środa, 29 sierpnia 2012

Bardzo długi pociąg do Was...


A było to tak:

Najpierw była ciężka ospa rodzinna - tak ciężka, że aż godna odrębnego postu, potem był zapracowany od ziemi po niebo urlop na wsi, w międzyczasie była parada pojazdów na Pikniku Country w Mrągowie – emocjonująca i śmierdząca paloną gumą, był mój firmowy piknik rodzinny, na którym pogubiłam się z rodziną, było to i tamto – wszystko bardzo zwykłe bądź odrobinę niezwykłe – ale najbardziej niezwykłe było TO, o czym ONE wszystkie JUŻ dawno napisały (mniemam jednak, że jeszcze nie zapomniały).

I zanim napiszę o czymkolwiek innym – też najpierw napiszę o TYM.

O naszym spotkaniu. Spotkaniu dziewczyn, które jakimś – niekoniecznie przypadkowym – trafem, najpierw dotarły do siebie po nitkach wirtualnej sieci a potem spotkały się twarzą w twarz jadąc do siebie siecią polskich dróg i kolei.

Czy to był jeszcze czerwiec czy już lipiec – nie pamiętam, ale pozazdrościwszy spotkania, które kilka blogowych, znanych mi i bardzo lubianych kobitek zorganizowało w maju w Krakowie a ja - oczywiście - nie mogłam na nie dotrzeć – podsyciłam temat kolejnego spotkania – tym razem ze swoim własnym udziałem i nieco bliżej Grajewa. Temat chwycił jak ryba na tłustego robaka i począł się powoli realizować. Miastem wybranym tym razem okazała się stolica, bo ostatecznie wszystkie drogi prowadzą do „Rzymu” a każda z nas do tego „Rzymu” miała jako taki dojazd i - choć zróżnicowaną - to jednak dość porównywalną odległość. 

18 sierpnia zaznaczył się zatem na czerwono w 6 kalendarzach. Został wyboldowany, podkreślony i opatrzony wykrzyknikiem. Początkowo wydawał się odległy, ale czas dłużył się jedynie przez pierwsze chwile od podjęcia decyzji o miejscu i dacie. Potem przybrał takiego rozpędu, że zanim zdążyłam się obejrzeć – jestem na etapie ciepłych wspomnień wyczekiwanego wydarzenia. 

Lilijka, Myska, Julita, Kobieta z drugiej strony lustra - skład ze spotkania w Krakowie + ja i wciągnięta w naszą pajęczynę przez Kobietę - Ma~ z Tosinkowa.

Sześciopak oczekiwań uaktywnił się mailowo kilka dni przed sobotą zero. Pozbierać się, zaalarmować, że czas się zbliża (!), uzgodnić szczegóły, może nieco nadrobić mniej poznane blogi, co by później nie dać plamy i nie pomylić osoby z kimś innym (to jaaa) ;-). Wymiana maili była intensywna i choć ja brałam w niej najmniej czynny udział ze względów technicznych – czuć było ekscytację, radość i dziecinną niecierpliwość właściwą oczekiwaniu na coś miłego.

Przez pewien okres przed samym spotkaniem, codzienność nieźle dawała mi w kość – choroba dzieci i męża, przemęczenie fizyczne i psychiczne, brak wszelkiego pomyślunku i umiejętności trzymania emocji, nerwów i uczuć (zwłaszcza tych gorszych) na wodzy, rozbicie, rozdarcie, zamieszanie, poplątanie i co tam jeszcze – to wszystko przed samym spotkaniem nieco zbiło mnie z pantałyku.

Jak ja pojadę – rozmyślałam sobie – taka do niczego, pusta energetycznie a jednocześnie pełna wewnętrznej złości na cały świat i własną bezradność? Może się wycofam? Eee, niee, sama niemal zaaranżowałam to spotkanie a teraz dam nogę? Nie mogę tego zrobić dziewczynom. Nie mogę tego zrobić sobie. Jeśli nie pojadę – sama siebie pozbawię szansy na szczyptę cukru w tej swojej psychicznej beczce dziegciu.

Jadę. Sprawdzam pociągi i autobusy. Połączenia są rozsądne aczkolwiek martwi mnie pociąg powrotny. Ostatni mam o 16.13. Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się, że to nieco zbyt wcześnie. Ledwie się dotłukę do tej Warszawy – dywaguję – a już pewnie będę musiała wracać. Nie myliłam się.

Dzień przed spotkaniem, po wyjściu z pracy, niewiele myśląc nad zasadnością tego co robię, idę do fryzjera. Nie pierwszy już raz – chcąc zemścić się na czymś w widoczny sposób – mszczę się na swoich włosach. Nigdy w życiu nie miałam ich prawdziwie długich. Wyznaję zasadę, że aby takowe mieć to muszą one spełniać te wszystkie oczekiwania, których moje nie spełniają. Teraz miałam włosy o długości do ramion. W kilkanaście minut znaczna ich część spadła z mojej głowy na podłogę. Wyszłam od fryzjera lżejsza o swoje wszelkie zło. Uzdrowiona i szczęśliwa. Wyrzuciłam gumki i wsuwki do pierwszego napotkanego kosza i odetchnęłam z ulgą.

Nadszedł 18-sty. Budzik ustawiony na 3.50. Wstaję posłusznie, nie włączam drzemki, nie narzekam w duszy, że muszę się podnieść o tak nieludzkiej porze. Cel uświęca środki? A jakże! Myję się w 3 dzbankach wody (od 2 tygodni nie mamy w rurach ciepłej, bo rury się konserwują...), szybko (w końcu!) suszę swoje „nowe” włosy, robię sobie szybki makijaż, którego jak zwykle prawie nie widać, bo widocznego zrobić nie umiem  i nie wiem, czy uniosłabym taki na twarzy. Ubieram się w amishowy zestaw obowiązkowy czyli dżinsy i gładką koszulkę. Bezpiecznie i wygodnie. Zdecydowanie odmawiam sobie porannej kawy, bo nie lubię toalet w pociągach a kawa niestety wygania z człowieka płyny jak pompa, do torby pakuję portfel i książkę, na schaby zarzucam jasną kurteczkę, w locie chwytam też cienki pomarańczowy szalik. W końcu budzę i tak nieśpiącego już Em. Daję mu pożegnalne buzi, przypilam że ma dbać o chłopców i przypominam w jakim towarzystwie mam polisę na życie – za co w odwecie dostaję w czub – po czym zbiegam po schodach prosto w rześki poranek miasteczka. Dworzec PKP mam bardzo blisko. Idę spacerkiem i zastanawiam się jak to będzie. Wiem, że będzie fajnie, no ale nawet jeśli fajnie to w rzeczy samej jak? 

Kupuję bilet, za moment, o 5.23, wsiadam w swój pierwszy pociąg - do Białegostoku. Osobówka. Staje na każdej możliwej stacji w tym na stacyjkach w środku lasu. Zastanawiam się – kto tu mieszka? I gdzie? Widzę jedynie stróżówkę kolejarza, jego psa i kota bawiących się razem, jakiś jeden dom z ogrodem i mnóstwo drzew. Jednocześnie nie zauważam, by do pociągu wsiadały stada dzików, łosi czy sarenek. Gdzie się więc pochowali ci wszyscy ludzie, dla których zatrzymują się tutaj pociągi? Częste przystanki i mało zawrotne tempo podróży wcale mi nie doskwierają – w końcu siedzę w spokoju jak święty turecki i mam czas na rozmyślania i książkę. Czytam „Lalki w ogniu” Pauliny Wilk (Kasiu – dziękuję za namiar). Książka nosi podtytuł Opowieści z Indii (w czytaniu od pewnego czasu jestem niestety dość monotematyczna) i jest jedną z lepszych książek jakie ostatnio czytałam. Chwilami musiałam oderwać wzrok od stronicy i popatrzeć z zadumą w dal. Pewne bowiem zdania i zawarte w nich treści mimowolnie zatrzymywały mnie w miejscu... Książka nie jest powieścią. To właśnie - zgodnie z podtytułem - opowieść o Indiach widzianych oczyma Polki i przedstawionych przez nią w fenomenalny, bardzo mądry sposób.

W pociągu marznę na kość. Jakie to szczęście, że przezornie porwałam z szafy ten pomarańczowy szal (nomen omen z Indii). W Białymstoku przesiadam się do pociągu numer 2, który docelowo jedzie aż do Zakopanego. Nadal jest mi potwornie zimno, więc owijam się swoim szalem od stóp do głów. Trochę mi głupio. Obok siedzi chłopak w szortach i T-shircie. Ukradkiem patrzę na jego gołe ręce i nogi i odruchowo szukam na nich gęsiej skórki. Ale nie ma gęsiej. Ani nawet kurczęcej. Twardziel. Albo raczej ja mięczak... Z każdym stukotem koła robi mi się jednak coraz cieplej a po dotarciu na Dworzec Wschodni stwierdzam, że tak w zasadzie to już mi gorąco. Z emocji i od warszawskiego słońca, które powitało mnie u siebie jak należy – blaskiem i mocą. Sam Dworzec Wschodni – wcześniej nędzny obrazek Polski ludowej - obecnie - podszlifowany przez EURO - wygląda imponująco. Jeszcze tylko chwila i będę na miejscu. Wysyłam smsa do Myski i Lilijki, które już mnie wyglądają na Dworcu Centralnym – "Pociąg się opóźnia, ale zaraz powinnam ruszyć". Ruszam, przeprawiam się przez Wisłę, mijam teatr, wysyłam dziewczynom jeszcze jednego smsa z informacją, że mam teraz krótkie włosy i pomarańczowy szalik. Otrzymuję odpowiedź „Spoko, znajdziemy się, jedna głowa biała, druga czarna”. Widziałyśmy się na fotkach, poznamy się bez trudu. Pociąg wjeżdża w tunele i sunie nieśpiesznie rozbijając sobą ich egipskie ciemności. Wstaję ze swojego fotela. Wychodzę na korytarz. Maszyna wtoczyła się na peron. Jasno i tłumnie. Wychodzę na świat i kręcę się dookoła siebie. Wyciągam telefon, dzwonię i mówię że już jestem. One, że mnie widzą. Idą. Czarna Lilijka i Biała Myska.

Przyjacielskie uściski i uśmiechy. Niby nareszcie a jednak jakby wcale nie pierwszy raz... Niesamowite. Jak miło je widzieć! Jestem wzruszona, choć pewnie niekoniecznie daję to po sobie poznać. 

Zadowolone, że już „się mamy” najpierw wyjeżdżamy z peronu ruchomą taśmą na górę a potem labiryntem podziemnych przejść zdążamy na spotkanie z Julitą i Kobietą z drugiej strony lustra. 

Dziewczyny czekają u wrót Złotych Tarasów. Kolejne bardzo miłe powitanie. Wchodzimy do środka przeszklonego moll’u (moll’a?). Wszystkie mamy ochotę na kawę. Mnie dodatkowo burczy w brzuchu – nic dziwnego, wstałam przed 4-tą a to już prawie 11-sta. Myska również ma chęć coś przegryźć. Ja zadowalam się kanapką z Subway’a, Myska idzie po wikt do Kaczora Donalda. W międzyczasie Dziewczyna zza Lustra wychodzi po ostatnią „sztukę” naszego sześciopaku, która przybywa własnym autem. Reszta z nas siada przy stoliku na jednym z poziomów Tarasów. Jemy i gadamy. O wszystkim. Nieco chaotycznie (zwłaszcza ja), bo człowiek ma ochotę dużo powiedzieć i o wiele zapytać. Osobiście upuściłam nieco swoich wewnętrznych złości i złośliwości na to i owo (bo czasem człowiek musi – inaczej się udusi) a jednocześnie z ciekawością słucham i patrzę na moje towarzyszki, które na żywo widzę pierwszy raz w życiu a czuję jakbym zjadła z nimi już beczkę soli. Zbieramy z Myską okruchy naszych śniadaniowych fastfoodów i nagle obok stolika "wyrasta" Kobieta z naszą – jak się potem okazało wcale nie ostatnią częścią – Ma~ z Tosinkowa, którą z przyjemnością przyswajamy do grona.

Wszystkie w końcu idziemy na kawę. Siedzimy pod szklistym dachem i popijamy kofeinę zaprawioną mlekiem w różnych postaciach. Miło i przyjemnie. Kumy z internetu real-izują się i plotą jak na kumy przystało jednocześnie przyglądając się sobie i utwierdzając w przekonaniu, że to naprawdę real i że słusznie trafiły kiedyś do blogosfery. Trafiły do niej nieśmiało i niepewnie, raczej bez rozbuchanych planów czy nadziei na cokolwiek więcej ponad własną satysfakcję z pisania. A tymczasem los zrobił im miłego psikusa i od słówka do słówka, od posta do posta - doprowadził je do wspólnego stołu z sobie podobnymi ;-).

Kawa wypita, przez transparentny dach bezlitośnie przypatruje się nam słońce. Pora zmienić lokal, pora pokrzepić trzewie i udowodnić, że człowiek nie wielbłąd.

Lokali wszelkiej maści „na” Złotych Tarasach bez liku, ale ceny w większości z nich - słone. Zarówno więc lokal z paryską nazwą, który miał całkiem wygodne siodła i dyskretny klimat, jak też inny – o nowoczesnym wystroju i zacisznych lożach – po krótkim rekonesansie zostały przez nas opuszczone na rzecz mniej prestiżowego, ale zdecydowanie bardziej przyjaznego dla klientek takich jak my – Sphinxa.

Poszukiwanie odpowiedniego lokalu ukradło nam co prawda trochę cennego czasu, ale patrząc na to z drugiej strony – potwierdziło, że wszystkie mamy jedno oko na karty dań i zawarte w nich ceny. Każda bez wyjątku obraziła się na piwo za 13 zł i obiad w cenie wielokrotności jego prawdziwej wartości.

Sphinx okazał się całkiem dobrym rozwiązaniem. Uczynny kelner złączył nam dwa stoły, sprytnie podosuwał krzesełka, roztasował karty dań a potem bacznie nas obserwował do końca spotkania reagując na nasze gesty i zachcianki. Można było w końcu rozsiąść się luzacko, zamówić dzbanek piwa lub herbatę, porozmawiać na tematy, które pojawiały się spontanicznie,  poznać się jeszcze bliżej i zacieśnić więzi, które – no jakże by inaczej – wzmacniały się z kolejnym łykiem piwa (tudzież herbaty ;-)).

Chwilę po usadowieniu się przy stole zawitała do nas jeszcze jedna blogująca dusza – Madeleine, za jakiś czas jeszcze jedna - Moaa i ... niemal tuż przed moim odjazdem – jeszcze jedna! – Agata. Dziwnym bowiem trafem te właśnie dziewczyny też zaplanowały spotkanie 18-stego i nasza oraz ich wspólna znajoma – Julita - ustawiła wszystko tak, że koniec końców wszystkie wylądowałyśmy przy jednym stole. Początkowe obawy co niektórych z nas, w tym również moje, że nie wszystkie blogowo się znamy, że może będzie nas za dużo i się nie ogarniemy, okazały się zupełnie bezpodstawne.  Poznanie dziewczyn poprzez ich blogi było bardzo miłym przeżyciem, ale poznanie najpierw autorek a dopiero potem ich blogów – też okazało się ciekawym doświadczeniem.

W chwili, kiedy wydało mi się, że biesiada nabiera oczekiwanego rozpędu – mój zegarek bezlitośnie podniósł mnie z krzesła. Ledwo zdążyłam wymienić myśli i oczy z każdą z dziewczyn z osobna a już musiałam objąć się z nimi na pożegnanie...

Kupiłam bilet powrotny, wpakowałam się w pociąg, odnalazłam przedział, zajęłam miejsce, wyciągnęłam książkę i najpierw siedziałam nieruchomo jak hinduski sadhu a potem wzięłam głęboki oddech i oddałam się rozmyślaniom o spotkaniu. Wracałam bardzo zadowolona i bardzo nienasycona jednocześnie.  Usiłowałam czytać, ale tekst jakby mijał się z moją głową. Ogarniały mnie zmęczenie i senność. Chwilami rozdrażnienie... W moim przedziale siedziała bowiem młoda matka z 3 letnim chłopcem. Chłopiec co chwila uciekał mamie na korytarz, zamykał i otwierał drzwi, przesuwał zasłonki i przemieszczał się po siedzeniach. Kiedy mama przywoływała go do porządku i zakazywała denerwujących praktyk – chłopiec płakał. Beczał uporczywie i dokuczliwie. Rzucał się na rodzicielkę do bicia, próbował ją gryźć i szczypać. Odnosiłam wrażenie, że mamusia miała niebywałą ochotę wlepić małemu parę opęklaków a jedynie obecność moja i innej pasażerki ją powstrzymywały. Skarżyła się na chłopca do kogoś przez telefon i niestety – sposób jej utyskiwania jedynie potwierdził przynależność jej dziecka do niej samej... Od razu przypomniała mi się moja 7-mio godzinna podróż pociągiem z Olkiem do Gdyni. Owszem, Olu może był nieco starszy od tego chłopca, ale nie uronił ani łzy, niewiele się skarżył a jeśli już to jedynie po cichu dopytywał czy jeszcze daleko, nie do pomyślenia było, żeby przeszkadzał komuś z pasażerów albo ryczał na cały pociąg, histeryzował czy skakał mi do oczu. Zastanawiam się jednak czasami – jaki będzie Maksymilian – bo nie lubię chwalić dnia przed zachodem słońca, a moje młodsze cielę ma jednak inny temperament i osobowość niż Olu. Bardziej zbójecki i stanowczy.

Pomimo, iż chłopiec z pociągu naprawdę uprzykrzał podróż, pokornie zniosłam jego "maniany" aż do Białegostoku. Miałam też nadzieję, że na koniec podróży matka nie spuści mu porządnego lania dając upust trzymanym na wodzy całą drogę emocjom i świerzbiącym rękom... Suma sumarum trochę żal mi było ich obojga – że tak nie umieją sami ze sobą się dogadać. W Białymstoku znów przesiadłam się do osobówki. Zajęłam miejsce na żółtym, plastikowym krześle przy oknie, co by sobie „podziwiać” znane już niemal na pamięć widoki. Zajęłam jednak miejsce niefortunne, bo... całe zalane piwem. Przymroczona zmęczeniem nie zauważyłam mokrego bajorka ani na siedzeniu ani pod nim. Cóż, przesiadłam się od razu gdy poczułam, że mam mokre spodnie, ale i tak wróciłam do domu śmierdząca piwem, którego osobiście nie wypiłam. Piwo wypite z dziewczynami wyleciało ze mnie bowiem w kosmos szybko i niepostrzeżenie. 

Grajewo przywitało mnie ciemnym, welurowym zmrokiem. Cisza, mącona jedynie moim ukochanym sierpniowym cykaniem świerszczy i sporadycznie przemykającym autem, potwierdziła, że oto jestem w domu. Z fabryki płyt dryfował w miasto zapach świeżego drewna, za którym przepadam odkąd tylko odkryłam, że mam nos. Mój pociąg gwiżdże i odjeżdża dalej... Przeskakuję na dziko przez tory, przechodzę ścieżką wśród zarośli do dziury w płocie, po czym wydobywam się na ulicę obok Starostwa, mijam skwerek, kilka budynków i dzwonię domofonem na III piętro. Chrząk słuchawki i dziecięce okrzyki radości "MAMA!". Po pięknym dniu czeka mnie równie piękny wieczór ze stęsknionym dobytkiem - pomyślałam wchodząc na górę. Niestety - nawet nim odpowiedziałam sensownie na pytanie jak było - praktycznie już mnie nie było... Byłam po drugiej stronie snu.

Dziewczyny - bardzo dziękuję Wam za ten dzień. Dobrze, że byłyście. Dobrze, że w ogóle jesteście. Spotkanie z Wami nie było moim pierwszym spotkaniem z kimś kogo poznałam przez internet. Stąd - nie miałam obaw, że się zawiodę. Mam wyczucie do ludzi i instynktownie zawsze wybieram tych, którzy są tego warci i których - mam nadzieję - ja też jestem choć trochę warta. Jestem szczęśliwa, że Was znam. Że Was znalazłam a Wy znalazłyście mnie.
 
Mysko - nazwałabym Cię nieskruszonym drobiazgiem pełnym wrażliwości. Obiekt do kochania i respektu zarazem. Bo małe znaczy jednocześnie silne. Wydaje mi się, że łączy nas nie tylko znak zodiaku ;-). Kiedy odkryłam Twojego bloga - a nie pamiętam już jak i kiedy - wydawało mi się, że jesteś bardziej kotem niż Myską. Troszkę się myliłam. Nick, który sobie wybrałaś - bardzo do Ciebie pasuje. Aczkolwiek nie waż się przypinać sobie koloru szarego. Bo znam z autopsji takie fajne polne myszy - o wyrazistym kolorze z ciemniejszym paskiem wzdłuż grzbietu ;-).

Lilijko - już wcześniej dostałaś od dziewczyn wysokie notowania za swój głos. Słusznie, bo słucha się Ciebie z przyjemnością. Czerwone szpilki i makijaż oczu - jakiego ja właśnie nie umiem zrobić - zadały szyku na naszym spotkaniu. Podobnie jak z Myską - z Tobą też mam jakieś podskórne związki, których pochodzenia nie umiem wyjaśnić. Na spotkaniu zwróciłam też uwagę na sposób w jaki Ty... jesz. Powoli, spokojnie, elegancko, nożem, widelcem. Jak dama - podczas gdy ja pożarłam swoje danie w 5 minut - łącznie z przybraniem i bez użycia noża. Cóż, subtelna przy talerzu to ja nigdy nie byłam - jem jak mój ojciec - zanim ktoś się przybierze on już wychodzi na papierosa ;-).

Julita - idealne odbicie własnego obrazu tworzonego poprzez blog. Jesteś wypisz-wymaluj taka jak sobie Ciebie wyobrażałam. Atrakcyjna, wesoła, otwarta, sympatyczna dusza towarzystwa. Nigdy nie odebrałam Ciebie jako cichej osóbki ale jako fantastyczną gadułę, z którą nie sposób się nudzić ni marnować czasu. Postać energetyczna niczym red bull ;-). Organizatorka jak most łączący kilka rzek płynących w zupełnie innych kierunkach.

Kobieta z drugiej strony lustra - nie zdążyłam jeszcze poznać Cię zbyt wiele poprzez blog, ale jestem na słusznej drodze. Koniecznie musisz wymyślić dla siebie jakiś krótszy nick, bo chociaż jesteś niewątpliwie Kobietą z krwi i kości wolałabym określać Cię jakoś bardziej personalnie. Wszystkie dziewczyny polubiły Twój zaraźliwy, szczery do bólu śmiech i ja też wpisuję się do Klubu jego miłośniczek - zwłaszcza, że ja tak nie umiem. Jesteś przesympatyczną, swojską dziewczyną, z którą na pewno można konie kraść i żałuję, że zabrakło czasu by jakiegoś gdzieś komuś podprowadzić ;-). Jednak co się odwlecze to nie uciecze, prawda?

Ma~ z Tosinkowa - na Twojego bloga też zajrzałam za późno, by ogarnąć całą Ciebie. Ale zdążyłam wyczytać historię imion Twoich czterech (!) pociech i poznać ich przynajmniej na "dzień dobry". Blog jest pozytywnym rejestrem wspaniałej rodziny, do której aż chce się jechać w gości. Masz poczucie humoru, fajny dystans do świata (o ile dobrze czuję ;-)), ładne włosy i mój podziw - za ten duży dom pełen ludzi i otwarte ramiona. Trzech synów i czwarta córka - normalnie szczęściara ;-).

Madeleine - za mało i za krótko - i w realu i na blogu. Nad Twoimi oczyma chyba wszystkie z nas się rozpłynęły, bo są takie wyraziste i tak bardzo niebieskie. Delikatna uroda studentki zupełnie nie wskazywała mi na to, że możesz mieć dwójkę dzieci! Bardzo ładnie mówisz i mam na myśli tak mowę ust jak i ciała.

Moaa - kiedy tak znienacka stanęłaś przy naszym stoliku i to akurat obok mnie - byłaś jak zjawisko. Rany - co za dziewczyna - przemknęło mi przez myśl. Czy ona aby na pewno przyszła do nas? Świetnie ubrana, z uczesaniem jakie uwielbiam i wspaniałym uśmiechem. Szkoda, że zanim zamieniłam z Tobą więcej niż kilkanaście słów - musiałam już iść. Masz w sobie fajną dostojność (nie mylić z wyniosłością!!!), ale szybko wertując Twojego bloga odkrywam też, że jesteś przyjazną, wrażliwą i serdeczną dziewczyną.

Agata - przywitałam się z Tobą i pożegnałam niemal jednymi i tym samym gestem... Nie znam nawet Twojego bloga. Jedyne czego się o Tobie dowiedziałam to to, że za jakiś czas będziesz Mamą. Życzę wszystkiego najlepszego!

I to by było na tyle.

Tekst skracałam i formatowałam kilka razy. Nie wspomnę, że kleciłam go przez kilka dni borykając się z techniką i czasem. I już nie mam do niego głowy ni serca. Ale "wypisałam" się. Na przyszłość będę miała pamiątkę ze szczegółami o swojej podróży na spotkanie z Wami (mam nadzieję, że nie ostatnie !).

Jednocześnie pozdrawiam bardzo serdecznie Asiayę, którą jako pierwszą poznałam w realu najpierw poznając jej blog - Wszystkie kolory Indii. Znam też osobiście Lusin z Eire - ale z nią poznałyśmy się na żywo w innych okolicznościach - zanim jeszcze ona zaczęła pisać bloga. 

Wyżej opisane spotkanie było jednak wyjątkowe - bo tak wspaniale "stadne".

Dziękuję za uwagę i już się zamykam - zanim mnie ktoś gdzieś zamknie zmęczony mną do upadku sił ;-).

PS. I tak Was kocham :-).


piątek, 24 sierpnia 2012

Wracam z otmętów


Mętny czwartek.
Mętne niebo.
Mętne myśli.
Mętne życie.

Żeby cokolwiek w tych otmętach dojrzeć trzeba wsadzić kij i porządnie zamieszać.
Czy ma ktoś kawał porządnego kija na podorędziu?
Nie ma?
W takim razie sama na siebie muszę ukręcić jakiś bat i trochę się nim ochlastać jak średniowieczny pokutnik.

Do rezonu Amisho. Do pionu. Przecedzić męty. Wygrzebać się z mułu. Wypłynąć na powierzchnię. Zabić przeszkody w sobie i obok siebie. A potem – po ich trupach – do celu. Celu, którym jest jasność bytu. Za długo bowiem siedziałam pod ziemią. A pod ziemią wiadomo – umarli i krety. I o ile z kretem podam sobie łapkę z uwagi na bystrość wzroku, o tyle z umarłymi wolę się jeszcze nie bratać! Ja przecież jeszcze żyjęęęę!

Co udowodnię kolejnym wpisem, który powoli acz skrupulatnie tkam sobie na krosnach minionych wydarzeń i myśli.

Uprzedzam, że będzie długo. Nie wiem czy ciekawie, ale machina pisania, która stała sobie w kącie bezczynnie od 5 lipca – nasmarowana i natchniona teraz ruszyła jak z wodospadu.  A skoro wodospad – będzie lanie wody, niestety. Obawiam się jednak, że najpierw muszę jechać na Pastorczyk... Dziś po pracy.

A zatem do „poczytania” po niedzieli.

Pozdrawiam WAS wszystkich bardzo serdecznie  i przepraszam za te długaśne, blogowe lenistwo.