Dzisiaj do pracy przylazłam w mini. Nie w mini-mini, ale jednak w mini. Szarej, na podszewce. Ładnej, zgrabnej, rozmiar s. Tak już mam - latem w spodniach a zimą w mini. Nie powiem jednak, żebym czuła się w tym skrawku szmaty komfortowo, bo jak siadam to mi się kurczy i mam wrażenie, że siedzę w samych rajstopach. Rajstopy zaś - bezczelnie puściły do mnie oczko. A takie piękne były, włoskie, z butiku w Galerii Alfa. Niech je szlag. Nie dość, że kasa jak w kaczy kuper to jeszcze siedzę w robocie "obdarta". Drugi raz założyłam te rajstopy na tyłek i nadają się już tylko do kosza. Ale czy to nowum w moim przypadku? Rajstopy bowiem noszę rzadko, ale nader często je rwę, zaciągam, zdobię w oczka i robię im "dziury na palcach". Tekstylny niszczyciel i już. Dla mnie to najwyżej jakieś pancerne setki wzmocnione metalem się nadają...
A sama mini - owszem, fajna, ale przy staniu na baczność. W trybie siedzącym się nie sprawdza. Doskonale to wiem, a jednak zapragnęłam dziś odzieżowej odmiany, odmówiłam portkom i dzianinowej sukience i założyłam "coś innego". Gdyby któryś z moich biurowych kolegów miał poczucie humoru, mógłby mi wysłać cichego maila, że chyba zapomniałam dziś spódnicy ;). Ale niestety, choć kolegów w pokoju mam fajnych - żaden z nich Danielem Cleaver'em nie jest ;). Ufff, i całe szczęście ;). Bo czym prędzej pojechałabym do domu się przebrać.
Z wieści frontalnych - mama po badaniu koronarografii ma się dobrze. Zniosła dzielnie, wynik imponujący - żyły czyste i drożne. O jeden problem mniej. Teraz już tylko konsultacje kardiochirurgiczne w Białymstoku i decyzja - operacja czy nie. Wygląda na to, że jej nie uniknie, ale dopóki klamka nie zapadnie - nie wypowiadam się. Problem tkwi w zastawce, która nie sprawuje się jak należy i trzeba by ją trochę podreperować. Bez ingerencji chirurgicznej raczej się nie da. Co ważne - panikę przed operacją mama zastąpiła przyzwoleniem - "skoro już ma być to niech się odbywa i to czym prędzej". Myślę tak samo.
W Kalkucie względny spokój. Codziennie posyłam zdjęcia i krótkie filmiki chłopaków. Czasem gadamy ze Starym via Viber lub Skype. Kiedy poprosiłam go o jakiś filmik tam od niego, wysłał mi nagranie grandy psów szczekających nocą u niego pod oknem... Oryginalne, prawda? No, ale przecież ja lubię psy... ;). Różnica czasu między nami to 4 godziny. Em mówi, że nadal żyje czasem polskim - stąd o 12 w nocy zawsze jest jeszcze na chodzie. Dziwi mnie to, bo tutaj chodził lulku o 21. Maksymilian zawsze całuje ekran telefonu bądź komputera kiedy widzi na nim tatę. Cierpliwości maleńki - jeszcze TYLKO 3 miesiące :). Aleksander od niedzieli siedzi na Pastorczyku - zrobił sobie ferie po feriach. Dogląda go ciotka Bet i dziadek S. Moja mama od wtorku wieczorem jest u mnie, ale już nie może doczekać się powrotu do P. Dziś po pracy gnamy więc w wiadome miejsce co sił. No, może z tymi siłami nie będę przesadzać, bo zima rozszalała się jak rozjuszony byk i drogi są niebezpieczne. Ech, jak ja mam tej zimy dość...
Nadal nie mogę Was normalnie czytać, nie mogę dodać komentarza ani pod Waszymi postami ani odpowiedzieć Wam na komentarze zostawione u mnie. Licho się na mnie uwzięło i basta. Podczytywanie Waszych blogów w Czytniku jest jakimś tam rozwiązaniem, ale dobrym na chwilę a nie na wieczność! Wieczory domowe odpadają - albo jestem już stara, albo naprawdę przemęczona. Żadnej nocy nie przesypiam jak należy, bo albo śnią mi się pierdoły albo do łba idzie mi setka rozmaitych myśli, na które nie mam czasu w ciągu dnia. Poza tym - mój Maksymilian... on zabiera 90 % mojej energii, nerwów i uwagi. Pewnego dnia zagadałam się intensywnie przez telefon z siostrą - w tym czasie Maksi rozbroił ojcowską skrzynkę z narzędziami, wyciągnął młotek i powybijał dziury w ścianach sypialni. Pokaźne i w liczbie sztuk 5. Do szarego tynku. Olek oglądał głośno bajki, w kuchni gdzie gadałam z Bet grało radio - nie słyszałam co się święci... Do głowy by mi nie przyszło. "Oluś - pytam starszego - czemu mi nie mówiłeś, co on tu robi?". "Bo on to robił cicho mamo, to cię nie wołałem"... Od tej pory wiem, że Maksio nie może być spuszczony z oka. I jak tu siąść przy komputerze albo z książką? Jeśli nie mam go obok siebie - robi na diabła, jeśli jest ze mną - jego asysta nie pozwala mi spokojnie ugotować obiadu czy włożyć brudów do pralki.
W minioną środę wzięłam urlop, zawiozłam mamę na badanie do Ełku i około 10 wróciłam do domu. Mogłam w końcu wyczyścić i dokładnie posprzątać kuchnię, odkurzyć cały dom, przebrać pościel, etc. Po pracy nigdy nie mam na to sił. Robię to co naprawdę muszę, ale nigdy tak jakbym chciała. Ot i cały sekret czystego i zadbanego domu, dojrzanych i dopatrzonych dzieci - nie iść do pracy. Przynajmniej czasami ;). Maksio miał mnie cały dzień i był znośny, ja nie byłam zmęczona, miałam energię do wszystkiego i humor. A tak? Spać nie mogę, rano wstaję, siłą wybieram do przedszkola Olka, 8 godzin w biurze, potem jeszcze jakieś zakupy, powrót do domu, "atak" dzieci - bo cały dzień mnie nie widziały, bałagan, mamo to, mamo tamto, głowa pełna rozmaitych problemów... A kiedy nadchodzi weekend - jazda na Pastorczyk, gdzie odpoczynek jest ostatnią rzeczą o jakiej można pomyśleć.
Ale nie mam wyjścia - muszę tak na razie żyć. Wiem, że wszystko zmieni się trochę na lepsze, kiedy Maksymilian "zmądrzeje" i przestanie mi eksperymentować w domu z "sierpem i młotem". Urok dwulatka!
Musiałam pobiadolić. Ale akcent z przymrużeniem oka też się znalazł - więc czuję się usprawiedliwiona ;). Nie jestem typem, który lubi się żalić i oczekiwać współczucia. Ale ostatnio tak się u mnie dzieje, że ciężko o lekki humor. Poza tym jak tu pisać, że jest super jak mi dzieci w domu ściany kują w proch ;-) Ha ha ha.
No tak, może nie mam zbyt łatwo, ale na pewno żyję ciekawie. Dziury w ścianach zalepiłam białą taśmą. Zaradna jestem, a co! Malowanie na razie nie ma sensu.
No, zbieram swoją mini w troki i wybywam.
Miłego weekendu Kochani!