przesypywało się startą na tarce marchewką i solą oraz polewało gorącą wodą. Co jakiś czas tłukło się dokładane warstwy drewnianym balem. Kiedy beka była pełna i ubita tak, że na wierzch występował kapuściany sok przyciskało się zawartość dużym, płaskim, wyszorowanym i wyparzonym kamieniem a całość nakrywało dużą ścierką, której funkcję często stanowiła nieużywana już, wykrochmalona poszewka na poduszkę. Tak przygotowana beczka stała jakiś czas w domu przy piecu, po czym, po mniej więcej tygodniu wynoszono ją do piwnicy. No i potem już całą zimę uprawiane były pielgrzymki do wielkiej beki po kapustę. Głównie jadło się ją w postaci typowego wiejskiego kapuśniaka, na który oprócz kiszonej kapusty składała się też świeżo krojona kapusta słodka, duża ilość rozmaitego mięsa oraz rzecz jasna -  kasza jęczmienna. Moja mama gotuje taką kapustę do dzisiaj i o ile tylko trafiam się na Pastorczyk i natknę się na taki obiad - mam się z lepsza. Kiszona kapucha to także prosta, szybka surówka i wiadomo - bigos. Dawna kuchnia była niezwykle prosta, ale to do niej mam największy sentyment. Niestety - kurczak z brzoskwiniami, łosoś z kaparami czy sos z pleśniowego sera nigdy nie przebiją się na moje smakowe szczyty w konkurencji z talerzem gotowanej kapusty, porcją gotowanej w tej kapuście solonej golonki i najzwyklejszymi w świecie ziemniakami z wody. Taaaa.... Mój Listopad pod względem smaku to zdecydowanie smak kiszonej kapusty...

Sama nie wiem jak to brzmi kiedy mówię, że lubię listopadowe szarugi...  Może ja naprawdę jestem inna, ale nigdy nie cierpiałam na jesienne depresje ani nie złorzeczyłam listopadowym pluchom. Jeśli już pogoda ma mi działać na nerwy to najlepiej udaje się to lipcowym upałom bądź pluchom ale marcowym. W marcu jestem już zniecierpliwiona oczekiwaniem na wiosnę zaś listopad jak pisałam wyżej - spokojnie zwalnia tempo życia. Kiedy jak nie teraz mamy więcej czasu na refleksję, na zadumę, na dłuższy i milszy przystanek we własnych czterech ścianach? 

Patrzę sobie na świat przez zapadane okno. Na sine niebo i szybko płynące po nim stalowe chmury, które mieszają się z kłębami dymu z sąsiedniej fabryki... Chwilami trudno rozpoznać co chmurą a co dymem... Drzewa z resztami osowiałych, suchych liści bujają się na wietrze jak rozczapierzone wampirze paluchy czyhające się na czyjąś gładką szyję... Jest klimatycznie. Magicznie. Może nawet troszkę strasznie? 

Listopad Don Pedro naprawdę jest moim kumplem. Można by się zacząć domyślać, czy aby wobec tego nie mam jakiegoś czarnego charakterku, prawda? Hmmm, kto wie, kto wie? Znam się i nie znam zarazem. Jak chyba każdy zapewne mam swoją własną ciemną stronę księżyca, choć zdecydowanie nie określiłabym się jako mroczny element ;-). Będąc młodą studentką odkryłam dla siebie jako nowość tzw. rock progresywny lub jak kto woli - ezoteryczny i zatapiałam się w nim po głębię uszu i duszy. Czuję, że muszę odszukać kilku wykonawców i kilka utworów... Jest Listopad - sprzyja i skłania ku temu. W nadchodzący weekend planuję sobie wieczór z taką muzyką - wyślę nieletnich spać, starszyzna pewnie sama padnie z przepracowania albo wyjedzie gdzieś biznesowo (bo już napomknęła o... Litwie) a ja odpalę komputer, założę słuchawki i będę szukała swojej dawnej, muzycznej ezoteryki. Grzane piwo też się wtedy doskonale nada. Wino - wybaczcie wielbicielki tego trunku - nawet to z najwyższej półki - nadal nie zaskarbiło sobie mojej sympatii. Chyba nawet nie mam już ochoty lubić go na siłę. Pozostaję przy swoich pszenicznych tudzież chmielowych bąbelkach a całe winnice Francji oddaję światu szerokim gestem.

Kiedy zaczynałam pisać tego posta miałam raczej zamiar przynajmniej częściowo wywiązać się z nominacji, jakie otrzymałam od życzliwych mi blogujących dusz a nie pisać o Listopadzie, golonce w wiejskiej kapuście i progresywnej muzyce... Nazbierało mi się tych nominacji i zabaw pod sufit rzęs i czuję się bardzo niekomfortowo, kiedy nic z tym nie robię. Naprawdę bardzo, bardzo mi miło i bardzo, bardzo doceniam to, że ktoś docenił mnie. Zawsze traktuję takie wyróżnienia jak prywatne mini-oscary. Cieszy się moja mroczna duszka niezmiernie, ale jak to z mrokiem bywa - potrzeba mu czasu, by się rozjaśnił. 

Pozdrawiam Was listopadowo. Pozytywnie i ciepło. Jeśli w tym miesiącu przyszła na świat taka dość pozytywna osoba jak ja - nie macie żadnych podstaw by poddawać się w nim najbardziej negatywnym w roku myślom, emocjom i nastrojom. Bo jak Pan Don Pedro z maczetą do siekania kapusty wyskoczy zza jakiegoś rosochatego drzewa o zmierzchu to Wam krew zacznie szybciej krążyć, moje drogie ;-). (To była groźba do smutasów - same wiedzą, że chodzi o nie). No!

A teraz poczytam co nowego napisałyście i może wdepnę do swoich roboczych i zmierzę się z tymi nominacjami, bo jak tak dalej pójdzie to Pan Don Pedro i nade mną maczetką świśnie, hej!