piątek, 21 grudnia 2012

The last post in 2012 :-)

W tym roku jestem w pracy ostatni dzień. Pozostało mi do wykorzystania jeszcze 4 dni urlopu i 2 dni opieki. Opiekę wykorzystać należy, bo przepadnie a urlop wykorzystać można, choć nikt nie zmusza. Wykorzystam więc połowicznie. Dwa pozostałe dni przejdą mi na kolejny rok. A zatem - Wigilia, czwartek i piątek po Świętach oraz Sylwester - wolne. Nooo, powinnam też wspomnieć, że na koniec roku firma wypłaciła nam tzw. nagrody. Jakaż to ulga dla mojego portfela, który poniósł poważny ciężar wydatków na chrzest Tomaszka, prezenty choinkowe dla dzieciaków i teraz - naprawę Złomka. Ale z finansami to ja mam zawsze tak, że kiedy tylko poczynają cienieć, jakiś dobry duch w nadzwyczajny sposób je dokarmia... 

Złomka zaprowadziłam do lekarza w środę po południu. Lekarz obiecał ostukać, opukać, zajrzeć tu i ówdzie i uzdrowić. Wczoraj zadzwoniłam by podpytać o postęp leczenia. Okazuje się, że Złomka czeka przeczep nagrzewnicy jednak na dzisiejszy wieczór powinien być już po zabiegu. Ufff, co za ulga... Bo nie wiem jak u Was, ale u nas - po dokuczliwej śnieżycy wziął się dokuczliwy mróz. I jak tu jeździć bez ogrzewania? 

Piszecie, że u Was nie ma śniegu, że szaro i buro... Nie umiem sobie tego nawet wyobrazić, bo u nas są całe góry śniegu, moi mili. Zepchnięty z ulic na boki tworzy wysokie zasieki. Czasami nawet nie wysokie a wręcz gigantyczne! Tu i ówdzie można napotkać usypane szczyty, z których można by zjeżdżać na nartach ;). Dzisiaj, kiedy główne trakty są odśnieżone i nowy śnieg nie pada - taka zima wygląda pięknie, ale od poniedziałku do środy, kiedy to sypało nieustannie a służby odśnieżające wydawały się spać gdzieś w zaciszu powstających zasp - wtedy to owa zima doprowadzała mnie do rozpaczy. Nie można wyjechać z parkingu, nie można znaleźć miejsca do zaparkowania, nie można minąć się z innym samochodem w węższych uliczkach... Mój Złomek robił co mógł, by szczęśliwie dowieźć Olka do przedszkola i mnie do pracy, ale ile ja zjadłam nerwów po tych zaśnieżonych drogach, to tylko ja, Oluś i sam Złomek wiedzą. Kto to słyszał, by beczeć z powodu śniegu! A jednak - zdarzyło mi się, bo choć sam śnieg to nie problem to jednak moja bezsilność wobec niego to już wielki problem. 

A teraz zamiast opadów śniegu mamy sążnisty mróz. Bystre słońce i zimno jak diabli. Pod nogami skrzypi, w policzki szczypie, rzęsy przymarzają do powiek. Nie wiem ile jest na minusie, ale mniej więcej w połowie drogi od 10-ciu do 20-stu.

W środę po południu u Olusia w przedszkolu odbyły się Jasełka. Główne skrzypce w przedstawieniu grały dzieciaki z grupy sześciolatków. Pięcio i czterolatki jedynie asystowały i wspólnie śpiewały kolędy i pastorałki. Początkowo miałam w ogóle odpuścić Olusiowi środowe przedszkole i całe te Jasełka - zwłaszcza, że jako czterolatek nie grał w nich szczególnej roli, ale wzięłam się w karby i powiedziałam NIE. Nie może tak być, że z powodu tego cholernego śniegu nie poślę - w ten jednak szczególny dzień - małego do przedszkola i nie pójdę na przedstawienie, do którego jednak i on się przygotowywał. Podśpiewywał w domu kolędy już od jakiegoś czasu, więc czemu miałabym zniweczyć jego mały-wielki trud? Niech uczy się współpracy w grupie od najmłodszych lat, niech bierze udział w wydarzeniach i przedstawieniach zawsze, jeśli tylko mają miejsce. I my, jako rodzice, mamy go ku temu popychać, skłaniać, pomagać mu i być obok. Moi rodzice nie zawsze mogli i było mi z tego powodu czasami przykro i smutno, więc chyba nie zamierzam powielać schematu z mojego własnego dzieciństwa, prawda? Em również użalał się, że jego ojciec nigdy nie interesował się za bardzo jego szkolnym życiem i on teraz zawsze chce brać udział w tego typu "życiach" swoich synów. Dlatego też ustawiłam szyki we właściwy sposób - zwolniłam się godzinę z pracy, zajechałam do domu, zgarnęłam Em oraz Maksymiliana i udaliśmy się na przedszkolne Jasełka. Oluś szczerzył banana, kiedy wypatrzył w tłumie rodziców własną mamę, tatę i Maksia. A skoro Maksio - cóż... nie mogłam za bardzo skupić się na oglądaniu świątecznego "show", bo mały odprawiał swoje własne - właził na krzesełka, przestawiał je, zestawiał, odstawiał, gadał jak najęty i... zebrał tym samym swoją własną widownię. 

Po zakończeniu Jasełek przyszedł "Mikołaj" i rozdał dzieciakom worki z prezentami, którymi były - oczywiście - słodycze. "Ten Mikołaj to była taka nasa pani, mamo, wiesz?" Ano wiedziałam, bo głos wydobywający się spod pierzastego, białego zarostu mówił sam za siebie. Nie sądziłam jednak, że dzieci tak szybko go zidentyfikują... Postacią Mikołaja najbardziej zafascynowany okazał się jednak Maksymilian. Krzyczał z emocji i wskazywał na niego palcem a oczy podwoiły mu swoją średnicę ;-).

Po Jasełkach nie zawiozłam już Olusia do przedszkola. Zwolniłam go z góry aż do 2 stycznia. Po pierwsze - nie mam Złomka i dojeżdżam do roboty ze znajomymi a po drugie - niech sobie dzieciak odpoczywa. Niech śpi do woli i siedzi w ciepłych pieleszach a nie - 6.30 rano, ciemnica i mróz a dzieciak już na dworze. Niejeden stary jeszcze lula o tej porze a ja będę dzieciaka ciągać - skoro nie muszę. Bo akurat teraz nie muszę - wczoraj i dzisiaj siedział z nianią i Maksiem a jutro już wyjeżdżamy. 

Kiedy pomyślę sobie o jutrzejszym pakowaniu, ubieraniu siebie i dzieci, znoszeniu tobołów i samej podróży - opadam z sił już w chwili obecnej. Całe życie na wyjazdach z Pastorczyka i na dojazdach do niego... 

Kiedyś muszę napisać posta o swojej drodze do szkoły, o drodze do Pastorczyka w ogóle. O nim samym - tak, wiem, ciągle to obiecuję (Edwardzie!) a i tak potem piszę o swojej bieżącej codzienności. Teraz, kiedy tak bardzo wnerwia mnie śnieg na ulicach miasta, w którym mieszkam, przypominam sobie dla otuchy nasze zimowe życie w Pastorczyku... Jeśli koniec świata miał być dzisiaj - to ja wybieram się na niego jutro ;-). Jakiż to INNY świat. Nie dość, że na zupełnym odludziu, to jeszcze żyje się tam zupełnie inaczej niż w mieście - małym bądź dużym. Nawet inaczej niż na typowej wsi, gdzie domy i siedliska sąsiadują ze sobą w ilości większej niż nasze pastorczykowskie dwa. Takie odludzie to też nieco inne wartości, inne wyznaczniki pór roku, dnia i nocy. Inne priorytety. Życie tam wydaje się być z jednej strony prostsze, z drugiej o stokroć trudniejsze... Wiele "rzeczy" - nazywając najogólniej - na tej naszej wsi jest uciążliwych, ale też wiele mi się tam bardzo podoba - a choćby to, że człowiek tam musi myśleć bardziej o zwierzętach niż o sobie. Dzięki temu nabiera do siebie dystansu, nie popada w egoizm, nie koncentruje się na sobie. Bo jak tu zanadto myśleć o sobie, kiedy jesteś człowieku odpowiedzialny za nakarmienie i oporządzenie 80 rogaczy, podobnej (zależy od akuratnego pogłowia ;-) kwiczących, załóżmy +/- 50-tki gdacząco-piejących, gruchających, co najmniej kilku szczekających, kilkunastu miauczących, kiedyś jeszcze kwaczatych, gęgatych, gulgowatych, beczących, trusiowatych... Wierzcie mi, że pośród takiego  gremium do zadbania nie zawsze ma się już siły i ochotę na wyjątkowe strojenie domu, wymyślne wypieki i potrawy.

Stąd kuchnia na mojej wsi zawsze była prosta. I taką najbardziej lubię. Śledź z beczki w octowej zalewie z cebulą, usmażony "po prostu" na złoto karp, zupa rybna, gotowane ziemniaki, uduszona na oleju kiszona kapusta z grzybami i owocowa zupa z makowymi kluskami... Obecnie potraw jest więcej i są ciut bardziej wymyślne, jeśli wymysłem jest sos grecki czy krokiety z kapuchą i pieczarkami... Nigdy w moim domu nie było na Wigilię pierogów. Nie wiem dlaczego, ale przypuszczam, że nigdy nie było czasu ich lepić...

Wsi kochana - w dzisiejszym przepychu kocham Cię w tej Twojej najprostszej i najskromniejszej postaci. Kocham Cię taką, jaką byłaś wtedy, kiedy pomarańcze i orzechy były marzeniem. Kiedy miały smak i cieszyły naprawdę. Nie to, bym tęskniła za biedą i niedostatkiem minionej epoki - czasem jednak wspominam to, co minęło, porównuję z bogactwem dzisiejszych sklepów, przepełnionymi wózkami w marketach, całym tym marnotrawstwem dookoła i wywalaniem pieniędzy w błoto - często tylko dlatego, że człowiek postawiony wobec pełnych półek dostaje małpiego rozumu. 

Piszę w pośpiechu. Trochę bez ładu i składu, ale jest to prawdopodobne mój ostatni post w tym roku. Zebrałam więc ostatnią swoją "rzeczywistość" do kupy i nawalam w klawiaturę jak dziki osioł.

Wybaczycie? 

Życzę Wam moi kochani spokojnych Świąt. Miłych, serdecznych, ciepłych i... białych jak u nas. Smacznych i zdrowych. Niech to będzie dobry czas dla Was i Waszych bliskich :).

Bawcie się dobrze w Sylwestra a na Nowy Rok już dziś przygotujcie sobie szerokie uśmiechy.

Pozdrawiam Was bardzo serdecznie i znikam w śnieżnej bieli..... Ahoj!

wtorek, 18 grudnia 2012

Śniegiem pisane

Nasz świat północno-wschodni zabielił się i zapuszył po uszy. 
Pobieliło się nieroztropnie, intensywnie, wręcz pochopnie.
Piękny jest kolor bieli lecz poszaleli anieli !
Nasypali, naprószyli bez ładu, bez umiaru, sensu i składu.
Jak tu jeździć i chodzić po świecie, gdy wpierw zawieje a potem zamiecie?

Wychodzę dziś rano z bloku, brodzę po kostki w świeżym bielactwie, dochodzę do samochodu zaparkowanego wczoraj za węgłem sklepu a samochód w puchowej kurcie i ruskiej czapie. Szybko wrzuciłam Olusia do środka, okryłam go kocem a sama za miotłę i huzia. Szybko mi poszło, bo choć warstwa śniegu miała co najmniej 10 cm to śnieg był puszysty i "miótł" się lekko i zwiewnie. Zdecydowanie wolę obmiatać auto ze śniegu niż zażarcie skrobać taflę lodu ukształtowaną i utwardzoną na jego szybach. Obecnie jednak, tak jeden jak i drugi przypadek woła o pomstę do nieba gdyż wysiadło mi ogrzewanie. Dmuchawa wieje chłodem a powietrze nagrzewa się jedynie w określonych przypadkach - kiedy samochód długo jest na wysokich obrotach. Jutro, o ile jeszcze będzie jakaś możliwość przejazdu po naszym miasteczku, prowadzę Złomka do lekarza. Wizyta umówiona, liczę na nieskomplikowany zabieg i tanie "leki". 

Śnieży od wczoraj. A w zasadzie od soboty. Weekend, jak pisałam wcześniej, spędziliśmy na Pastorczyku. Chrzest Tomaszka odbył się zgodnie z planem. Wszystko dopisało i wypaliło, jednak zima na naszym końcu świata pokazała rogi już w niedzielę i aby dojechać z Pastorczyka do kościoła w Kolnie (3,5 km drogą gruntową przez totalne pustkowie) brat musiał przelecieć drogę traktorem z szuflą. O ile większe samochody przejechały po tym podrasowanym trakcie bez większych problemów, o tyle ja nieco się obawiałam, co by mi Złomka nie świsnęło gdzieś do rowu bądź by biedaczek nie zawiesił mi się gdzieś na wysokich koleinach... O ile jednak stresuje mnie jazda po wielkich i nieznanych miastach o tyle autorodeo po błocie i zaspach mam już we krwi, bo to po takich drogach głównie poruszałam się od... urodzenia (niekoniecznie od razu jako kierowca, choć prawdą jest, że jak tylko odrośliśmy od ziemi ojciec od razu sadzał nas za kierownicą i uczył jazdy). W niedzielę bałam się jednak z tego powodu, że jako chrzestna musiałam być w kościele na czas a dodatkowo wiozłam ze sobą chłopaków i mamę. Em załapał się z innym składem, jadącym bezpiecznym samochodem terenowym - a jakże! Na szczęście ja też dumnie dojechałam bez problemów :).

Powrót do domu niedzielnym wieczorem zajął nam dwa razy więcej niż zwykle. W lasach ślisko, na głównej drodze masa samochodów z przewagą tirów. Wszystko poruszało się wolno i niepewnie. Śnieg ciągle padał i ograniczał widoczność. Dzieci spały, ja kierowałam w skupieniu a Em siedział obok i mnie wnerwiał.

Mam nadzieję, że do weekendu aura się poprawi. Póki co nadal sypie i sypie i sypie i sypie... Od rana, bez ustanku. Miasteczko poważnie sparaliżowane a ja w swoich przedświątecznych działaniach poważnie ograniczona.  Jednak - żeby nie było - wcale mi to nie spędza snu z powiek. Mam nadzieję, że na Wigilijny wieczór dotrzemy jakoś na naszą wieś, że jakiś śledź, kapusta i opłatek się tam znajdą a reszta - jak Bóg da - być może, lecz nie musi. No.

PS. Oczywiście, że "wiersz" jest owocem mojej własnej, "radosnej" jak zimowa zawierucha twórczości ;-). A co!

czwartek, 13 grudnia 2012

Bigos grudniowy

Bigos świąteczny to ugotuje moja mama a ja dziś trochę "pobigoszę" Wam o wszystkim, co akurat mam pod ręką i na myśli :). 

Klimatyczne piosenki i świeży śnieg. Świąteczna atmosfera powoli więc się tworzy, ale ja jeszcze nie wpadłam w nią nawet kawałkiem jednej nogi. No dobrze - może wpadłam małym palcem od tej nogi, ale chyba ani paznokietka więcej...

Miniony weekend spędziłam na "dogłębnym" sprzątaniu mieszkania łącznie ze zmianą firanki i zasłon w dużym pokoju. Teraz na oknie mam "zestaw zimowy" - firanka bardziej "gęsta" i biała niż lekka i ażurowa firanka "letnia" a zasłony w ciepłym, pomarańczowym kolorze i suto umarszczone. Dotychczas wisiały niebiesko-żółte czyli takie bardziej "chłodzące" w swej tonacji. Upinanie zasłon zajęło mi pół soboty i odebrało pół zdrowia, ale pomarańczowy efekt ułagodził nieco moje nerwy i ból karku. Powinnam zanieść te zasłony do jakiejś szwaczki czy krawcowej i skorygować ich długość, co by potem nie szaleć przy nich ze szpilkami w zębach, ale czy ja się kiedykolwiek na to zbiorę? Gdybym miała nieco drygu w łapach sama mogłabym je przerobić, ale że ni drygu ni maszyny do szycia u mnie niet a z wybiorem do szwaczki to u mnie jak z tą sójką - co jakiś czas wiszę pod karniszem jak nietoperz i sapię z wysiłku. 

Zmiana firanki i zasłonki - rewolucja w sumie niewielka, ale to właściwie jedna z niewielu zmian w wystroju mieszkania, którą wdrożyłam również z uwagi na zbliżające się święta. Żaden nasz domowy kąt nie uświadczy co prawda swoich regularnych mieszkańców w same święta, bo mieszkańcy - jak zawsze - wybiorą się świętować na zagubioną wieś, ale choćby takie energetyczne zasłony oraz niewielka choinka nie zaszkodzą sercom ni oczom, o nie! Kiedy bowiem pomarańcz spuścił się zasłoną po oknie, nawet Em został nim uderzony we wzrok. Zachwycał się nowym wyglądem pokoju na głos i z tej okazji wyciągnął nawet jedną ze swoich butelek francuskiego wina na wieczór. Niestety, tak się urobiłam przez cały dzień, że odmówiłam celebracji i poszłam spać mniej więcej po dzienniku. 

W niedzielę przybrałam się do wypisywania świątecznych pocztówek. Niby nie jest to wielka rzecz, ale jednak wymaga chwili spokoju i skupienia. Tymczasem, kiedy tylko wystawiłam na stół swoje pudło z pocztówkami i kopertami oraz kubek z pisakami - od razu z miejsca pojawił się obok mój nieodczepny ani na krok asystent. Wypisywanie musiałam więc przerywać raz po raz, kilka kartek zmarnowałam, bo albo się pomyliłam w adresie, albo w tekście pisząc "zdrowych Świąt Wielkanocnych" zamiast Bożego Narodzenia albo którąś kartkę czy kopertę Maksio przyozdobił po swojemu... Mordęga. Z tym niewielkim człowiekiem nie jestem w stanie wiele zrobić. On tak bardzo chce robić to co ja i tak bardzo chce mnie we wszystkim papugować, że wszystkie moje aktywności zabierają mi zwykle o wiele więcej czasu niż w normalnych warunkach, gdyż czas muszę dzielić na dwoje. Jeśli nie pozwalam małemu robić dokładnie tego samego co ja - muszę organizować mu jakiś zastępczy warsztat pracy. I tak nie zawsze jest z tego rad, bo chłoptaś nie głupi i nie da się zbyć byle czym, ale zupełnie zignorować się nie da. Pamiętam, że Oli był toczka w toczkę taki sam i zaczął się zmieniać "na lepsze" mniej więcej jak skończył 2,5 roku. Tym samym wiem, że bezwzględną asystę Maksymalnego będę musiała "znosić" jeszcze dość długi czas. Nie przeszkadza mi ciekawość oraz pęd do nauki i odkrywania świata przez dzieciaki - jestem z nich niezmiernie dumna a często bywam wręcz rozbawiona tą ich małą-wielką mądrością i sprytem, ale chwilami brak mi cierpliwości. Zwłaszcza jak jestem z nimi sama - a w tym tygodniu znowu jestem. 

W poniedziałek Em poleciał gdzieś w rejony Neapolu w bucie na mapie. Wraca już jutro wieczorem, ale jakby nie było cały tydzień siedzimy z chłopakami sami. Nie ma mowy o popołudniowym wyjściu na zakupy, bo sama z nimi obydwoma poprzysięgłam sobie już nie chodzić na żadne zakupy - tym bardziej zimą i do dużych sklepów. Nie dość, że muszę okiełznać ich obu to jeszcze z emocji i pod zimowym ubraniem zawsze upocę się jak mysz. A zatem w tym tygodniu jestem uziemiona. Do pracy, do przedszkola i galopem do domu.

Część prezentów zamówiłam przez internet, część kupię w przyszłym tygodniu. Prezenty robimy tylko dla dzieci obecnych w Święta w Pastorczyku. Będzie ich łącznie 7-ro (zabraknie ekipy brata z Gdyni). W nachodzącą zaś niedzielę - 16 grudnia odbędą się chrzciny Tomaszka mojej siostry. "Oczywiście" będę chrzestną. Jaki z tego morał? Ano taki, że ten grudzień trzepnie mnie po koncie należycie. Tomaszek to mój trzeci chrześniak. Pierwszy ma już 22 lata, więc nie wiem, czy nie powinnam zacząć zbierać na prezent weselny, bo A. dość poważnie prowadza się z pewną dziewczyną. Druga chrześniaczka to mała Maja - jeszcze nie tak dawno opisywałam swoją podróż pociągiem do Gdyni na jej chrzest a tu kolejne dziecię do kolekcji. Na stare lata jakiś przypływ... Nie wspomnę głośno, że u średniego brata zanosi się (a raczej już zaniosło) na trzecie dziecko. Jak to wszystko zwali się kiedyś na raz w Pastorczyku to Armagedon gotowy. Przedsmaki już mamy, kiedy dotychczasowa 9-tka skłębiła się tam na 1 Listopada...

Ale czy to nie jest urok dużej rodziny? Domyślam się, że potem te dzieciaki niekoniecznie już muszą utrzymywać bliskie kontakty, ale dzieciństwo mają już związane Pastorczykiem na gruby supeł.

A co u mnie prywatnie mili Państwo? ;-) Prywatnie mam się całkiem dobrze, choć z opisanych wyżej względów nie miewam sposobności na pisanie ani czytanie Waszych blogów na bieżąco i na gorąco. Podczytuję je z pracy, z telefonu i z Olkowego iPada (pisanie z tego ustrojstwa wykluczam...), czasem piszę komentarze, które - jeśli piszę je z pracy - często lecą w otchłań i nie mam nerwów ich powielać. Odpuściłam sobie zupełnie Wasze przemiłe candy i konkursy - bo choć dusza rada do raju - wiecie jak jest... Ale nie tylko ja cierpię na tzw. niedoczas, prawda? A nie umiem zająć się blogiem, książką czy filmem, jeżeli mojego czasu wymagają chłopcy, których nie widzę dziennie przez 9 godzin. Jednak to wszystko co mnie dotyka i spotyka jest normalne, naturalne i właściwe. Nie baręczę nad sobą i wiem, że kolej rzeczy musi być taka a nie inna a w tym wszystkim i tak przecież wyrywam jakieś chwile "tylko" dla siebie. 

W pracy zmieniliśmy piętro i pokoje. Było kilka dni zamieszania, noszenia rzeczy z góry na dół i adaptowania się do nowych warunków. W TAMTYM pokoju przeżyłam 7 i pół roku! I teraz nie wiem co napisać - czy obym co najmniej tyle samo przeżyła w tym nowym czy oby coś się zmieniło? Na dzień dzisiejszy nie mam ochoty na zmiany, choć generalnie chęć zmiany rośnie we mnie od jakiegoś czasu, ale szanowna stabilizacja, spokój i... ta mała zmiana w postaci zmiany pokoju na razie są moim pniem, którego jednak warto się trzymać. Aha - jakby co, to teraz szukajcie mnie w pokoju 108 a nie jak dotychczas w 206 ;-).

Pozdrawiam, życzę Wam i sobie coraz cieplejszej atmosfery świątecznej. Postaram się jeszcze skrobnąć coś bliżej Świąt zanim zniknę na długi czas w Pastorczyku.


AHOJ, HO HO HO!