wtorek, 31 grudnia 2013

Słowa na koniec i początek roku

Święta były spokojne. I w zasadzie nic mi dodać, nic ująć... Chociaż nie. Może jednak coś na chybcika dodam:

1. Zawsze Mama... Ale tym razem to ja upichciłam wielgaśny gar bigosu (wiadomo, Ona mogła...). I muszę Wam powiedzieć, że dobry był. Bardzo nawet. Inne dania też robiłam i też mi wyszły. Poza ciastem oczywiście, bo jednak tutaj zawsze pozostanę nieudacznikiem. Zrobiłam jedynie szarlotkę. W smaku super, ale spód ciasta twardy jak podeszwa od gumaka. Po tygodniu nieco zmiękł (PO TYGODNIU), ale i tak nie ma się czym chwalić. Trzy inne ciasta zrobiła Bet. Ale ona też miała pecha... ;-). Jej sernik np. wyleciał w ostateczności do świńskiego koryta. A co tam, niech i warchlaki mają Święta... ;). 

Zresztą - amatorów na ciasto w naszym domu nie było. Mięsa, ryby i sałatki pooooszły w mig, ale do "wypieków" nikt się zbytnio nie palił.

2. Zrobiłam 20 litrową bańkę podpiwku... Zaczął mi gazować dopiero po kilku dniach. Rożne mam podejrzenia dlaczego tak późno, ale mniejsza o to. Zanim bowiem piwko nabrało mocy drożdżowej, połowy bańki już i tak nie było. Sama nigdy wcześniej nie robiłam. To był mój debiut. Kto zaś robił dotychczas? Wiadomo...

3. Pierwszy raz sama oprawiłam 2 wielkie karpie. Na wigilię MUSIAŁA być zupa rybna (karpie łby, płetwy, podroby i inne "ochłapy" plus włoszczyzna i przyprawy). I karp smażony - ot, tak po prostu. Na szczęście nie musiałam sama pozbawiać tych karpi żywota. Gdybym musiała - poprzestałabym na śledziu, jak mniemam. Oprawianie było ciężkie i żmudne, ale choć z lekka niezdarnie - uporałam się. Kto zawsze zajmował się tą "krwawą robotą" ? Wiadomo.

4. Pogoda jaka jest - każdy widzi. Dzieciaki, zamiast ciągać się na sankach i odśnieżać ścieżki na podwórku w P. bawią się... w piaskownicy. Do domu wracają uszatanione jak święta ziemia. Bałwany błotne.

5. Szczeniak nam zdechł. Zachorował, nie dostał na czas pomocy (bo święta i ech! no nasze niedopatrzenie...) i niedzielnego poranka znalazłam go sztywnego. A taki śliczny i radosny był. Zakopałam go w asyście Bet i swoich chłopaków w ogrodzie pod jabłonką. Olek oczywiście sypał swoją filozofią jak z rękawa. "Wiesz Mamo, już nam tu 6 osób "zamarnęło": 3 świniaki, Nesia (nasza suka), Babcia i teraz Serdelek....". 

6. Chłopcy siedzą na wsi od soboty 21 grudnia. Ja wczoraj przyjechałam do pracy i zostałam na noc w naszym mieszkanku. Było miło, ale pusto. Zrobiłam dla rozrywki duży gar curry z wieprzowiny, indyka, soczewicy, ciecierzycy i innych warzyw na dzisiejszy ewentualny wieczór w P. Pycha. Ucięłam też skypową pogawędkę z Em. Kiedy usiłował sobie ze mną romansować na ekranie pojawił się Teściu. Był niezwykle miły, uśmiechnięty, powitał mnie indyjskim gestem, zapytał kiedy w końcu zjawimy się w Indiach a na koniec pomachał mi pa-pa, przesłał całuska i powiedział "I love you". Było mi niezmiernie miło, mówię Wam! Kiedy Teściu poszedł spać, w ekranie pojawiła się równie uśmiechnięta Teściowa. Pogadałyśmy o chłopcach (Babcia ma na ich punkcie świra), zapytała jak się miewa moja siostra i jej Tomaszek (doceniam, że zawsze o nich pamięta), również przesłała mi całuski i poszła spać. No, a my z Em dalej gadu-gadu. Wyjechał w połowie listopada, wraca pod koniec stycznia. Czas leci...

Piszę na szybko i w punktach. O tym, co mi akurat przychodzi do głowy. Nie mam już czasu na żadną edycję i poprawki, więc jest jak jest i niech tak zostanie.

Przed Świętami nie napisałam tu ni słowa, więc chociaż teraz zostawię ślad. To zdecydowanie mój ostatni post w tym roku. Roku jak dotąd dla mnie najgorszym. Niech więc sobie idzie precz i nie wraca.

To tak: jakkolwiek spędzacie dzisiejszy wieczór - niech będzie udany!Ja w rodzinnym gronie na wsi - wiadomo. 

BĄDŹCIE ZDROWI W TYM NOWYM 2014. NADE WSZYSTKO ZDROWI, BO OD TEGO WSZYSTKO SIĘ ZACZYNA I NA BRAKU TEGO - NIESTETY - SIĘ KOŃCZY... WIĘC DBAJCIE O SIEBIE I SWOICH BLISKICH. NIECH WAS OTACZAJĄ PRAWDZIWI PRZYJACIELE A WROGOWIE OMIJAJĄ WAS Z FURĄ SIANA. UŚMIECHAJCIE SIĘ I NIECH SIĘ WAM WIEDZIE, NIECH SZCZĘŚCI, NIECH SPEŁNIA WSZYSTKO TO, NA SPEŁNIENIE CZEGO CZEKACIE!!!

DZIĘKUJĘ WAM TEŻ, ŻE TU U MNIE BYWACIE. ŻE CZYTACIE, ŻE WAS MAM :).

SERDECZNIE WAS POZDRAWIAM I DO SIEGO ROKU, KOCHANI!


wtorek, 17 grudnia 2013

Epilog Więźnia, Jasełka i Wściekłe Ptaki

Doczytałam wczoraj "Więźnia nieba". Do 23.15 mi zeszło. Ale zaczęłam dopiero po 21, a miałam jeszcze chyba około 200 stron. Na szczęście książka nadrukowana bukwami pokaźnej i tym samym zbawiennej dla mnie wielkości, treść wciągająca, więc szło mi z gładka. Na zakończenie powiem jednak o tej książce tak: kilka zagadek jak na mój - wbrew pozorom - logiczny umysł - zostało nierozwiązanych, kilka wątpliwości nierozwianych i generalnie zabrakło mi w tej opowieści zakończenia. Ale być może tak miało być? Być może resztę powinnam sobie "dośpiewać" sama? I coś w tym "samodośpiewaniu" chyba było, bo całą noc ta "książka" mi się śniła. Nie, nie jako przedmiot na półce ale jako treść. W tak różnych wariantach, odsłonach i kombinacjach, że kiedy się obudziłam nie wiedziałam gdzie jestem. Być może te moje sny nie były ściśle związane z "Więźniem", ale niewątpliwie przeżywałam takie senne fabuły, które - gdybym ich tylko nie zapomniała o świcie - mogłabym przenieść na papier. Niestety, zwykle (choć nie zawsze) to co mi się śni trafia na... Cmentarz Zapomnianych Snów ;-).
Teraz będę podążać za "Cieniem Wiatru". Najpierw tylko muszę schwytać go za poły. Bo na półach w swoim mieszkaniu go nie mam, a do biblioteki miejskiej jeszczem nie dotarła.
Chociaż nie. Najpierw może zajmę się na dobre wspominanymi wersetami Szatana. Aż strach się bać jakie mnie sny między tymi wersami będą nawiedzać... Wodę święconą przy łożu stawiać?
A dziś po pracy Jasełka. Przedszkolne. Na scenie MDK-u. Będę miała okazję w końcu zobaczyć to miejsce od środka. W Jasełkach, na deskach rodzimego "teatru" wystąpi Aleksander Wielki-Niewielki. Ustna jego kwestia indywidualna zamyka się co prawda w jednym zaledwie zdaniu, ale to 6-cio latki grają w tym show pierwsze skrzypce. Olu będzie pasterzem i kolędnikiem zarazem, na co pozwoli mu "misternie" przyszykowany przez mamusię (tym razem nie kulinarną i nie rękodzielniczą a outfitowo-modową czy jak tam zwał) strój - biały kubraczek wygrzebany w barakowozie z dziadami odzieżowymi na Pastorczyku i przypominający podpinkę od paltka z minionej epoki oraz gustowny kapelusik Tatusia (kapelusik new age, bo jak wiadomo - u nas "tatuś modny"). Pierwotna stylizacja przewidywała również kociubę po moim dziadku, ale ostatecznie panie z przedszkola kociuby, laski i ciupażki oddały rodzicom abarot, co by dzieciaki nie wszczęły walki wręcz i zamiast Jasełek nie urządziły sobie jatki.

Mój kolędnik, poza jednozdaniową kwestią osobistą, będzie oczywiście werbalnie i ruchowo uczestniczył w śpiewach, tańcach i czym tam jeszcze, co jest w programie przedstawienia. Już od X-czasu nuci mi w domu kolędy i pastorałki bądź też zamęcza mnie, bym słuchała ról jego kolegów, które też mimochodem "posiadł".
Maksymilian na pewno nadawałby się do roli męskiego aniołka, bo w przedszkolu słynie ze swego wiecznego i serdecznego uśmiechu oraz "przylepnej" natury, co osobiście mnie dziwi, gdyż w domu mam go za wiecznie jęczącego, upartego dokuczyciela. Maluszki z jego grupy tym razem będą jedynie publiką na sali, więc zastanawia mnie jedynie jaką mi ten diabli aniołek odegra rolę jako widz. Mam nadzieje, że w tłumie zeżre go trema i będzie siedział jak truś.

A wczoraj w Tesco była promocja na Angry Birds. Olek błagał mnie o nie już dawno (bo dzieciaki do przedszkola przynosiły... a wiadomo najlepszy marketing to właśnie w takich placówkach), ale 75 zł za maskotkę z posępną miną nie odważyłam się dać (kupony mnie ominęły). Wczoraj zaś, kosze z kolorowymi ptakami zachęcały ceną 29,99 zł za sztukę (i tak sporo...), więc pomna Olkowym rączkom "składanym ku niebu" - tym razem się złamałam. Ale wiadomo - jak Olu to i Maksi, zwłaszcza, że obaj ze mną byli. Tak więc - jeden żółtego (bo całe życie o takim marzył... taaa...), drugi niebieskiego (nie sądzę, by w ogóle marzył o jakimkolwiek) i najpierw wojna przy kasie, bo Maksi za nic nie chciał oddać swojego do skanowania a potem wielka nierozłączność (z ptakiem jeść, z ptakiem oglądać bajki, z ptakiem sikać - no tu akurat nawet pasuje, z ptakiem spać i rano iść z nim do przedszkola...). Swoją drogą - mnie samej, starej a głupiej - te pluszaki bardzo się podobają.
Co u nas więcej?
Ano życie. Może jeszcze zdążę napisać więcej przed Świętami, tymczasem zaś opuszczam stanowisko komputerowe i pędzę do przedszkola, potem chyżo do chałupy a potem jeszcze chyżej na scenę.

Ahoj!

czwartek, 12 grudnia 2013

Stuk, puk, bezsenność i book...

Przeważnie chadzam lulku z kurami. Wczoraj jednak miałam jakiś dziwny, wampirzy wieczór. Nijak nie mogłam zasnąć a wręcz rzeknę, że w ogóle nie chciało mi się spać. Kawę pijam zasadniczo jedną dziennie i picie owo odbywa się zwykle po godzinie 7 rano. Nadmiar kofeiny zatem nie maczał w mojej bezsenności swych palców. Żadnych innych dopalaczy również nie przyjmowałam. Dzień jako taki podobny był do innych. Ot, taki "pałer-niespałer", co to nie bywa a jednak czasem się zdarza...

Zwyżkę formy wykorzystałam zatem na książkę. Jakiś czas temu kupiłam sobie w Tesco "Więźnia nieba" Carlosa Zafona. Przeczytałam około 20 stron i odłożyłam. Odłożyłam nie dlatego, że mi się nie podobał a dlatego, że jakoś nie po drodze mi było wtedy z czytaniem. Niedawno pobożnie nawróciłam się ku lekturom. Na dobry start przebrnęłam przez  "Trudne decyzje" Anity Shreve
 
Wcześniej przeczytałam zaledwie jedną z jej licznie wydanych książek, ale jak dobrze pamiętam podobała mi się na tyle, że po kolejną sięgnęłam bez wahania. Niestety, "Trudne decyzje" zupełnie mnie nie porwały. Akcja powieści osadzona jest w Afryce, stąd książka tym bardziej mnie skusiła, gdyż kontynentalnie Afrykę mam we krwi zaraz po Azji (kiedyś miałam odwrotnie, ale pewien osobnik mnie zmienił). Treść książki nieco płytka i nijaka, nie do końca zrozumiałam jej przesłanie. I nie wiem - albo jest średnio napisana albo średnio przetłumaczona. Początkująca literatka z liceum mogłaby w przypadku tej książki mówić o sukcesie. Autorka z nielichym jak dotąd dorobkiem i popularnością - powinna raczej położyć po sobie uszy. Rzadko nie kończę rozpoczętych książek, także i tę doprowadziłam oczyma do końca. Pomimo "braku szału" ostatecznie trochę zaprzyjaźniłam się z bohaterami i ciekawiło mnie w którym momencie ich życia i na jakim etapie autorka postanowi mnie z nimi pożegnać. Pożegnała na szczycie góry Kenii i choć wspinałam się na nią wraz z bohaterami niemal od początku opowieści - na koniec nie zobaczyłam z tego szczytu ani pięknych widoków, ani nie poczułam zwycięskiej euforii ani choćby zmęczenia, które choć boli to niesie jakiś triumf i satysfakcję... Zeszłam więc spokojnie z góry na ziemię, książkę zamknęłam i odstawiłam na półkę na jej wieczne spoczywanie. Nie napiszę, że książkę odradzam. Ale też nie umiem polecić.

"Więzień nieba" natomiast, przypomina mi troszkę powieści Aleksandra Dumasa, które to bardzo, ale to bardzo lubię (nie pytajcie czy ojca czy syna, bo do końca nie rozróżniam a czytałam chyba obu; w tym - obu czytałam za mało!). "Więźnia" czyta się lekko i przyjemnie. Stopniowo odkrywane tajemnice wciągają i nim się człowiek spostrzeże jest już w połowie książki, o ile nie dalej. Czytałam więc sobie wczoraj i czytałam. Sen ani o mnie myślał ani ja myślałam o nim. Ah, jeszcze jeden rozdział. Albo dobra, jeszcze jeden. Ok, rozdziały są krótkie to jak przelecę jeszcze jeden to nic się nie stanie. I nie stało. Poza tym, że jak zerknęłam na zegarek było blisko północy, co taką kurzą spaczkę jak ja wprost przeraziło. Z niechęcią zamknęłam wrota więzienia w Barcelonie, zgasiłam lampkę i zaklinałam sen, co by się w końcu ze mną przespał, bo do 5-ej niedaleko. Śniły mi się jakieś cuda niewidy, przebudzałam się wielokrotnie, rozmyślałam o życiu i śmierci (serio!) i raz po raz sprawdzałam czy budzik będzie dzwonił już czy jeszcze da mi choć minutę... Koniec końców wstałam o 5.30 (za późno!). Zmęczona i ze "zwichniętym" karkiem. Facjata w lustrze nie ukrywała ciężkiej nocy i musiałam spędzić nieco więcej czasu niż zwykle na kamuflowaniu jej piękna "inaczej".

Zafon pisze całkiem fajnie. Z humorem i swadą. Lubię jego język, choć mam wrażenie, że chwilami troszkę za bardzo go ukwieca. Ale też, jak to zwykle bywa w książkach przekładanych z innego języka, nie do końca wiadomo czy bardziej czytamy autora czy tłumacza...

Wiem, wiem. Wszyscy zaraz napiszą o "Cieniu wiatru". WIEM! I wiem też, że jest ponoć lepszy od "Więźnia". No, ale co ja zrobię, że w Tesco natknęłam się na to, na co natknęłam a na to na co się nie natknęłam to się nie natknęłam? No? Ale Wy nie bójcie, skoro "Cień" jest lepszy, to znaczy, że cała przyjemność ciągle jeszcze po mojej stronie.

Muszę też w końcu napisać, że około 2-3 miesięcy temu na blogu u Ani odbył się między wierszami jej wpisu mały quiz, który niechcący rozwiązałam (bo akurat byłam wtedy w ZOO i miałam przyjemność "pobratać się" z przedmiotem quizu - inaczej bym nie wiedziała) i w nagrodę Ania obdarzyła mnie - jak to nazwała - ehem, ehem, małą niespodzianką.

Przytargane przez kuriera pudełko skrywało w sobie pięknie wydane wersety. "Szatańskie", k woli ścisłości. ZAWSZE chciałam tę książkę przeczytać i przeważnie zawsze mieć ją na własność. Sprawiła mi więc  Ania zaiste małą-WIELKĄ niespodziankę. Napisała też, że ciekawa jest mojej recenzji tego dzieła. 

Hmmm...

Za recenzenta mienię się marnego. Za bardzo nie umiem i już. Są jednak ludzie, którzy potrafią. Po ich recenzji, człek albo ma ochotę przeczytać ze zdwojonym apetytem albo mu on zupełnie przechodzi. Dlatego staram się recenzji albo nie czytać wcale albo przeczytać ich jak najwięcej - tak dużo i tak różnorodnych, aby się w nich zagubić, pogubić i dojść do wniosku, że nic mi po nich i muszę za dzieło zabrać się sama. I jest to chyba opcja najlepsza.

Z drugiej strony - jeśli coś czytam - miło się podzielić. I miło kiedy ktoś się dzieli. Jeśli ma inne zdanie o książce - fascynującym jest je poznać. Może nawet bardziej niż gdy jego opinia jest zbieżna z naszą. Dlatego WARTO czytać. Tak w ogóle.

"Wersety" ciągle przede mną. Ciężkie są ponoć. Cóż, po połowie ich strony, którą raczyłam byłam przeżuć pewnego wieczoru i odłożyć, bo nagle pochłonęło mnie "życie tu i teraz" - nie mam o nich jeszcze nawet cienia zdania. Ani nawet cień ten nigdzie się nie czai... Kniga jest gruba i na pewno lekko jej nie przeskoczę. Nie wiem też, kiedy do tego solidnego skoku na nią przygotuję się i przybiorę... Coś mi się wydaje, że po przygodach z Panem Zafonem mój skok może okazać się na razie niemożliwy.

ALE.

Asica-Diablica kiedyś na pewno z Szatanem (choćby i w wersetach) sobie poradzi.

Dziękuję za wytrwałość. O ile ktoś takową posiadł - czytając co powyżej. :)

wtorek, 3 grudnia 2013

Kropki trzy...

... Mama "przypomina" mi się w najmniej oczekiwanych momentach. Siedzę nad laptopem i papierami w pracy a tu nagle CIACH! Mama. Ni stąd ni zowąd. W jednej sekundzie oczy nabierają mi łzami i koniec roboty. Natychmiast muszę wyjść do łazienki, bo przecież nie będę radziła sobie z tymi emocjami "publicznie". 

Tak, Mama mi się "przypomina", bo z całą pewnością nie mogę powiedzieć, że myślę o niej notorycznie. Nie chcę i nie mogę sobie pozwolić na życie Jej śmiercią, bo zapewne ona pierwsza - odwołując się do tytułu mojego poprzedniego posta - wzięłaby za to na mnie wspomnianego kija. 

Ale jednak - bywają takie właśnie chwile, że w gardle ściska, w oczach szczypie i w sercu kłuje. Bywa, że powoduje to jakiś konkretny bodziec a bywa, że żaden szczególny. Jak napisałam - ciach i łza. Trach i bezdech. Bo tak naprawdę to jest tak, że choć nie myślę o Mamie non stop, to myśli o Niej mieszkają we mnie na stałe. Czasami tylko wychodzą na spacer. A kiedy wracają, zgrzytają kluczem w zamku, trzaskają drzwiami i powodują we mnie przeciąg. I właśnie wtedy mi źle. 

Mama często mi się śni. Dobrze. Normalnie. Czasami sny są dziwne i niedorzeczna, ale przecież nikt od nich nie oczekuję, że będą jak jawa. 

Ciągle jeszcze wiele rzeczy musimy po Niej uporządkować. Pozostawiła po sobie mnóstwo przedmiotów. Przydatnych i zbytecznych. Mnóstwo rzeczy osobistych. Ciężko się z tym wszystkim "rozprawić" a obie z Bet nie chcemy, by rozprawiał się z tym nikt inny poza nami. Nikt się co prawda do tego nie pali, ale też nie chciałabym dopuścić do sytuacji, że ktoś byłby zmuszony.

Dom w P. nie jest już tym, czym był. Nie ma tam gospodyni. Nie ma tam elementu łączącego. Nie wiem też jaki go czeka los. Póki co jeżdżę tam i jeździć pewnie będę, ale już nikt i nic nie wróci tego miejsca na tor, którym podążał PRZED. 

Nie chce mi się Świąt w tym domu, nie chce mi się w niego wkładać serca. Ale kochają go moje dzieci. To dla nich muszę się przełamywać. Dla nich muszę tam ubrać choinkę, sprawić by poczuły świąteczną atmosferę, by były pomiędzy osobami, które stanowią dla nich rodzinę. Cóż, mój egoizm (jednak nie ze mnie samej wynikający) nie może być tu gorejącą gwiazdą betlejemską... I nie będzie. Muszę się postarać. Również dla Bet i Tomaszka.

Olu powiedział do mnie ostatnio: "Wiesz Mamo, chciałbym się teraz przytulić do Babci...". Normalnie jakby mnie walnęła bomba rozpaczy. I jak tu nie chadzać po kryjomu do łazienki w robocie - kiedy to człowiek ni z gruchy ni z pietruchy przypomni sobie taką scenę... Wrażliwość Olka czasem mnie powala. Jest wyjątkowa - pomimo tego, że chłopaczę uwielbia "walczyć" i jest na etapie fascynacji Gormitami, Ben Tenem i Power Rangers'ami czyli bohaterami według matki mało wrażliwymi. ("Ale oni zawsze walczą ze złem!" - Mamo! Taaa...).

Więc jak tu nie urządzić Świąt w domu, który ciągle dla chłopaków jest domem Babci... Bo my ciągle jeździmy "do Babci". Nie do Dziadka, nie do Bet, nie na Pastorczyk, nie na wieś, nie na weekend. Zawsze "do Babci". Taki serdeczny myślowy skrót.

A tak w ogóle, to bardzo chciałabym, aby ten rok już się skończył. Rodzinnie jest dla nas zdecydowanie najgorszy. Nie tylko z uwagi na Mamę, choć Ona oczywiście przebiła wszystko. Z uwagi na innych też.

2013-sty! - masz jeszcze 28 dni. Zabieraj je szybko w swoją przeszłość i daj szansę lepszym. Please!

środa, 27 listopada 2013

Dajcie na mnie kija

Z tym swoim pisaniem to ja się ruszam jak refak w gliniastym błocie... 

Nie, nie chodzi o to, że nie mam o czym pisać, bo wszak (moje nagminnie nadużywane słowo - wiem!) słynę z konstrukcji elaboratów również o tzw. niczym. Konkretnych tematów do pisania zupełnie mi nie potrzeba. Czego mi więc potrzeba? 

Kija, cholera.

Owszem - "pozaczyniałam" ci ja postów jak ciasta na święta, ale odstawiwszy je do wyrośnięcia ze smutkiem stwierdzam, że marna to była robota, bo nic mi z nich nie wyrosło. Same opadłe gnioty na pół gwizdka. Potrzymam je trochę w roboczych dzieżach i w końcu wywalę psom. Albo lepiej świniom, bo świnie to wszystko zeżrą a psy bywają wybredne.

Mam jeszcze 15 minut do spędzenia w robocie... Utknęłam nad pewnym wnioskiem o wznowienie postępowania administracyjnego... Pisanie fachowe też mi cholera nie idzie. 

Naprawdę, dajcie tego kija, bo ani rusz!

Zamierzam spisać w punktach swój listopad, ale z moim obecnym zrywem to nie wiem czy ja nie spiszę się na straty... Kilka faktów z Listopada wartych jest zanotowania, więc chciałabym je zanotować ku pamięci. Nie od dziś bowiem wiadomo, że "mowa trawa, pismo grunt". Taką trawą jest także moja pamięć. Zawodna i niepewna istnienia. Bo przyjdzie sobie na przykład taka krówka czy kózka, trawkę pożre i po wszystkim. A pismo wiadomo - jak grunt - zostanie. 

5 minut. 

Za oknem ciemnica. 

Jak wyjdę to pojadę do Pepco po rękawiczki z palcami dla Maksia (Olek ma to i on chce, nie będzie przecież chodził w jednopalcowych jak... dzieciak).

Wskoczę też do księgarni po jakąś planszową grę - ileż można pozwalać dzieciom oglądać bajki... Tylko, kurka wodna, zaraz sama będę musiała z nimi grać. A mam tyyyle roboty w domu. Olać? Olać. Zagrać "se" z dziećmi i mieć wyj***ne na wszystko. O. Czy ja zawsze muszę żyć w świadomości, że mam tyyyle roboty w domu? 

2 minuty.

Reklamy w RMF-ce. Zbieram szanowną w dżinsy opiętą i ruszam w tę listopadową szarą otchłań. 

To bywajcie. 

No i nie zapominajcie o tym kiju!!!

czwartek, 31 października 2013

Lista wypadków październikowych

P a ź d z i e r n i k.

1. Niezwykła pogoda - ciepło, słonecznie, kolorowo. Po zawodnym wrześniu, październik spisał się jak ta lala. 

2. Aleksander zaliczył szpital. O czym było 2 posty wcześniej. Tragedia to żadna, ale pierwsza myśl: dzieciak idzie leżeć (dobrze, że nie siedzieć) - zawsze sprawia, że się Matce na chwilę robi gorąco. Na szczęście, tylko na chwilę. 

3. Aleksander (też) wziął udział w przedszkolnym przedstawieniu z okazji Dnia Nauczyciela, w którym to show zagrał Wiatr. Matka vel "Rękodzieło" przygotowała mu okolicznościowy strój... Wzięła duży, niebieski wór na śmieci, wycięła dziurę na głowę i ręce, dół ponacinała w tzw. frędzle, do których to frędzli dowiązała jeszcze dodatkowe frędzelki cięte z reklamówek-jednorazówek i - gotowe. Kiedy Wiatr się ustroił i latał po mieszkaniu to wiało i furczało aż huczało. Norrrrmalnie jak jaki Wiatr znad Oceanu Indyjskiego! (cokolwiek to nie znaczy ;-)).




 Pani w przedszkolu dorobiła jeszcze dla Wiatru czapeczkę, bo Matce na nakrycie głowy pomyślunku już zabrakło. Ba, pomyślała wręcz, że taki Wiatr to raczej czapki zrywa a zatem nie ma sensu ubierać go w coś, co sobie sam zaraz z głowy zmiecie, prawda? Jak jednak widać koncepcja Matki nie została podzielona przez grono pedagogiczne i Wiatr otrzymał - całkiem zresztą gustowną i dopasowaną do peleryny - czapcię z frędzelkami (patrz foto niżej).

Ustna kwestia Wiatru składająca się z 8 wersów została przyswojona w szpitalu właśnie. Nie będę się chwalić, bo może nie wypada, ale przyznam, że przyswojenie poszło nam migiem. Po prostu szybko jak... wiatr. Przy okazji sama sobie sylabizowałam w wolnych chwilach - "Jestem wietrzyk, który lata - hula, gwiżdże, figle (wersja Olka - hugle) płata" i tak dalej ;). Bardzo mi ten Żywioł pasował do Olesia, choć on - tak samo jak brat i Matka - znak wodny. Ale "zwiewny" za to jak cholera. Zdjęcie poniżej znalazłam na stronce www przedszkola i śmiam twierdzić, że mój Wiatr prezentuje się najbardziej efektownie. Taka dziś będę skromna, a co! (aczkolwiek dziewczynka w żółtym też niczego sobie - tylko kim ona jest - prostokątną dynią?)



4. Wcześniej w przedszkolu odbyło się też Święto Jabłka. Olu w tym czasie właśnie się hospitalizował, więc swego udziału w nim nie zaznaczył, ale za to Maksymalny wziął udział na pełnego maksa i później również jego odkryłam na kilku fotkach z imprezy na przedszkolnej www. 


Szarlotka, którą z (niesłusznym!) bólem serca zadeklarowałam się na tę jabłkową fetę upiec, nie zrobiła mi wstydu. Po tym jak wyjęłam ją z piekarnika i uszczknęłam kawałeczek z rogu blachy - żałowałam, że muszę ją oddać ;).

5. Jak widać po tym, co wyżej - tak rękodzieło jak i cukiernictwo wychodzą u mnie z cienia ;).

6. W październiku zrobiłam wykopkę warzyw na naszej wsi. Wszystko w piwnicy. Dynie również, ale tylko te najbardziej dojrzałe, bo młode niestety szybko się psują. Bet tnie je siekierą na pieńku pod antonówką i nosi świniom. W ogóle Bet wpadła w szał roboty na wsi. Ogród wyczyściła ze wszelkich pozostałości roślinnych - chwasty, badyle, liście, spadłe i nadgniłe owoce - wszystko elegancko wyrwane, zebrane i oddane zwierzętom bądź zutylizowane na... gnojowni. Porządek, że muszka nie siada.

7.  Zdechło nam cielę na wsi. Młode. Cóż, czasem się zdarza. Zwłaszcza, że bydła ci u nas dostatek. I my (ja i Bet) to zdechłe cielę pocięłyśmy na części i oddałyśmy naszym psom i kotom, których mamy dużo i które im bliżej zimy tym bardziej przepadziwe za żarciem. Jatka była - mówię Wam. Siekiera i noże miały co robić ;). Nie pierwszy już raz ćwiartowałyśmy zdechlaka dla naszych psów i kotów. Możecie się brzydzić czy dziwić, ale jakbyście mieli kilkanaście (ba, nawet kilkadziesiat) kotów i 6 psów do wykarmienia to może inaczej byście na to spojrzeli ;-). Bet co drugi dzień gotuje wiadro kaszy (zaparza osypkę czyli mielone zboże), kupuje co tydzień na rynku wielki worek starego pieczywa i po kilka pałek psiej kiełbasy.
Wydatek i obowiązek. Ja wszelakie zdatne, konsumpcyjne resztki z domu mrożę i potem wożę na Pastorczyk - zero marnotrawstwa. Nie sprawiamy sobie specjalnie tylu tych psów i kotów, ale są i trzeba się nimi zająć. Koty ciężko upilnować, by się nie rozmnażały, bo to nie mieszkanie w bloku, gdzie ma się nad nimi kontrolę. Łażą po całym, wielkim obejściu, część jest dzika i niewiadomo kiedy zadobywa potomstwo. Ot, pewnego dnia gdzieś w stodole odkrywa się miauczące maluchy. Psy - często są to zwykłe przybłędy. Ktoś się pozbędzie, wywali, wywiezie (ucięłabym takim łapy). I jeśli taki czworonożny nieszczęśnik trafi do nas - często po prostu zostaje. 


Mniej więcej 2 miesiące temu znalazła się u nas właśnie taka nieznanego pochodzenia suka. Ale o niej zamierzam napisać nieco więcej w odrębnym poście, bo historia z nią jest dość ciekawa. Dodam tylko, że nazwaliśmy ją Marta ("Marta mówi" - kto ogląda Mini Mini na pewno mówiącą Martę zna) i ta Marta ma teraz... szczeniaka, gdyż jak się okazało przyszła do nas w stanie błogosławionym. I proszę - było w Pastorczyku 4 psy a tu czary mary i ni stąd ni zowąd jest ich nagle 6. Kiedy szczeniak się odchowa - Marta idzie na operację-sterylizację. Nie ma innej rady. 

Napomknę jeszcze, że za siódmego psa robi u nas pewien prosiak. Ale o nim - tak ja i o Marcie - napiszę osobno. Chrum chrum.

8. MPSS w październiku wybył za granicę tylko raz. Za naszą wschodnią miedzę - do Wilna. Był tam już chyba ze 2 bądź 3 razy. Tym razem przywiózł mi śliczny naszyjnik z drobnych bursztynów i litewskie piwo o mocy 4,5 volt. Nic szczególnego. Ja zresztą lubię już chyba tylko piwa pszeniczne a najlepszym spośród tych, które znam jest niemiecki Paulaner, którego to "nauczył" mnie właśnie Em. Szkoda tylko, że jest ono u nas takie drogie (0,4 l około 4 pln). Wilno jest ponoć bardzo z-wifi-kowane. Sklepy, bary, restauracje, dworce, ulice, autobusy, nawet taxi - wszędzie Wi-Fi. Do Wilna Em pojechał autobusem. Kiedy wjeżdżali na Litwę - luzik. Kiedy wyjeżdżali - kontrola ze strony litewskiej jako i polskiej. Dokumenty i bagaże. Hmmm, a niby Unia! "Nie wiem czemu - powiedział Em, ale jak już wjechaliśmy z powrotem do Polski to poczułem ulgę. Poczułem się swojsko. Jak w domu." Miło to słyszeć, prawda?

9. Mama ma już pomnik. Cały "obiekt" wydał mi się dość duży w porównaniu z innymi obok, ale to chyba dlatego, że Ojciec "wybudował" go nie w formie zwykłego grobu a typowego grobowca, który za zadanie ma pomieścić więcej osób niż tylko Mama - w tym oczywiście Jego samego (Boże daj jak najpóźniej!!!). Moi Rodzice nie byli zbyt dobranym małżeństwem. Mimo wszystko odniosłam wrażenie jakby Tata Mamie wybudował... Taj Mahal. Serio. Mama lubiła prostotę i była skromna - stąd i pomnik w zasadzie jest prosty, ale gabarytowo naprawdę pokaźny i dodatkowo ma wypisaną osobistą dedykację (tak to określam) Ojca dla Mamy - stąd tak mi się jakoś kojarzy z Taj Mahalem... Myślę też, że często zupełnie nie znamy serc ni myśli naszych bliskich.

I tym oto właściwym dla nadchodzących Świąt akcentem kończę tę pobieżną październikową listę wypadków. Dla nas niewątpliwie będą to Święta szczególne. Dziś jedziemy na Pastorczyk wszyscy czworo.

Życzę Wam spokoju i dobrej pogody (bo ponoć zanosi się na deszcz...:-(). Ja wrócę tu dopiero po czterdziestce ;-). Odpiszę też wtedy na zaległe komentarze.

wtorek, 29 października 2013

Szlachetna Paczka w kolorze Lili


Czy jest Wam znana akcja Szlachetna Paczka, moi Drodzy? 

Ja usłyszałam o niej w ubiegłym roku, choć jej historia sięga już bodajże 12 czy 13 lat.

Krótko mówiąc, akcja polega na uszczęśliwieniu ubogich rodzin poprzez przygotowanie dla nich specjalnej paczki, w której powinno znaleźć się to, czego dana rodzina (osoba) potrzebuje, a na co sama pozwolić sobie nie może. Nie bez przypadku akcja organizowana jest około Świat Bożego Narodzenia, gdyż jest to czas, który chyba każdemu kojarzy się z ciepłem, radością, wzajemną życzliwością i obdarowywaniem się. To właśnie w tym okresie słowa prezent i paczka nabierają najbardziej szczególnej mocy w całym roku.

W akcję angażują się tak zwykli ludzie jak ja i Ty jak też osoby powszechnie znane - politycy, aktorzy, sportowcy, ludzie radia i telewizji. 

O szczegółach akcji można przeczytać TUTAJ. Jest to oficjalna strona projektu.

Już w tamtym roku, kiedy to usłyszałam o PACZCE miałam niebywałą ochotę wziąć w niej udział, ale w moim miasteczku nie była jeszcze organizowana, nie znalazłam w pobliżu osób do współpracy, zamotałam się w swojej codzienności i.... koniec końców (z nosem na kwintę - bo jednak zabrakło mi uporu i konsekwencji oraz chyba szczerego zaangażowania) odłożyłam swoje chęci na zaś.

W tym roku, nasza droga blogowa, ale też jak najbardziej realna! LILI sprawiła, że moje ubiegłoroczne chęci zostaną wreszcie wykorzystane :). Lili bowiem została tzw. "SuperW" akcji i postanowiła zorganizować paczkę dla potrzebującej rodziny. Jako, że jednej osobie nie jest łatwo taką paczkę przygotować - zanęciła wszystkie chętne dobre dusze na swoim blogu i od teraz WIĄŻEMY TĘ PACZKĘ WSPÓLNIE. MY czyli wszyscy chętni przez Lilijkę zanęceni. Już jest nas ponoć około 13, ale wierzę, że to nie trzynastka będzie tą szczęśliwą liczbą. Ja wierzę, że ta liczba będzie... nieskończona! Jeśli nasze możliwości przerosną limit jednej paczki - jestem pewna, że stanie się tak z pożytkiem dla innej, potrzebującej rodziny.

Szczegóły naszej paczki są w trakcie ustaleń. Jeśli ktoś wyraża chęć, by dowiązać supełek na paczkowej wstążeczce - poproszę o maila - do mnie bądź bezpośrednio do Lili. W trakcie rozwoju wypadków postaram się również tutaj, u siebie na Żywotniku, zamieszczać relacje z naszych działań. Dzieła serca i życzliwości należy bowiem rozpowszechniać. Rozlewać je dookoła tak, by żadna siła nie miała siły ich zetrzeć i wysuszyć. No.

Lili nie pierwszy już raz "nawołuje" do tego by się dzielić. By pomagać. To niezwykle szlachetna, wspaniała, ciepła i współczująca dziewczyna. Ja sama często "odpowiadam" na jej apele o pomoc dla potrzebujących, ciężko chorych dzieci (i nie tylko dzieci), których zdrowie często zależy... od przysłowiowych złotówek złożonych do kupki przez tych, którzy usłyszą wołanie, przystaną, obejrzą się i zawrócą by pomóc. Portal "SIĘ POMAGA" stał mi się od niedawna niezwykle bliski. Obym sama nigdy nie musiała z niego korzystać jako potrzebująca... 

Pomagać to zarazem dawać i czerpać radość. Dlatego też - choć nie zawsze, nie codziennie, nie permanentnie - staram się nie obrastać obojętnością jak rura mułem. O. 

Tych, którzy jeszcze nie trafili do Szlachetnej Paczki, a chcą być częścią czyjejś radości - zapraszam. 

piątek, 25 października 2013

Ecie pecie tak się plecie...

Piękny ten październik, ach... 

Ale powoli nadchodzi jego kres i nadchodzi tym samym znienawidzony przez większość a całkiem lubiany przeze mnie - listopad. Mój mroczny kumpel, który wiele lat temu powołał mnie na świat. Rocznica będzie okrągła i zamierzałam napisać z tej okazji post w rodzaju "...eści twarzy Joanny", ale post ten wymagałby znacznych nakładów pracy i grzebania w foto archiwach - a na to się nie zdobyłam i przynajmniej do owegoż 2-go już nie zdobędę.

Listopad mnie jak widać nie przeraża, ale poważnie przestrasza mnie nadchodząca zima. Boję się tych mrozów i śniegów, które niechybnie zawojują w swoim czasie świat wokół mnie. Co ranek bowiem, zanim "zaloguję się" w swojej pracy o godzinie 7-ej - muszę odstawić do przedszkola obydwu swoich młodych. Już teraz bywa ciężko, więc cóż to będzie zimą? Nie wiem. Może panikuję zawczasu, ale mając na względzie to, że już od połowy listopada zostanę z chłopakami sama na jakieś 2, 3 miesiące - moje obawy nie wydają się być wyssane z palca. Teraz MPSS pomaga mi co ranka wybrać marudzących osobników i jedzie ze mną do przedszkola - jednego prowadzę ja, drugiego on (inne wejścia, inne sale) i zwykle jeszcze jako tako zdążam do pracy na czas. Przeważnie na styk, ale jednak. Chłopaki rano marudzą, nie chcą wstać, miewają humory, tuż po wyjściu za próg w pełnym rynsztunku wołają o potrzeby fizjologiczne itp, itd. Wybrać siebie i ich obu to naprawdę nie lada sztuka a teraz mogę już powoli liczyć tylko i wyłącznie na siebie. Ni cioci, ni babci, ni dziadka, ni siostry, ni koleżanki, ni przyjaciółki. I teraz ni męża. NIKOGO. Jeszcze niedawno można było przynajmniej telefonicznie się pożalić i choć na odległość to jednak poczuć troskę i współczucie. Teraz NIKOGO. Pocieszyciel na cmentarzu... Owszem inni też są. I jest siostra, z którą mam najsilniej związany węzeł rodzinny, ale tak ona jak i ja wiemy, że teraz już NIKOGO innego tak bardzo i prawdziwie nie obchodzi los ani jej ani mój. Niestety... Dlatego musimy trzymać się razem.

Szczęśliwie mamy jeszcze w Grajewie naszą Panią Kasię. W razie czego zawsze mi pomoże przy chłopakach wespół w zespół ze swymi córkami. Czyli? Człowiek wcale nie jest taki do końca sam, więc czego ja tu narzekam i się żalę? 

Po 2 tygodniowej przerwie znów jedziemy dzisiaj do Pastorczyka. Miniony weekend siedzieliśmy potulnie w Grajewie. Ja - okaz zdrowia - zapadłam na... katar(ynkę) i kichaczkę, które choć brzmią banalnie to jednak uprzykrzały mi żywot ponad tydzień. Aleksander - ucho - zdaje się! - wykurował, ale nabawił się za to choroby skórnej i teraz z nią toczymy boje. Nie ma spokoju, oj nie ma.

MPSS leci w listopadzie do Indii. Via Amsterdam, w którym zatrzyma się na kilka dni. Dzisiaj zaś pojechał na kilka dób do... Wilna. Ja, choć w tym roku podczas urlopu wyrobiłam paszport sobie i chłopakom - na razie grzeję ławę w kraju. Wyprawa do Indii jest w planach, ale nikt jeszcze nie zna dnia ni godziny, gdyż to nie jest wyprawa typu "wsiąść do pociągu byle jakiego, nie dbać o bagaż, nie dbać o bilet". Tu i o bagaż i o bilet i o inne jeszcze, rozmaite sprawy trzeba zadbać. Należycie i z pieczołowitością. 

Być może będzie też tak, że zanim ja pojadę do Indii to one... przyjadą do mnie. W czym rzecz? A raczej kim? W teściach. Póki co, jestem tym pomysłem obezwładniona, bo od razu cisną mi się do głowy setki pytań i wątpliwości: czy im się tu spodoba, jak ja im się spodobam, co tu będą robić, co jeść, pić i tak dalej. Rozumiecie moje rozterki, prawda? Nie dość, że zobaczymy się pierwszy raz w życiu (nie licząc wizji na skype) to jeszcze będę musiała gościć ich w swoim domu miesiąc lub dwa. Nie to, że jestem niegościnna - ja po prostu nie umiem sobie tego wyobrazić. Ja w Indiach się odnajdę - to pewne, ale czy oni odnajdą się tutaj??? Nie panikuj - mówi Em. Co będą robić? Prowadzać do i odbierać chłopaków z przedszkola, bawić się z nimi, zwiedzać... (yeee...). Em nigdy nie widzi problemów tam, gdzie ich (ponoć) nie ma. Ja natomiast podobno widzę je często nawet w próżni.

I w tym momencie - oczyma wyobraźni już widzę, jak moja teściowa - zawsze uśmiechnięta i pełna humoru - prowadzi do przedszkola moich chłopaków - ubrana w barwny jak tęcza salvar kamez i upominająca ich w melodyjnym punjabi, by uważali na przejściu dla pieszych ha ha ha ;). A za teściową sunie o lasce teść z długą, siwą brodą i w kolorowym, sikhijskim turbanie. Aż by się chciało zaśpiewać "Będzie, będzie się działo...". 

Dodam na marginesie, że Teściowie mówią po angielsku. Z akcentem i mniej biegle niż ja po polsku, ale porozumienie jest.

I tym oto egzotycznym akcentem kończę to pośpieszne ecie-pecie. 

Słonecznego weekendu!

wtorek, 8 października 2013

Akcja długie ucho lub długa akcja ucho - jak kto woli

Piszę ku pamięci bo mi inaczej czort łeb ukręci. O.

Małe ucho po tygodniowej kuracji w szpitalu wyszło z lekka wyzdrowiałe. Dobrze słyszy a nawet podsłuchuje, ale po wczorajszej konsultacji z prywatnym laryngologiem stwierdzono, że choć jego stan jest stabilny to jednak nie idealny. Słowem, gdzieś tam głęboko coś nie gra. Trąbka Eustachiusza - aż by się chciało rzec skoro to ucho i coś nie gra - ale tak naprawdę to jeszcze nie do końca wiadomo kto w tej orkiestrze fałszuje, choć podejrzany wzięty pod lupę i na imię mu migdał (bynajmniej nie niebieski). W uchu ciągle jakaś papaciajka - nie wydobywa się na zewnątrz ale jest obserwowalna po zalukaniu do wewnątrz specjalnym urządzeniem dousznym. Nie tylko ja zaklęłam siedząc na lekarskiej kozetce - No żesz cholera, a ki to za grom? Sama lekarka zaklęła w tenże sposób i powtórzyła jak przy poprzedniej wizycie, że w swojej dość długiej karierze medycznej takiego przypadku chyba jeszcze nie miała. Zapodała nam jednak na recepcie kolejną dawkę rozmaitych medykamentów i nakazała stawić się ponownie za miesiąc zastrzegając jednocześnie wszczęcie walki z podejrzanym migdałem a przy okazji wypisując mi drugą receptę - dla kaszlącego gruźliczo w domu Maksymiliana (bez oględzin i osobistej wizyty a wywiadowczo ze mną - no).

Po wyjściu z apteki czułam się jakbym wyszła z Biedronki, bo wyszłam z niej z torbami a nie z jakąś tam torebeczką apteczną do jakiej żem zwykła jako kobieta niezwykle mikro-apteczna. 7 butli i 2 pudełka... Dodając cenę prywatnej wizyty, w jednej półgodzinie zubożałam dzięki zdrowiu (a raczej jego braku) moich potomków o bagatelka 2 stówy. Tego u mnie jeszcze NIE BYŁO! Ustawiłam dobytek na półeczce w kuchni i pomyślałam sobie "wojowniczo" - NO! Lucy, tera to mogę iść z Tobą w szranki ;). A niech to szlag!

Wracając do ucha. Zaczęło się od tego, że potwornie zabolało w pewien sierpniowy poranek. Obwiniłam za to okoliczne jeziora (się bywało troszkę w upalne dni), ale ta wina po dziś dzień nie jest jednoznacznie stwierdzona, bo jak wyżej - niejaki trzeci migdał ma mniejsze alibi... Po antybiotyku i kroplach ucho poprawiło swój stan. Podczas poprawiania stanu ciekło cholerstwem aż po policzku! W końcu przystopowało, by za 3 tygodnie znów dać o sobie znać - bez bólu ale abarot z mazistym wysiękiem. Kolejny antybiotyk i krople + inne apteczne specyjały przez 10 dni. Poprawa prawie zerowa. Dlatego też wysłano ucho do szpitala - co by dożylnie doznało porządnego antybiotyku. Doznało. Wpięto uchu wenflon w prawą łapkę i przez 7 dni zapodawano lek, który miał uzdrowić a jak się okazało jedynie wniósł poprawę. Znaczną, ale jednak tylko poprawę. Antybiotyki uchowe były w ogóle pierwszymi antybiotykami jakie w swym życiu ucho jako byt osobny w ogóle dostało... 

W szpitalu ucho miało się dobrze. Samo zostawało na noce, zawarło przyjaźnie i znajomości, nauczyło się grać w karty, zyskało uznanie i podziw obsługi szpitala - bo ani jednej łezki ani krzty marudzenia. Nabawiło się jednak jakiegoś świądu i drapcowało do żywego. Dostało specjalny olejek do smarowania, którym to przez 3 wieczory matka cierpliwe je nacierała. Dolegliwość została złagodzona, ale jeszcze nie wytępiona. Drapcowanie trwa do dziś. Czyżby za laryngologiem kroczył już dermatolog? Ratunku! NIE!

Szpitalne odwiedziny ucha odbywały się 3 razy dziennie. Z rana i w południe ojciec a wieczorem matka (jedynie w weekend kombinacja była nieco inna). Matka czytała uchu książeczki, wrzucała dwójki na TV, uczyła wiersza do przedszkola, goniła do mycia zębów i pilnowała by ucho zjadło kolację. Ojciec zaś głównie pilnował śniadania i obiadu a przez personel szpitala sam został okrzyknięty lekarzem, bo żywo interesował się podawanymi uchu lekami i ogólnie "robił wrażenie". Jedna z pielęgniarek - pani niezwykle mile usposobiona, pewnego razu usiłowała mu wytłumaczyć jaki to właśnie lek aplikuje naszemu uchu. Swoje migi wspomagała bardzo w-y-r-a-ź-n-ą polszczyzną - tak jakby taka mocno wyartykułowana mowa polska miała mu pomóc w zrozumieniu... Przytakiwanie i gra rozumienia tego, co się ku niemu mówi - bezcenne. Miałam polewkę niemal do łez i żal mi teraz niezmiernie, żem nie nagrała. No ale - jakby nie było - samozwańczy "doktór MPSS" samodzielnie odebrał ucho ze szpitala - uważnie pakując wszelakie zabawki, ubranka i naczynka oraz odbierając wypis. W przewidywany dzień, koło południa, zaszedł na dyżurkę i uprzejmie - jak to zawsze ma w zwyczaju - zaanonsował się - dzeń dobry pani - i zapytał - czy moja synek dzisiaj domu? I synek mógł domu, a jakże! Poradził sobie ojciec? Poradził. Przywiózł szczęśliwe ucho do domu i tym oto sposobem udowodnił, że "Polak... ehem, ehem Hindus potrafi. Nawet w Polsce". 

Podsumowując - dumnam z mojego ucha, że tak ten szpital przeszło elegancko. Że ledwo 5,5 a już takie prawie jak 10 ;). Podczas gdy pacjentka około lat 7-miu przy próbie pobrania krwi pobiła i wyzwała własną matkę, popchnęła lekarkę, zdemolowała gabinet a pielęgniarce porwała rajstopy - nasze niewielkie ucho krew pozwoliło sobie upuścić ze stoickim spokojem i z takimże przyjęło wszczepienie wenflonu oraz codziennie pokornie przyjmowało kroplówkę. Ba, tak się nawet wycwaniło, że w jedną rękę mu się wciurkiwało a w drugiej karty se sprytnie trzymało ;). 




Warto by również napomknąć, że sprawa pobrania wydalin do pojemniczków również została załatwiona przez ojca. Ojciec jest bowiem niepisanym ekspertem w tej dziedzinie. O ile spora część ojców ma jakiś wstręt niewiadomego pochodzenia do przebierania dzieciaków, które naładowały w pampersy (bądź gorzej - w same gacie) z grubej rury bądź np obrzygały siebie tudzież otoczenie - o tyle NASZ ojciec jest zawsze "bardzo pierwszy" do takiej roboty. Serio! Zawsze, kiedy jest obok a coś tak niefortunnego ma miejsce mówi: Spokojnie, ja się tym zajmę. Nigdy się nie krzywi, nie zatyka nosa, nie unika, nie ucieka. Zakasuje rękawy i skrupulatnie oczyszcza zbrukanego delikwenta do cna. Spoko ojciec i spoko mąż, co nie? W związku z tym - jak wspomniałam wyżej - sprawę napełnienia kubeczków do badań załatwił profesjonalnie. Ba, nawet opisał mi ze szczegółami stosowane sposoby poboru. No. To tyle odnośnie spraw czysto ludzkich choć czystymi nie będących.

Nie da się ukryć, że tam, gdzie pojawiamy się pierwszy raz i muszę podać nazwisko chłopaków - wzbudzamy swoiste zainteresowanie. Na Izbie Przyjęć do szpitala również wzbudziliśmy. Przyjmująca nas pani trzy razy pytała o nazwisko i aby mogła napisać je bezbłędnie musiałam przedłożyć doocznie książeczkę zdrowia naszego ucha.

"A skąd to takie nazwisko? - jak można wiedzieć. Nie dość, że obce to jeszcze podwójne i bez kreski..." - zapytała zafrapowana pani z eskulapem na plecach. 

"A z Indii" proszę pani - odrzekłam uprzejmie zgodnie z prawdą, bom do spółki z ojcem uprzejma w obyciu.

Pani pisze, pisze (jej, ile papierologii przy takim przyjęciu...) i znów:

"A mogę pani o coś jeszcze zapytać?"

"A proszę" - odrzekam grzecznie, bom przecie "wychowana".

"A była Pani tam u męża w kraju?"

"A nie była" - odrzekam zgodnie z prawdą.

"A teście może tu byli?"

"A nie byli jeszcze" - znów nie kłamię.

"Nooo, inna kultura tam i tu, co nieeee?". 

"Po mężu nie umiem wywnioskować" - śmieję się machając butem zwisającym z nogi zwisającej z kozetki.

Pani też się śmieje. 

Nie uznałam jej za wścibską. Oczywiste, że była ciekawa, bo o ile Jankowskich czy Sokołowskich ci u nas dostatek o tyle nazwisko moich chłopów jest pewnie jedyne w Polsce (ja mam swoje własne urodzeniowe + jeden kawałek z ich podwójnego - kosmos, wiem...). Kiedy po zakończonych formalnościach wyszłam na korytarz gdzie czekał główny sprawca nazwiskowego zamieszania - pani przyjmująca dyskretnie wyczłapała za mną co by zobaczyć "czy inni pacjenci na nią nie czekają". Hmm, jasne. Ciekawe co sobie pomyślała widząc ojca ;)? Pewnie - "Eeee, nic specjalnego". Ojciec bowiem nie miał ni turbana na łbie owiniętego ni barwnej kurty na grzbiecie. Sygnetów ani innych biżuterii już od dawna nie nosi, łeb ma ostrzyżony na pałę a ubiera się po "hełropejsku" choć może trochę bardziej trendy, gdyż lubi kapelusze oraz ciekawe czapki i szaliki. Mordę ma przeważnie ogoloną na gładko i tylko odrobinę ciemniejszą niż przeciętna polska. Może on i z Indii, ale mało egzotyczny. I dobrze. Nie lubię rzucać się w oczy ani za swoją ani za cudzą przyczyną. Z drugiej jednak strony - jeśli ludzie zwracają na nas uwagę w sympatycznej intencji - taka lekka odmienność bywa bardzo miła.

Miało być troszkę o uchu ku pamięci ale jak widać rozpędzona, dawno nie używana machina do pisania poooooszła na całość. Nieźle pociągnęłam za te ucho, prawda?


Jak pociągnęło nudą - wybaczyć. Miało być bardziej ku pamięci niż rozrywce. Ale jak się kto przy okazji rozerwał to miłe dla ucha, oka oraz serca razem wziętych. 

PS. Gdyby Babcia jeszcze "nie umarnęła", ucho w szpitalu dostarczyłoby jej troski. Zapewne i na mur. I brak mi TEJ właśnie troski. Bardzo. 

środa, 25 września 2013

Komunikat - aktualizacja

Zanim znowu napiszę o żarciu (bo jakże by inaczej) to mam tu najpierw mały komunikat do wytrąbienia.

Kto ma ochotę i kto może niech się stawi w Złotych Tarasach w mieście stołecznym Warszawa dnia 28 września roku panującego. Pi razy drzwi - około 10-ej tudzież 11-ej. Trochę później też być może. Byle nie za późno, co by można było ewentualne słowo zamienić.

Sztuk kilka bowiem zamierza się stawić i wszelkie sztuki dodatkowe mogłyby być mile widziane. 

Dziękuję za uwagę a ewentualne pytania poproszę na maila :)

Aktualizacja: 27.09.2013: I jak to wżyciu często bywa - plany planami a rzeczywistość i tak zrobi swoje. Pomimo wielkiej chęci - ja na spotkanie jechać nie mogę, gdyż muszę ratować małe ucho. Prawe. Koniec końców - tym razem spotkanie odwołane w ogóle. 

piątek, 20 września 2013

Ki ze mną za grzyb?

Coś się ze mną stało. Nic, tylko siedziałabym w kuchni i pitrasiła. Zachowuję się trochę jak niejaka Kulfi z mojej ulubionej książki "Zadyma w dzikim sadzie" (polecam!). Zresztą widać, że "coś" mi dolega, prawda? Nie ciągnie mnie jedynie do pieczenia ciast i robienia deserów, chociaż zobowiązałam się do upieczenia ciasta na Święto Jabłka w przedszkolu chłopaków. Nie, nie na ochotnika. Za sugestią i prośbą nauczycielek. Wstyd było odmówić, choć lojalnie uprzedziłam, że cukiernik to ze mnie jak z koziej dupy trąba. No ale - na moje szczęście - ciasto tematyczne - z jabłkami.  

Jabłek Ci w Pastorczyku bez liku, w tym poczciwych antonówek moc, więc szarlotkę - nawet jakiem kozia trąba - rąbnę jako żywo. Mało skomplikowane, jedno z moich ulubionych (o ile ja w ogóle mogę o ciastach mówić z jakimkolwiek uwielbieniem...), więc powinnam stanąć na wysokości zadania, co by nie powiedzieć - dumnie zaszumieć na czubku jabłonki - jak ta sosna na gór szczycie.

Poza tym - DYNIA nadal rządzi - żeby nie było, że z obiegu wypadła. O nie! Będę Was nią nudzić do upadku sił. Wczoraj robiłam nigdy-nie-znudzone curry z czerwonej fasoli i serka włoskiego (na życzenie M., który DOSŁOWNIE ! może je jeść codziennie). Jednocześnie w piekarniku upiekłam... co? Dynię. Co zrobiłam z upieczonymi kawałkami? Dorzuciłam do curry. Nim się danie przygotowało na dobre - wychochlowałam prosto z garnka (że niby próbowałam) co najmniej 1/4. Takie dobre!

Zanim jednak zabrałam się za gotowanie to gdzie byłam? Otóż w lesie, moi mili. Zmokłam co prawda jak kura, bo choć nie lało cebrem to siąpiło i ciurkało bez ustanku, ale honor grzybiarza uratowałam. Ni prawdziwka-borowika, ni podgrzybka, ni koźlaka, ni opieńka, rydza, smardza czy czubajki. Ni a ni. Za to w młodniaku "oparłam się na maślaku". Uwielbiam maślaki i celowo wpakowałam się w młody lasek z nadzieją, że nie wyjdę z pustym wiaderkiem. I nie wyszłam. Plon byłby pewnie większy gdyby nie to, że rychło musiałam wracać do domu, bo jak wspomniałam - przemokłam do suchej nitki a niebo zaciągało się coraz to ciemniejszymi chmurami. Ale pół 5-cio litrowego wiaderka to i tak jak ten rydz, co lepszy niż nic, prawda? Początkowo miałam zabrać do lasu również chłopaków, ale szczęśliwie odstałam od pomysłu. Mokro, chłodno i ciemno. Jedyny "pożytek" jaki bym z nich miała to marudzenie, biadolenie i kubeł muchomorów (bo pewnie by zbierali). A tak? Po pracy do przedszkola, z przedszkola do domu, gdzie towarzystwo zostało z ojcem a matka przebrała się stosownie, w auto i do lasu. Daleko jechać nie trzeba. Kawałeczek za miasto (w każdą stronę!) i już się jest. Ot, taka uroda mojego miejsca zamieszkania :). 

Nie jestem wytrawnym grzybiarzem, który opanował encyklopedię grzybów do perfekcji. Znam jedynie kilka ich podstawowych gatunków i tylko takie zbieram. Moja ręka nigdy nie dostąpiła zaszczytu zerwania rydza (nie rozpoznałabym drania a i nie łatwo go znaleźć), nie zbierałam osobiście opieńków, nie nauczyłam się jeszcze popularnych u nas turków (mają różne nazwy zależnie od regionu), jak też nie mam pojęcia o wielu innych, jadalnych grzybach. Pieczarka, kania zwana tez sową bądź krowią mordą, prawdziwek, koźlak, sitarz, maślak, kurka, siwka i zielonka - to chyba jedyne, które znam i raczę zbierać. 

Co robię z grzybów? Smażę, duszę, marynuję i suszę. Po prostu. 

No i przede wszystkim: UWIELBIAM PO NIE IŚĆ DO LASU ! Lubię je potem czyścić, myć, segregować, obrabiać i na koniec konsumować. Sama wyprawa do lasu jest jednak chyba najbardziej fascynująca. A jeśli jeszcze w lasach dostatek - jestem w siódmym niebie. 

Dziś uduszę swoje maślaki ulubionym, prostym sposobem - z cebulką i odrobiną śmietany. Mamo, szkoda, że Cię nie ma, bo Ty też za nimi przepadałaś, eh!

W przyszłym tygodniu liczę na cieplejsze i bardziej słoneczne dni. Wtedy moje wyprawy do lasu będą dłuższe, przyjemniejsze i jak mniemam - bardziej grzybne! 

Tymczasem jutro, poza "obrabianiem tyłków" dyniom w Pastorczyku - zwiedzę tamtejsze pastewniki w poszukiwaniu aromatycznych kań i pieczarek. Może nawet wpadnę do pobliskiego, niewielkiego lasku na podgrzybki.

Czy ja obiecałam kulinarne milczenie w poprzednim poście? Hę, no być może, być może... Cóż jednak poradzę, że jesień zapędziła mnie miotłą do kuchni i najwyraźniej sprzyja mi to miejsce? Nawet mój stary zauważył, że jedyne co ostatnio robię to oglądam programy kulinarne, przywożę prowiant ze wsi, wałęsam się po spożywczakach, siedzę w książkach kucharskich i całe popołudnia okupuję kuchnię... 

Zawsze lubiłam gotować, ale teraz to "lubienie" przybrało jakiś inny, ponad normalny wymiar. Do tego lubię o tym pisać. Pozostawiłam wszelkie inne tematy na boku a od x czasu pieprzę o ogrodzie, dyniach, cukiniach i teraz o grzybach... Ni grzyba nie rozumiem sama siebie. Nie przebranżowię się na blog kulinarny na pewno, bo to mimo wszystko nie mój kawałek podłogi, nie jestem konsekwentna ani na tyle pracowita by podawać przepisy i ozdabiać je zdjęciami, ale tymczasowo wpadłam w kocioł z jedzeniem i się w nim smakowicie duszę :).

Swego czasu miałam napisać o wakacjach, o naszej rodzinnej 3 dniowej wyprawie do Warszawy, o Mrągowie, o debiucie Maksymalnego w przedszkolu, o psach w Pastorczyku, o paszportach, o czymś tam jeszcze i jeszcze. A tymczasem wszystko zeszło się na żarciu. I masz babo... placek (dyniowy! ha ha).

PS. Wczoraj był 19-sty. To JUŻ 3 miesiące... No właśnie. I o NIEJ miałam napisać. Może na Jadwigi? 

Znikam. Udanego i smacznego weekendu Wam życzę. I bez deszczu, bo u nas pada nieprzerwanie od poniedziałku.

czwartek, 19 września 2013

Pumpkin & others c.d.

Ja znowu o tej dyni... 

Bo to wcale nie prosta sprawa z nią jest. Z tej owej jednaj, co już z niej i zupy nagotowałam i curry dyniowo-kartoflane zrobiłam, został mi jeszcze pokaźny kawał. I nic nie robię tylko ryję w przepisach i szukam inspiracji. I mam już sporo, nie powiem, ale... To się tyczy tylko tej jednej dyni, którą sobie przywiozłam swego czasu do Grajewa. Jadąc na miniony weekend do Pastorczyka zastanawiałam się, jakie ja tam jeszcze jej poGŁOWIE zastanę. I co?

Ano.

Siostra oddała ponoć 3 giganty komuś-tam a w ogrodzie pozostało jeszcze 5 sztuk kubatury dużego wiadra. To te same, które pamiętam. Natomiast - narosło młodych... I one już też nabierają pokaźnej wagi. Są jeszcze żółte jak słońca, ale szybko dochodzą "do pory". Przemilczę fakt, że ciągle wyzierają spod liści maleńkie, żółte piłki...

Młode dyniaki wlazły w buraki...


Ja pierd..ę - skomentowałam stanąwszy na środku ogrodu i biorąc się poważnie pod boki. To nas Mamo urządziłaś ;). Załatwiłaś nas 1 pesteczką, po prostu ;-)))). Mistrzyni.

Przywiozłam jedną słuszną sztukę dla znajomej z pracy a co najmniej jedną (yyy, tak, jedną, bo ogromna!) będę przerabiać w Pastorczyku w zbliżający się weekend.

Niedługo zamiast głowy będę miała dynię i na Helloween mogę starszyć bez charakteryzacji.

No. To o dyni tyle. Na razie, rzecz jasna, bo temat jak widać szybko się rozrasta.


Aromat niezrównany



2 posty temu pisałam, że papryka urosła mi tylko w liście a owocu nic a nic. Ale cóż, jak widać wadę wzroku ma się nie od parady... Zielonych strąków bowiem jak psów. Na czerwono na pewno nie dojrzeją, ale te zielone są takie soczyste, chrupiące i aromatyczne, że biją na łep, na szyję te najczerwieńsze sklepowe. 

Aha, cukinia też jeszcze ciągle w akcji...

I czarnego bzu do licha. Tylko jego to chyba naturze pozostawimy... Ni czasu ni pomysłu. Ktoś chce?
Dziękuję za uwagę. Następnym razem tematy kuchenno-ogrodowe pominę milczeniem, bo się tu zaczynam blogowo profilować w tym kierunku a ja wszak... nie-ten-tego-tamtego.

PS. Tak jeszcze tylko na maluuuutkim marginesiku napomknę, że wczoraj zrobiłam hummus (taka pasta z cieciorki, pasty sezamowej, oliwy z oliwek, czosnku i przypraw) - nie pierwszy raz, ale bardzo dawno nie robiłam. Poza tym, że chlapło mi się za dużo soku z cytryny i przesadziłam z czosnkiem (ku radości M. - czosnkożercy!) - wyszedł mi ten hummusik całkiem niekiepski. 

Dobra, spadam bo znów zostanę posądzona o to, że ludziom smaka robię a oni akurat by zjedli a nie mogą - bo w pracy, bo w szkole, bo w autobusie, bo na ulicy, bo - wszędzie - tylko nie w kuchni. 

czwartek, 12 września 2013

Wracam z dynią ;-)

Wczoraj zagospodarowałam pierwszą ze swoich dyń (rychło w czas...). Nie, nie całą. Kawałek. Tak mniej więcej jedną piątą. 


Wyszedł mi średniej wielkości garnek zupy. Dyniowej, ma się rozumieć. Zupy krem. Z dodatkiem kartofla, pomidora, cebuli, czosnku, imbiru, natki pietruszki oraz różnorakich przypraw, które sypałam na oko, żywioł i czuja. Czyli tak jak zawsze. Sypię, wrzucam, próbuję, degustuję, cmokam, kręcę nosem, kręcę wąsem i poszukuję smaku idealnego. Dynia, w przeciwieństwie do swojego wyglądu - w smaku jest mało wyrazista, stąd też aby ten smak z niej wydobyć i tym samym dogodzić swoim niedogodzonym kubkom smakowym - podczas przygotowywania musiałam dłużej pogrzebać w worach z przyprawami i dodatkami kuchennymi.
Próbując swego dyniowego paparajstwa w nieskończoność, dwukrotnie sparzyłam sobie jęzor nad czym bardzo bolałam (a raczej jęzor mnie bolał), bo przecie ja jęzora niewyparzonego nie mam... ;-). Czyżby więc wyparzenie zapobiegawcze? (gorące napoje piję dziś omijając język - karkołomne acz możliwe). 

Efekt końcowy w postaci żółtawo-pomarańczowej papki poprzetykanej zieleniną oraz popruszonej czarnym pieprzem i czerwonym chilli usatysfakcjonowała kubełki paszczowe takoż moje jak i mężowskie. Zwłaszcza mężowskie. 

Miał do wyboru dwa dania - jedno, które je niemal zawsze - curry z czerwonej fasoli i białego sera (bo LUBI!) i drugie w postaci rozpaplanej dyni przypominającej zupkę dla niemowląt. Zadowolił się ze smakiem tym drugim. Ba, zadowalał się w trzech podejściach. Pożerał promieniując jak dynia. Albo mój stary nie jest kulinarnie wymagający (a nie jest zupełnie - o ile żarcie jest wegetariańskie) albo ja jestem Super Cooker Jo. O.


A wcześniej była zapiekanka z kalafiora, cukinii i papryki pod sosem serowo-kurkowym...

A w międzyczasie gulasz z indyka w lekkim sosie z musztardową nutą...

Był pasztet warzywny na bazie cukinii... ------>

I co? Nie jestem Super Cooker Jo?

I co? Wiadomo już gdzie jestem jak mnie nie ma?

Moi Drodzy - siedzę w garach! W kotłach, misach, samowarach! Na patelniach i na palnikach. W brytfannach, na blachach i w piekarnikach!

Gorąco i sycąco - wiem, ale dziś już mi czapa kucharza powoli opada... Ileż można? Praca, z pracy do garów a z garów do wyra. Koniec świata. Dziś już nie gotuję. Odgrzewam co mam i się lenię. Przynajmniej od kucharzenia, bo od reszty się nie da. 

Dodam jednak na koniec, że taka jedna średnia dyńka to strasznie dużo materiału do przerobienia... Nie byłam w Pastorczyku 2 tygodnie więc nie wiem ile ich tam jeszcze pozostawiono przy życiu, ale jeśli nawet zostały jeszcze ze 2 - żarcia po pełny dziób. Roboty po ostry czub.

* * *

A tak poza kuchnią to wszyscy zdrowi. Dzieci w przedszkolu, matka w pracy, ojciec w domu (choć też w pracy), na dworze jesień a "na wsi w P. normuje się" ku radości duszy mej, hej! (obym nie za wcześnie michę polerowała...).

Żywotnik ostatnio podsychał, grzybami i pleśnią podrastał, chwasty go brały za łep, ale jak to żywotnik - przeżył, odpił się, grzyby już tylko jadalne pod swe gałęzie wpuszcza, pleśni się wyzbył a chwasty to on sam za łby wziął i wypieprzył za płot. I oby tak mu zostało. Na dłuższy czas.

Witam się więc ponownie - chlebem i salaterą dyniówy. Smacznego :).