Odkryłam w końcu swojego... ulubionego aktora. W końcu,
ponieważ do tej pory takiego nie miałam. Owszem, lubiłam tego i owego, podobał
mi się i ten i tamten. Ale na pytanie o szczególnie ulubionego zawsze
wzruszałam ramionami i szybko skanowałam pamięć, w której odnajdywałam jedynie
pustkę. Jak dotąd bowiem żaden nie podobał mi się na tyle, żeby już przy okazji
samego słowa „aktor” paliła się we mnie czerwona lampka z konkretnym
nazwiskiem. Teraz się pali. Zaświeciła się wczoraj. Zadziwiające, że musiałam przeżyć
niemal 40 lat, żeby takiego oświecenia doznać, ha ha ha.
Od dzisiaj – jeżeli ktoś zapyta mnie o ulubionego aktora
albo (bo jest to równoznaczne) o ideał mężczyzny – odpowiedź mam gotową ;-).
Oh, jaka to ulga znać w końcu odpowiedź na takie pytanie i nie głowić się nad
odpowiedzią kiedy tylko ktoś je zada. Jestem dość niezdecydowanym człowiekiem –
stąd bardzo często używam słów „nie wiem”, „nie jestem pewna”, „nie mam
pojęcia”, „nie umiem się określić”, „ciężko mi wybrać”... Stąd też każda rzecz,
sytuacja i wybór, co do których nie mam wątpliwości bardzo mnie cieszy.
Wiedzieć i być pewnym – bezcenna ulga. Nawet jeśli to tak prozaiczna sprawa jak
ulubiony aktor ;-).
Zakupiłam
ostatnio w pewnym sklepie internetowym kilka filmów. Głównym celem „wycieczki”
do tego sklepu były filmy i puzzle dla Olka – zakochanego ostatnio bez pamięci
w cywilizacji i przygodach niejakich „Gormitów”. Wycieczki po sklepach z
filmami i książkami zawsze jednak kończą się u mnie zakupem niekontrolowanym. O
ile umiem odmówić sobie kosmetyków i ubrań, o tyle książki a ostatnio również
filmy są dla mnie pokuszeniem, któremu nie umiem się oprzeć. Kupiłam więc 2 dvd
i puzzle 2 w 1 (70 +100) dla Olka, zapisałam się po informację na temat
dostępności kolejnych części przygód Gormitów i przy skromnej okazji
zakupiłam... 6 filmów dla siebie. Ceny rewelacyjne – za wszystko co zamówiłam –
8 filmów w tym 1 z książeczką i podwójne puzzle Trefla oraz dostawa – niecałe
70 zł. Na realizację zamówienia czekałam tylko 1 dzień. Dostawa kurierem - 6.99
zł. Już wiem, że będę stałym klientem tego sklepu.
Filmy,
które zamówiłam dla siebie – wszystkie indyjskie, proszę państwa. Cztery z nich
to typowe bollywood, jeden to wielki indyjski hit „Aśoka Wielki” z Shahrukh
Khanem a jeden to właśnie film, w którym poznałam swojego ulubionego aktora.
Film traktujący o Indiach i w Indiach kręcony, choć nie jest filmem indyjskim w
rzeczy samej a produkcją kanadyjsko-południowo-afrykańsko-brytyjską.
Oryginalny
tytuł filmu to „Partition”, co w Polsce przetłumaczono jako „Odrzuceni” i choć
nie jest to moim skromnym zdaniem najlepsze tłumaczenie – pod takim tytułem
proszę filmu szukać – jeżeli ktoś nie widział a miałby ochotę obejrzeć. Film
pochodzi z roku 2007 i nigdy wcześniej o nim nie słyszałam. Ale ja jestem wielkim
ignorantem kinowym, więc w ogóle o wielu filmach nie słyszałam, wielu nie
oglądałam a co ciekawsze – nie wiedziałam nawet co dokładnie mam na własnych
półkach. Mój Em w przeciwieństwie do mnie jest filmowym maniakiem. To dzięki
niemu mamy w domu około 400 filmów na dvd. Nie liczę co najmniej setki filmów,
które Em nazwał pirackimi i pewnego dnia spakował je i wyniósł na śmietnik.
Było to wtedy, kiedy przestał jeść mięso i zapuściwszy brodę i włosy zamierzał
na nowo być Sikhem. Z bycia Sikhem w pełni tego słowa znaczeniu ponownie jednak
z różnych względów zrezygnował, mięsa natomiast nie tyka nadal jako też ogląda
jedynie filmy z legalnych źródeł. Kolekcja naszych płytek to głównie filmy
indyjskie – a jakże!, ale sporo też filmów amerykańskich, brytyjskich, polskich
oraz coraz pokaźniejsza kolekcja filmów Olka. Tata skutecznie zaraził synka
swoją pasją bądź też przekazał mu ją już w akcie prokreacji i obaj mogą
oglądać, oglądać i oglądać filmy w nieskończoność. I ostatnio poczęli wciągać w
swój nałóg również mnie, która świadomie bądź nie, ale zawsze jakoś broniłam
się przed nadmiernym „oglądactwem”.
Po tym jak skończyłam niedawno czytać
„Chłopca z Latawcem” i przepadłam za tą książką z kretesem (zresztą
podobnie jak za inną powieścią Khaleda
Hosseiniego "Tysiąc wspaniałych słońc") – pierwsze co zrobiłam to zakupiłam
zrealizowany na jej podstawie film. Na świeżo chciałam skonfrontować obrazy,
które powstały w mojej głowie podczas czytania z obrazami, które ktoś przeniósł
na ekran. O ile o książce zdecydowanie powiem, że jest fantastyczna, o tyle o
filmie jedynie tyle, że jest średni. Zabrakło mi w nim emocji jak też wielu
scen, które moim zdaniem były dość znaczące w całej fabule. Podczas gdy książka
dociera do głębi duszy drogą długą, krętą i zahaczając o wszelkie pobocza i
zaułki, film wydał mi się nakręcony na wielkie skróty. Nie powiem jednak bym nie obejrzała go z
jakąś tam przyjemnością. Podobała mi się muzyka, gra aktorska młodych
przyjaciół Amira i Hassana, latawce na niebie i sceneria
„afgańska”, choć podobno sceny rozgrywające się w Afganistanie kręcono... w
Chinach. Wcale jednak nie spodziewałam się, że miałyby być kręcone w samym
Afganistanie, który to kraj – całkiem przyzwoity przed laty - obecnie toczony
jest przez niekończące się konflikty. Po dwóch książkach Hosseiniego pozostałam
w Afganistanie jeszcze jakiś czas za sprawą książki „Kobiety z Kabulu” autorstwa
Gayle Tzemach Lemmon. Wcześniej
„połknęłam” jeszcze „Afgańczyka” Fredericka Forsytha oraz po raz drugi
„Jaskółki z Kabulu” niejakiego Yasminy Khadry. Wychodzi więc na to, że w
listopadzie głównie przebywałam w Afganistanie i pewnie stąd moja nieczęsta
obecność na blogu. Zastanawiam się też, czy aby przypadkiem w poprzednim
wcieleniu sama nie byłam Afganką... Oczywiście taką z czasów sprzed inwazji
sowieckiej kiedy to panowała w Afganistanie względna normalność. To bowiem, co
zaczęło się tam potem i trwa do dzisiaj jest potwornie przytłaczające.
Z Afganistanu znowu przeniosłam się do Indii. Po „Chłopcu z
latawcem” obejrzałam sobie bowiem „Slumdog’a”. Widziałam ten film już
wcześniej, bo nie przeszedł bez echa i oglądany był masowo, ale po tym jak
płytka, którą mieliśmy w domu wylądowała na wysypisku śmieci – musiałam zakupić
oryginalną. Ten akurat film również chciałam mieć na podorędziu. Na cześć
filmowej Latiki swego czasu nazwałam nawet jej imieniem jedną z pięknych kotek
na Pastorczyku ;-). A potem jej syna ochrzciłam Jamal. Nie, nie dlatego, że mam
fioła na punkcie Indii bądź tego filmu – ale Jamal brzmi znacznie lepiej niż na
przykład Gruby... A właśnie taka finezja rządzi w Pastorczyku przy nadawaniu
imion kotom odkąd nie nadaję tych imion ja. Ba, ja już nawet straciłam rozeznanie w tamtejszych kotach, nie mowa o nadawaniu
im imion, ale tak to jest odkąd w Pastorczyku nadal bywam często, ale jednak już nie na co
dzień.
Po „Slumdogu” włączyłam wyżej wspomniany film „Odrzuceni”. Em oczywiście
już go kiedyś widział i twierdzi, że nakręcono jego adekwatną wersję w stylu
bollywood, którą to wersję sami Hindusi polubili bardziej. Ale oni zasadniczo
kochają swoje bolly kino i żadne inne nie jest w stanie stanąć na ich
piedestale wyżej. „Odrzuceni” to film ogólnie smutny. Zaczął się smutkiem i
smutkiem zakończył. Czytałam jego recenzje w internecie i nie były najlepsze.
Nikt nie czepiał się ani tematu ani przedstawionej historii a jedynie sposobu
realizacji filmu, gry aktorskiej i przekazanych emocji. Moja opinia może też najlepsza nie jest, ale
głównie dlatego, że film właśnie za bardzo zagrał na moich emocjach i musiałam
z jego powodu iść spać z nieco rozmazaną gębą. Nie dość, że sama się mazałam,
to jeszcze obok mazał się Olek, który wkręcił się w film i co scena zadawał mi
setki pytań, na które dorosły człowiek nie umie normalnie odpowiedzieć. Nie
będę opisywać tutaj fabuły filmu, bo można to bez trudu znaleźć w internecie
a jeszcze prościej film obejrzeć. Wspomnę może jedynie, że w filmie pokazany jest skutek podziału Indii na Indie jako takie i Pakistan
przy zastosowaniu kryterium wyznawanej przez ludzi religii. Skutek w postaci
krwawej masakry dokonywanej przez wyznawców hinduizmu, sikhizmu i islamu na
sobie nawzajem. Em opowiedział mi przy okazji, że jego ojciec urodził się w tej
części Indii, która po podziale przypadła właśnie dla Pakistanu. Jako mniej
więcej 5-cio latek, czyli chłopiec w wieku naszego Olka razem z rodziną musiał
opuścić swój dom i ruszyć do Indii. Rodzina zostawiła wszystko i ruszyła w
nieznane. Młodszy brat ojca Em zmarł po drodze z... głodu. Taki los spotykał
jednak i jednych i drugich – i Muzułmanów i Sikhów. Wydaje mi się, że niechęć
obu religii do siebie pokutuje od tamtej pory po dziś dzień. Ale film pokazuje
również światło w tunelu – Sikh ratuje ukrywającą się przed jego pobratymcami
Muzułmankę, zakochują się w sobie i tym samym udowadniają, że to nie religia
stanowi o szczęściu a miłość i że dla miłości można zrobić niemal wszystko.
Szkoda, że taka prosta mądrość dotyczy tak niewielu... Film wzruszający pomimo
wad, jakie zarzucają mu niektórzy krytycy. Ja krytyczna jestem zawsze w jeden
sposób – albo film mi się podoba albo nie. Ten mi się podobał, choć byłam
wściekła, że na noc zafundowałam sobie historię bez happy endu i zanim zasnęłam
przeżywałam ją z bólem serca. No i to właśnie grający zakochanego w pięknej
Naseem Sikha Gian’a – Jimi Mistry od dziś jest moim ulubionym aktorem. Nigdy
wcześniej o nim nie słyszałam a zatem stał się moim ulubieńcem w sposób, hmmm,
jakby to nazwać... dziewiczy? ;-). W roli Sikha sprawił się przednio. Turban, twarzowa
broda, długie włosy, które pokazał w filmie jedynie dwa razy, niesamowity uśmiech, piękne oczy, dobre serce i
poruszający sposób mówienia. Nic bym nie dodała i niczego nie ujęła ;-). Na co dzień Pan Jimy nosi się krótko i bez
turbana, ale zdążyłam wyczytać, że urodził się 1 stycznia 1973 r. a zatem jest
niemal moim rówieśnikiem i jest Brytyjczykiem indyjskiego pochodzenia. Czy
Sikhem? Nie wiem. Ale tak chyba właśnie wygląda mój męski ideał ;-). Ogólną słabość do
wizerunku Sikhów mam oczywiście odkąd poznałam Em. Chciałabym kiedyś zobaczyć
go w tradycyjnym stroju. W jego polskiej szafie nie ma bowiem nawet jednego ciucha w
indyjskim stylu. A szkoda.
I tak oto - jak zresztą zwykle - zamierzając napisać krótką notkę napisałam długaśny wywód. Tak już mam, że nie umiem skupić się konkretnie na jednym wątku, bo kiedy o nim piszę wtrącają mi się po drodze inne i każdy z nich chciałby rozwinąć się na swój własny sposób. Stąd często wątek rozpoczęty na początku posta znajduje swój finał na jego końcu. Niby logiczne, że najpierw jest początek a na końcu koniec, he he, ale nie wiem czy ktoś doczytawszy do końca pamięta, o czym był początek. No cóż, nie mam czasu na edycję i układanie tekstu w lepszą całość. Jeśli nie opublikuję tego co napisałam teraz - pozostanie to w roboczych na amen a potem usunę bez żalu.
Podsumowując powyższą górę słów jedno jest pewne - od wczoraj mam swojego ulubionego aktora i jest nim Jimi Mistry. Pora poszukiwać innych filmów z jego udziałem. Teraz już wiem za czyją sprawką będę wzbudzać zazdrość w swoim własnym, prywatnym Sikhu, he he he. Jestem małpą? Nawet jeśli, Em powinien być mi wdzięczny, że mój ulubiony facet z ekranu to ten, którego wybrałam kiedy odgrywał rolę jego pobratymca. No.
Uciekam, bo mnie przeklniecie za ten post o długości filmu bollywood (każdy trwa co najmniej 3 bite godziny).
Aha - czytam obecnie "Czas postu, czas uczty" Anity Desai. Zgadnijcie co to za autorka i gdzie głównie osadzona jest akcja... ;).
PS. Miałam zamiar wstawić tu jakieś zdjęcia dla rozbicia tej zbitki tekstu, ale blogger szaleje i mi nie pozwala. A niech go!