wtorek, 30 kwietnia 2013

Długociąg przedmajowy z Żyrafą w tle

Od soboty jesteśmy z chłopakami w Pastorczyku. Oni stale, ja z przerwą na wczoraj i dzisiaj. 

Wczoraj, bezlitosny budzik zadryndał mi nad pogrążoną w głębokim śnie duszą o 4.30. Łóżko, na którym śpimy w P. ma dla mnie jakiś zły przekaz. Zawsze wstaję z niego z trudem i podkrążonymi oczyma. Śpię bardzo głęboko, śnią mi się tam zwykle "trudne" sny i po przebudzeniu czuję się zmęczona. Chyba muszę zasięgnąć języka ezoteryka... (Edwardzie?). A najlepiej będzie jeśli przeniosę się na jakiś czas ze spaniem do pokoju na piętrze. Jeśli sen będzie lepszy - sprawa stanie się jasna. 

Pobudka o 4.30 nie jest przyjemna. Ale jak już człowiek wstanie i wyjdzie na dwór - docenia tę wczesną porę w dwójnasób. Poranek był chłodny i rześki. Ba, nawet musiałam oskrobać szybki samochodu z cienkiej - ale jednak - warstewki lodu. Oszroniona trawa (tak, można już mówić o trawie, choć ta dopiero puszcza się wzwyż), wijące się po rozległych przestrzeniach mgły, wyłaniające się powoli na wschodniej stronie nieba słońce, bociany sterczące w swoim wysokim gnieździe, zapach obory oraz bezwzględny spokój i cisza mącone jedynie świergoleniem rannych ptaszków i pianiem koguta - taki wczesno poranny obrazek, którego nie doświadczałam już dawno. Wyjeżdżam o 5.10. W tym samym czasie słyszę już warkot dojarki... 

Droga mija mi przyjemnie. Popijam kawę z dziecinnego kubka-niekapka, bo w domu wypić nie zdążyłam a żadnego innego pojemnika na płyny na wynos nie znajduję. Radio mi przygrywa, droga pusta, słońce podnosi się coraz wyżej. Jadę na wprost niego, bo jadę na wschód. Jest tak piękne, że najzwyczajniej w świecie mnie wzrusza. Zwalniam nawet swojego toffika do "spacerku", by zrobić słońcu swoim smartem zdjęcie. Nie wychodzi jak dzieło sztuki, ale nie w tym przecież rzecz. Rzecz w moim wielkim zachwycie, który zapragnęłam zatrzymać. 




Przed 6-stą jestem przed swoim blokiem. Lecę na trzecie, wchodzę na swoje puste i ciche jak nigdy 62 m2, wpadam pod swój poranny, wręcz rytualny tusz (rankiem prysznic ZAWSZE), ubieram się, "koryguję" na szybko twarz, piję szklankę wody, przesuwam znacznik na kalendarzu, pakuję listy do M., adresuję na Kalkutę i wypadam w poniedziałkową rzeczywistość przyodziana w ulubiony zestaw - dżinsy, gładka bluzka i dopasowany żakiet. Tu i ówdzie pobrzękuje mi srebro. Poranek trochę inny niż zwykle, ale czuję MOC. 

W pracy intensive care... Dopiero około południa łapię oddech. Wychodzę na chwilę zanieść PIT-a do wiadomej instytucji, która jako jedyna z ważniejszych "w mieście mieści się" na jego peryferiach - akurat w bliskim sąsiedztwie mojej firmy. Nie wiem czemu ja zawsze zwlekam ze złożeniem zeznania niemal do końca kwietnia... Oczywiście - jak dotąd - zawsze mam zwroty podatku, bo taka bardzo-średnio-dochodowa z nas rodzinka, więc powinnam rozliczać się wcześnie, co by kasę czym prędzej od Skarbówki wyrwać. Ale nie. Ja nie z tych. Ja z tych co to raczej cieszą się, że inni już dawno wydali a ja dopiero będę miała tę przyjemność ;). Zresztą... Przecież zwrot podatku to nie prezent, tak? To jak odzyskanie bezprocentowej pożyczki.

Około 13-stej w naszym Skarbowym pusto, cicho i przyjemnie. Słucham w radio o kolejkach w urzędach, bo koniec terminu, bo już nóż na gardle... A u nas luzik, blusik i sam miód. Mogłabym przesłać deklaracje przez internet, ale coś mi w domowym laptopie szwankuje i nie mogę. Poza tym - jak widać - złożyć osobiście w moim mieście - żaden problem. 

Po pracy jadę kupić 10 kilo trawy. W nasionach. 5 kilo kupkówki i 5 kostrzewy trzcinowej. Dla szwagra swego. Następny punkt na mapie to poczta. Wysłać pakunek z listami do Kalkuty. Najpierw jednak sprawdzam naszą skrytkę. Jest jeszcze 1 list do do M. Dokładam do zbiorczej koperty i podaję miłej Pani w okienku. Pani ma dla mnie w zanadrzu jeszcze jedną przesyłkę. Paczuszka z ubraniami dla Olka. Zamówiłam na Allegro, bo nie mam możliwości ganiać po sklepach osobiście. A brakło nam bluzy na zamek (wiosna!) i spodni. Czy Wasze dzieci też tak drą spodnie na kolanach w przedszkolu??? Olu przesiał już niemal wszystkie. Najbardziej pancerne mu się nie oprą...

Po załatwieniu spraw pocztowych jadę po zakupy. Najpierw do jednego, potem do drugiego sklepu. Aha i jeszcze apteka. I dwa razy czekam przed szlabanem kolejowym, bo przecież wcale nie śpieszę się do dzieci, które dzień spędzają w P. Małe to nasze miasto, ale niejedna tirówka porządnie by w nim zarobiła na życie... ;). Cały ciężarowy tranzyt do krajów nadbałtyckich przewala się właśnie przez Grajewo.  

W końcu wypuszczam się w trasę do Kolna. Leje jak z cebra. Najwyższe obroty wycieraczek ledwo nadążają usuwać mi rzęsiste krople z szyb. A to się rozjaśnia a to znów ciemności egipskie. Jeszcze kwiecień. Ma prawo tak się pleść. 

W Pastorczyku jestem o 17. Maksymilian, który ledwo co zbudził się z drzemki wdrapuje się na mnie i szczęśliwy przytula. Kiedy jest śpiący bądź rozespany nikt oprócz mnie nie ma do niego dostępu. Na próby utulenia przez babcię reaguje płaczem i złością. Nietykalny. Tylko mama. Babcia ma pod opieką również 10 miesięcznego Tomaszka. Obaj z Maksiem potrafią ryczeć i jęczeć na zmianę. Można dostać pomieszania zmysłów bądź zastoju serca, co w maminym przypadku byłoby dość łatwe, stąd tak bardzo śpieszyłam się do domu. Kiedy Maksio nasycił się już moją obecnością, co niezwykłe - pozwolił mi się również nakarmić. Odkąd sam nauczył się trzymać łyżkę nie było o tym mowy. Tym razem - pozwolił mi wtłonić w siebie całą wielką michę zupy. Wiejskie powietrze i wielka ilość kroków poczynionych po obejściu sprawiła, że nawet zupa smakuje, co nie zawsze jest regułą w przypadku moich synków. Kiedy ja karmię Maksia - Aleksander bryluje na polu z wujem i ciotecznym bratem. Rozwożą obornik. Że to bleee? A guzik. To atrakcja z najwyższej półki, moi drodzy.

Kiedy Maksio ogarnięty i nakarmiony, ja sama w locie zjadam zupę po czym i Maksia i siebie ubieram w "galowe" stroje podwórkowe i idziemy out. Kierunek obora. Po drodze karmimy nasze 3 kochane psy i kilkanaście kotów. W obórce jesteśmy spóźnieni, ale jeszcze da się trochę pomóc przy krowach, przy czym "krowa decydująca" jeszcze czeka na swoją kolej.

ŻYRAFA 

Żyrafa - wysoka, dostojna, urodziwa sztuka. Kilka dobrych już lat "służy" w naszej oborze. Parę dni temu powiła śliczną, inteligentną jałóweczkę (inteligencję cielęcego oseska mierzymy szybkością nauki picia z wiadra ;-)). Niestety - co zdarza się dość często w ostatnich latach - Żyrafę dopadło porażenie poporodowe, które objawia się głównie tym, że zwierzę nie może wstać. Dwukrotnie wezwany lekarz aplikujący w takich sytuacjach specjalne zastrzyki tym razem niewiele pomógł. Krowa leży, wymiona pełne mleka... Dwukrotnie doiłam ją "na leżąco". Pod nogi nasypano jej popiołu z pieca - co by się nie ślizgała przy ewentualnych próbach wstawania, więc dojenie takiej upopielonej krowy to niezwykły akt rozkoszy i estetyki - nie dość, że ledwo człek cyca złapie to jeszcze w tym popiele się tytła po łokcie. Trzeba przy okazji czynić nieliche starania co by przewrócić taką damę z boku na bok by móc wydoić ją z obu stron. Rzecz jasna sama jej nie przewracałam, bo tu trzeba tęgiej, co najmniej podwojonej siły męskiej. I sprytu. I - niestety - współpracy samej krowy... 

Po dwóch dniach leżenia - odpięto Żyrafę z łańcucha, jakoś wyciągnięto na dwór i przy pomocy lin i ciągnika z turem stawiano do pionu. Po kilku próbach udało się. Stanęła płochliwie na chwiejnych nogach, by po chwili znów runąć jak długa. I od nowa oplatanie linkami i podnoszenie. Koniec końców nauczyła się stać i nawet spacerować. Wszyscy się cieszyli i Bogu dziękowali. Ale sukces okazał się połowiczny, bo bidulka o własnych siłach chodzi ale wstać sama nie może... Mieszka poza oborą, na dworze. Co rano i wieczór odbywa się więc opera ze stawianiem jej na nogi. Trzeba 3 chłopów i traktora a i to nie zawsze akcja idzie gładko. Wczoraj właśnie asystowałam przy akcji podnoszenia. Było naprawdę ciężko. Kilka razy Żyrafa legła w gruzach, ojciec wygarniał jej wszystkie grzechy świata, były momenty przewracania jej z boku na bok przez grzbiet, parę razy dostała pętkiem w pysk i po schabach... Trochę pomagałam przy tych przewrotkach... Głównie jednak było mi jej potwornie żal, bo niedola zwierząt to zawsze też trochę moja własna wewnętrzna niedola... Ja wiem, że szlag może trafić przy takim procederze 2 razy dziennie, ale ojciec jest jednak zbyt porywczy... Możecie wierzyć lub nie - ale ta krowa wczoraj płakała. Ogromne krople łez płynęły jej z łagodnych bydlęcych oczu jak statki po rzece. Pierwszy raz widziałam coś takiego i serce mi się krajało. Prosiłam Boga i zaklinałam ją samą co by wzięła się w garść, bo inaczej szybciej niż przewidziano trafi w wiadome miejsce. Ojciec nie będzie miał litości i z wielu względów to zrozumiałe. Koniec końców każda krowa, prędzej czy później TAM kończy, ale jeśli można odwlec ten moment to ja bym go odwlekała w nieskończoność. Dawno już nie chodziłam do obory (od jesieni) i nie miałam takiej styczności z krowami. Wraz z wiosną ruszyłam i od razu przypadły mi takie przeżycia. Hodowla mlecznych krów to ciężka orka - mówię Wam. W ogóle życie na wsi - ale nie wsi rekreacyjnej, tylko takiej jak nasza - gospodarskiej - jest ciężkie. Bardzo ciężkie. Tam nie ma weekendów, ni świąt, ni wakacji. Nie ma czasu na tzw. głupoty, których tak wiele dookoła. Tam można nabrać zdrowego dystansu do wielu spraw, rzeczy, sytuacji a często nawet ludzi. 

Do niedzieli będę w P. Ręczne dojenie Żyrafy przejęłam wieczorami na siebie. Daje pełne wiadro mleka. Ale miękka jest. Doi się łatwo i szybko. Zresztą - ja mam ku temu spryt i doświadczenie ;-). 

* * *

A co? Myślicie, że jak w dzień piszę pozwy, wnioski i umowy to wieczorem nie mogę sobie ręcznie, tudzież przy pomocy dojarki wydoić krowy? Bykowi zanieść wiadra wody i zebrać jajek z kurnika? Wszystko mogę i w obu osobach - tej w szpilkach i żakiecie jak i w tej w gumakach i starym dresie czuję się na miejscu. 

Wdzięczna jestem mojej wsi, że tak mnie ukształtowała wielotorowo, bo gdybym miała tylko tak piciu-piciu za biureczkiem z pazurkami na błysk - to bym się czuła uboga. W samych tylko starych trampkach i chustce na przyklepanych włosach - też. A tak - bogatam jak cholera ha ha ha ;-).

Dzieci na wsi mają odskok od bajek i demolowania mieszkania. Niech od malutkiego uczą się życia i roboty od podstaw. Nie tylko pilot od telewizora ale i widełki trzeba umieć trzymać. I póki co - obaj moi mali uwielbiają wiejskie klimaty i życzyłabym sobie by w dalszym miejskim życiu i edukacji zawsze znaleźli czas na fizyczną pracę na wsi.

Jutro Święto Pracy. Uczczę przyzwoitą pracą przy uprawie ogrodu. Nie ma szans na majówki, grille i takie tam. Na wsi przecież nie ma weekendów - krótkich ni tym bardziej długich. Tam to po prostu jakaś utopia...

Ale Wy odpoczywajcie zgodnie z planami :). Jak ktoś ma ochotę to i za mnie proszę! 

Napisałam dużo i nieco bezładnie. Ale nie będę unetowiona przez kilka dni, więc nadrobiłam na zaś ;).

Jeśli zabolą Was oczy (o ile ktoś wytrwa do końca tego długociągu z Żyrafą w tle) proponuję popatrzeć w dal, na młodą zieleń :). Ja zamierzam na nią patrzeć ile wlezie, bo świat dookoła w końcu przybiera wyczekiwane szaty.

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Wiejska przebieżka

Foto wyzwanie zawalone. Nie dotarłam nawet do połowy. Zamierzam je nadrobić mimo wszystko - jednym postem. Ale nie wiem kiedy to nastąpi. Nic nie wiem. Bo przyszła wiosna i namieszała w mojej organizacji czasu.

Weekend na wsi. Dzieci szczęśliwe, bo można hulać po dworze do woli. Wczoraj Maksymalny tak się ułaził, że przyszedł do domu na chwiejnych nogach, wlazł pod kuchenną ławkę i zasnął na podłodze. O tak:



Bociany przeżyły. Twarde sztuki, kurde mol. Wywaliły jednak z gniazda 2 jajka. Jaja spadły na pole, nie stłukły się, więc mama przyniosła je do domu i mogłam je zobaczyć. Nie są wielkie. Chyba nawet gęsi znoszą większe. Nie znamy powodu takiego zachowania naszych boćków, ale to nie są ptaki w ciemię bite, więc skoro tak zrobiły to widać miały ważny powód. Może te jajka były "jałowe"? W każdym bądź razie - mamy nadzieję, że bocianie dzieci pojawią się tak czy siak.

A skoro już o ptakach - pawie sąsiadów znów zaczęły nocować na wielkim kasztanowcu. Ciekawe to osobniki. A to na czubku drzewa, a to na dachu obory lub domu a to na barierce od tarasu spotkać je można. A to po polu spacerkiem chodzą a to w naszym kurniku kurom jadło podżerają, a to w stodole na bałku pod dachem się relaksują... A jak "ryje" drą wieczorami - trukają i pufają, że o ho ho. A jaki lot sprytny mają jak je pies pogoni - a przyznam, że nasze psy często je do galopu zmuszają ;). Także - nie trzeba wcale do warszawskich Łazienek, by królewskiego ptaka zobaczyć. Wystarczy na Pastorczyk ;).

Generalnie zaś na wsi sezon prac polowych. Dzieje się. Wożenie obornika - czy jak kto woli prosto i po swojsku - gnoju - i orka. A za chwilę - siejba jarego zboża. Potem ziemniaków i kukurydzy. Osobiście, za jakiś czas będę musiała pomóc mamie zasiać ogród. Albo inaczej - tym razem mama pomoże mi, bo z jej sercem to lepiej niechby jedynie gdzieś na zagonie sobie siedziała i udzielała mi "instrukcji" a ja będę kopać, grabić i siać. No. I tak zapewne będzie.

Popracowałam sobie fizycznie w ten weekend. Pogoda sprzyja. Aż mnie nosi by coś robić. Cokolwiek, byle nie siedzieć w domu. Dopadł mnie wiosenny power, hej!

No. Tak tylko na chwilkę tu wpadłam, co by nie było, że Żywotnik a nieżywy ;).

Żywy, tylko mało żwawy - bo moja żwawość przeniesiona została właśnie na podwórko poza blogowe.

A Wy piszecie i piszecie. Wspaniale, ale nie nadążam za Wami, daję słowo. Wystarczy na chwilę odstać od blogosfery by po powrocie nie wyrabiać się na zakrętach. Ale to miłe. Jest co czytać. Gorzej z komentarzami... Ale przecież mi wybaczycie i zrozumiecie. 

A jako żem względnie zorganizowana, to pomimo małej wiosennej reorganizacji czasu - ze wszystkim się uwinę - z poletkiem gruntowym jako i blogowym.

Słonecznego poniedziałku życzę!

czwartek, 11 kwietnia 2013

Wyzwanie fotograficzne - 3 - W torbie

...ufff, jak dobrze, że nie w "torebce". Bo ja "torebek" nie noszę, nie posiadam i zupełnie mnie nie fascynują. Nie mam na ich punkcie bzika. Ja mam zwykle jedną. Torbę. Nie torebkę. Broń Boże od torebeczki. Nie daj Bóg tzw. torebkę-kopertówkę, która jest dla mnie produktem-nieporozumieniem.

Nie miałam czym zrobić zdjęcia. Ciężki dzień był. Brata wspomagałam autem i osobą swoją. TIR mu współpracy odmówił około mojego miasta i lataliśmy tu i tam po części. Więc najpierw iPadem a potem komórką. iPadem, bo baterie w aparacie wysiadły. Ale iPadem to lipna jakość. Ale musiałam. Bo choć komórka lepsza to jednak sama musiała być na zdjęciu, bo bez niej moja torba nie ma 99 % zawartości.

Ułożyłam na stole - wszystko co aktualnie wysypało się z mojej baggi (prezent od męża). Na stole w kuchni. Nie było czasu, pomysłu ni serca na ceregiele.

U mnie raczej nie znajdziecie kosmetyków (tylko ewentualnie jakieś ich namiastki) ani ciemnych okularów. Ani książek - co nie znaczy, że nie czytam. 

Żel antybakteryjny na pewno zaś znajdziecie w torbie u mojego męża. Zresztą u niego znajdziecie więcej niż noszę ja. I nic tam - w odróżnieniu od mnie - nie jest tam przypadkowe...

No.

Ostatecznie - moja torba to po prostu moja pojemność na moją codzienność. 


Z iPada, z moim KONIECZNYM smartem ;)



Ze smarta, którego tu ni ma ;) Bo robi owo zdjęcie LOL
PS. 


* Zapalniczka - nie palę! Ale ona u mnie mieszka od lat. Czasem się przydaje ;). Np. na cmentarzu;


* Telefony - tak, koniecznie 2 - jeden priv drugi firm;


* Pocztówkę z Kolkaty właśnie odebrałam ze skrytki;

* Bez okularów nie żyję;

* Śruby zbieram na szczęście (wzorem koleżanki M. ze studiów :);

* Różaniec - jeśli nie odmawiam to przynajmniej mam. Drugi w aucie na lusterku. Must be.

No i MUST zdecydowany - Cóż by życie było warte bez krowy? Krowa - mój talizman. Z wielu - niekoniecznie tylko Olkowo-rysunkowych względów. Ale o tym innym razem. No i ... On ją dla mnie specjalnie tak ładnie... Więc noszę od 2 tyg i zamierzam na zawsze!

Ja tu dopiero z torbą a inni już ZIMNI!!!

Zimni... a ja uwijam się jak w ukropie! 

Oj, pójdę z torbami!!!

wtorek, 9 kwietnia 2013

Wyzwanie fotograficzne - 2 - Gra

Gra wydawała mi się chyba najtrudniejszym tematem tego wyzwania. 

Nie to bym nigdy w nic nie grała, gier nie znała i żadnych nie miała.

Słowo "gra" posiada jednak tak wiele znaczeń i może być użyte w tak wielu kontekstach, że ciężko wybrać, które znaczenie zdefiniować zdjęciem i jak to zrobić, by "zagrało".

Gra w piłkę? Gra na skrzypcach? Gra w warcaby, karty, planszówki? Gra komputerowa? Gra na komórce? Gra zmysłów? Gra na nerwach? Gra słów? Gra o coś? Gra w zielone? Gra w klasy? Gra w lotto?

Można też zagrać komuś na nosie, stworzyć grę pozorów czy też ocenić czyjąś grę aktorską.

Pomysłów wiele, ale dróg do jego realizacji ani-ani... Gier od liku a zwizualizować ciężko.

* * *

W domu chaos, gwar i pisk. Zabawki zmieniają miejsce swego położenia z sekundy na sekundę. Tu klocki wysypują mi się wprost pod nogi, tu z piskiem bólu depczę na resoraka (ała!), tu mi traktorek z przyczepką wiozący kredki (bale drewna) przejeżdża obok stopy, tu plastikową piłką dostaję w łep... Podnoszę piłkę i chcę oddać, ale nie. Zatrzymuję, bo przecież ta piłka służy do gry :). 

Zagramy, pytam rozbrykane małpiatki?

Kolejny kosz z zabawkami ląduje na środku podłogi do góry dnem. Szukają, przynoszą i ustawiają. 

Uratowaliście moje dzisiejsze wyzwanie chłopaki :). Nie jest to żaden majstersztyk ani nic oryginalnego, ale ważne, że nie oblałam egzaminu drugiego dnia. Może nie szóstka ale może też i nie pała. Miara? Trzy na lejcach? Pasuje. Nigdy nie była pazerna na oceny.

Zdjęcia - oczywiście komórkowe, bo tak najprościej - szybki wykon, szybki przesył.  Jakość marna, ale technikę zdecydowanie sobie w tym miejscu odpuszczam.

Zresztą u mnie wszystko musi być szybko - póki piłka (choćby do kręgli) w grze. A nie na szafce pod sufitem tudzież w ogródku u sąsiada.

Można ustawić na stole i rzucać ze stojaka, tudzież strącać z impetem ręką

Kręgle trzymają się na baczność. Jeszcze.

Nie zrobiłam zdjęcia ani w trakcie ani PO. Bo tradycyjnie, jak to u nas bywa - kręgle posłużyły do okładania się wręcz ;) (Panie Em z Kalkuty - pozdrawiam!).

Osobiście jako dziecko uwielbiałam grać w kręgle z ojcem i rodzeństwem. Jeśli zaś nadarzy mi się okazja, chętnie udam się do prawdziwej kręgielni, bo ta gra już od dawna we mnie gra. 

PS. Wczoraj widziałam siwy włos, którego Wy nie widzieliście. Mam nadzieję, że dziś równie dyskretnie nie zauważycie brudnych szyb, wyzierających jam po listwach przypodłogowych i mazusów na ścianie ;-), że o zapleśniałej podłodze nie wspomnę. LOL.

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Wyzwanie fotograficzne - 1 - Twój profil

Po raz pierwszy biorę udział w Wyzwaniu fotograficznym organizowanym przez Ulę Phelep.

Kiedy przeczytałam tematy na bieżący tydzień - nieco się zafrasowałam, bo żadne z haseł nie wydało mi się łatwe do zilustrowania go zdjęciem. 

Ale - przecież to wyzwanie, a wyzwanie samo z siebie ma być - no, może nie powiem trudne, ale jednak choć trochę wymagające. Czasu, pomyślunku, wizji, idei, bądź też tzw. chwili oświecenia, która zwykle bywa niezależna od nas ale też jest najbardziej pożądana. Bo niezwykle upraszcza zadanie :-). O czym niżej.

Mój profil - ten twarzowy - to jedna z gorszych moich fizycznych stron. Chyba najbardziej nie cierpię się właśnie z profilu. A już zwłaszcza wtedy jak nie mam grzywki. A teraz właśnie jej nie mam. Mimo wszystko udało mi się na wczorajszym, słonecznym i błękitnym spacerku z chłopakami - trzasnąć sobie komórką spontaniczną fotkę, która nie tylko pokazuje kawałek mojego gębowego profilu, ale też ma związek z jednym z moich ostatnich postów, w których pisałam o spoglądaniu w górę i poszukiwaniu błękitu :). Kombinacja ta wcale nie była założona z góry. Nic nie było. Robiłam zdjęcia chłopakom a przy okazji - korzystając z dobrodziejstwa kamery frontalnej w swoim smarcie - patrząc w słońce nacisnęłam spust i w domu odkryłam, że oto mam foto na pierwszy dzień wyzwania! 

To zdjęcie mogłoby też wziąć udział w konkursie na "srebrny" bądź "siwy" - z uwagi na sprytnie wyeksponowany, niekoniecznie pożądany ale jednak widoczny - efekt uboczny posuwania się z wiekiem.

Do fryca - po grzywkę i farbę ruszyć czas :).



 PS. Wiecie już gdzie byliśmy z chłopakami na spacerku, prawda?

środa, 3 kwietnia 2013

Gdybym..

A gdybym pisała tylko o rajstopach i o kwiatach na parapecie?

No tak. 

Przecież pisałam o jednym i o drugim.

Że rajstopy były drogie a ja nikczemnie podarłam je o szorstką krawędź biurka.

Że od kolegów z pracy dostałam kwiaty na 8 marca i wstawiłam je w kubek po jogurcie.

Aha. I jeszcze pisałam, że upiekłam babę. I klops wieprzowo - indyczy.

I coś o mini.

Kiedyś nawet o czerwonym lakierze na pazurach.

O mężu czasem. I 20 butelkach wina, które przywiózł swego czasu z Francji. 

Czy wspomniałam wtedy, że wina nie lubię? 

A o tym, że jakoś miękko się ono piło jak On tu jeszcze był? 

A jak wyjechał to piło się ciężko? Albo raczej wcale?

O czym trzeba pisać, by ktoś to czytał?

Czy ktoś to w ogóle musi czytać?  Nie. Nie musi. Ale wydaje się, że jednak czyta...

Gdybym przestawiła dzisiaj kanapę w swoim pokoju i zrobiła jej zdjęcie "przed" i "po"?  Czy to byłby dobry temat? 

Co jest dobrym tematem?

Cień na powiece i pytanie czy akurat ten cień ma dobry odcień?

Ilość krochmalu w piaskowej babce, którą sie piecze zupełnie bez piasku?

Syn, który wzrusza nawet gdy się nie porusza?

Bocian? Bo nie ma co jeść a ja nie mogę go nakarmić bo mam za ciężki rzut z prawego sierpowego? A i od spodu mi rzut nie idzie jak należy?

Jakie macie doświadczenia z  Bocianami? Może pomożecie?

Aha - a może napisać o tym, że: Em prosi bym zorganizowała się i poleciała z dziećmi do Kalkuty. Chociażby na trochę. Jak? Pytam. On wie, że nie mogę, bo nawet nie mam ważnego paszportu - o chłopakach nie mówiąc, bo nie mają ich wcale. Chora mama, niebawem znów rotunda po szpitalach, brak urlopu... Ale nawet jak tylko zapyta - to już i tak jakbym tam była choć ćwiercią nogi... A to JUŻ wiele.

"Będę musiał jeszcze lecieć do Tajlandii. Być może również na Filipiny. Ah, i jeszcze Singapur".

Mogłabym ciskać teraz na niego gromy, prawda? Że On sobie poleci tam i tam a ja nie.

Ale na szczęście daleko mi do tego. Wcale mnie nie boli, że użeram się co dnia z polskim dniem, dziećmi, dziurami w ścianach i popcornem na dywanie... A że On nie. Bo On użera się z czym innym. Najbardziej z tęsknotą za... polskim dniem, dziećmi, dziurami w ścianach i popcornem na dywanie...

Gdybym... nawet miała pisać tylko o dziurawych rajstopach i głodnych bocianach - będę to robić nadal. 

Przepraszam ;-).

wtorek, 2 kwietnia 2013

Bocian wielkanocny

Święta Wielkanocne za nami. Nie były to dla mnie Święta szczególnie udane, ale przynajmniej - zgodnie z moim życzeniem - spokojne. Chwilami aż zanadto. Wiało nudą, milczeniem, nieobecnością i chłodnym wiatrem. Zacinało śniegiem. Raz po raz podwórko napełniało się świeżą warstwą białego, mokrego i ciężkiego paskudztwa. Dzieciaki miały frajdę bo mogły odśnieżać taras i podwórko bez końca. Dorośli na taki stan rzeczy przyzwoicie złorzeczyli i zakutani w kaptury przemykali po obejściu jak szpiedzy z krainy deszczowców. 

Cóż tam jednak człowiek. Ma ogrzewany dom, ciepłe buty i jadło na stole. Poradzi sobie. Nie bieda mu.

Ale już taki... Bocian, proszę Państwa...

Bo bocian jak w zegarku - 26 marca wybił i oto Bocian przybył.

Wrócił "do domu". Wróciły - jak zawsze we dwoje. Ona i On.

A w domu - niestety - chłód, głód i ubóstwo.

Serce się kraje patrząc na te biedne stworzenia stojące na swoich cienkich nogach w gnieździe wysłanym zimnym śniegiem - skulone, mokre, zdezorientowane i smutne. Nie klekocą, nie noszą gałązek, kępek siana czy trawy "pod jajka", nie szybują radośnie nad podwórkiem. Znikają gdzieś na cały dzień by wieczorem powrócić i czekać na lepsze czasy. 

Nie masz litości Naturo. Nie masz nad człowiekiem - to się rozumie, nie masz nad Bocianem - tego zrozumieć się nie da. 

Konsylium żeńskie - ja, mama i Bet - jednogłośnie podjęło więc uchwałę o udzieleniu Bocianom pomocy żywieniowej. Wszak wszelkie żaby, gryzonie i owady pod lodem i śniegiem jeszcze. A Bocian ni trawką ni listkiem się nie pożywi - pomijając już fakt, że ani trawki ani listka ni widu ni słychu. Bocian - ptak łagodny i człowiekowi przyjazny, ale jednak drapieżny w swej naturze. Mięsem się karmi. Pszenicy mu Panie nie posypiesz ni kartoflem dzioba nie zatkasz. Owszem, przypuszczam, że w sytuacji kryzysowej - jaką zresztą właśnie mamy - i ziarnem by nie pogardził, ale szkopuł w tym - jak mu je pod nos (ups, dziób) podsunąć... Bo Bocian nie zwykł do dokarmiania ni podżerania kurom z kurnika. Jest on co prawda ptakiem przy-podwórkowym, jednak zdecydowanie innego gatunku i charakteru niż taki na przykład wróbelek - ptaszek stricte podwórkowy. Nie sikorka ci też on, że na słoninkę na gałązce zaleci jak na kawkę na pobliskie drzewko. Wszędzie ja bociana widziałam, ale żeby na gałęzi siedział - to nigdy. 

Kupiłam zatem w Wielką Sobotę 2 korpusy z kurczaka i pół kilo kaszanki. Najpierw poświęciłam koszyk z pokarmem dla ludzi a potem czym prędzej o Bociany do marketu zadbać. Wyczytałam w internecie przez telefon, że Bocian to z kostkami, chrząstkami i sierścią sobie lubi... A i nie zdziwiłam się tym wielce, bo jakoś nie wyobrażam sobie, żeby Bocian żaby czy myszy na obiad filetował. Dziwnie mi w tym markecie było czyniąc takie marne zakupy, bo ludzie ostatnie szynki, kiełbasy i udźce indycze do koszy kładli a ja obrępały z koguta i podeschniętą kaszankę. No, ale cóż - misja wysokich lotów (i dosłownie i w przenośni) i skrępowanie trzeba było w kieszeni skrępować. 

W domu mama pokroiła na grube krążki kaszankę a ja "porąbałam" na drobne wspomniane obrępały - trochę mięska, trochę skórek, trochę kostek i trochę chrząstek. Encyklopedyczne menu - jak w mordę - co by nie rzec w dziób - strzelił. No ok, sierści nie było gdyż kurczę porządnie oskubane (co tym razem było jego wadą a nie zaletą ;-)) - ale przecież i tak jadło niemal wykwintne. 

Przygotować jednak to jadło - bułka z masłem. Dostarczyć potrzebującym - ot ćwiek prawdziwie zabity.

Wyjrzawszy przez okno widzę, że bocian na posterunku. Wołam więc Bet, przyodziewamy się stosownie - w kufajki i gumofilce (bo przecież JUŻ wiosna ;-))i wyruszamy dokonać dzieła. Mama zajmuje miejsce przy oknie i czyni obserwacje z wewnątrz. Gniazdo bocianie - na słupie energetycznym, na polu za ogrodową siatką. Niby blisko a jednak - jak się okazuje - całkiem daleko. Nie mam kuszy ni flinty co by żarcie wystrzelić wprost do gniazda więc zdaję się na swój rozpęd i zamach. Z ziemi - nie ma szans. Włażę na stertę drewna ułożonego pod siatką w gustowny stosik i celuję. Mama słupem w oknie, Bet na polu koło słupa - co by w razie czego ratować upadającą kaszankę i na nowo podawać mi ją do celu. Z Beatą jej pies - szczwany lisek. Co upadnie a Bet nie zdąży - wiadomo... Przybieram się do rzutu jak dyskobol. Nie wiem czy od dołu lepiej czy zza siebie wystrzelić tę pokarmową racę... Pierwszy rzut - chybiony sromotnie - trzy metry od słupa. Beata nie zdążyła, Kundel i owszem. Cholera - druty z prądem wiszą mi na drodze do celu. To przez nie chybiam raz po raz - tłumaczę Beacie, która niemal już się zagrzebała w śniegu ze śmiechu. Niestety, ani razu nie byłam nawet bliska sukcesu... Mama udziela instrukcji z okna - "zawiń to mięso w gazetę, zrób kulę i wtedy". Robię co mi się radzi i wywalam w niebo rakietę z gazety, kaszanki, chrzęści i skór. A rakieta... obleciała gniazdo dookoła i wystrzeliła jak fajerwerek rozsypując swą zawartość po polu...  

Leon Sokole Oko nie podołał wyzwaniu. Wysoko kurde mol, nie ma co. Bocian - rzecz oczywista - zwinął się z gniazda jak tylko rozpoczęłam swoją akcję - nie dziwota - nawet ptak nie lubi być obrzucany mięsem, prawda? 

Zlazłam ze sterty drewna i spróbowałam jeszcze rzutu z podłoża, ale ten był już śmiesznością nad śmiesznościami. To jakby z pestki z dyni strzelać do słonia...

Nie udało się dokarmić Bociana. Co zdążył - pozjadał Kundelek a czego nie zdążył - zdążyły za jakiś czas kruki. No, może to były wrony, ale jeden z osobników był tak wielki i miał tak pokaźny dziób, że mnie - kruczafiks - zastanowił co do swego gatunku. 

Zagadka. Skąd te ptaszyska wiedziały, że pod bocianim gniazdem, na polu w połaciach śniegu leży poszatkowana  kaszanka i strzępy z koguta? Skąd one wiedziały, że ja coś po tym polu rozrzucam i że to coś jest do zjedzenia? No przecież ptaki nie mają węchu i raczej nie zwabiła ich woń krwistej kurczęciny czy też równie krwistej kaszany? A czy równie szybko lub w ogóle nadleciałyby na zwiad gdybym rzucała kamienie - zakładając, że siedziały na odległych drzewach i bacznie śledziły moje wyrzutowe zmagania? 

Tak czy siak - zamiast Bocianów nakarmiłam właśnie kruki i wrony. Bocian to jednak zbyt dostojny i honorowy osobnik jest - nie zniżył się do poziomu pospólstwa i nie skorzystał z okazji. Wieczorem wrócił do gniazda, stanął w nim lekko skulony lecz hardy i nadal czeka na... wiosnę.

A wiosny jak nie było tak nie ma. Jeszcze nie. Podobno do pół kwietnia ma padać śnieg i mrozić mróz. 

Czy nasze Bociany przeżyją? Czy doczekają? 

Czy my doczekamy radosnego klekotu a za jakiś czas małych główek wyzierających z gniazda? 

Bociany to jedne z moich ulubionych ptaków. Pisałam o nich nie raz, nie dwa. Są szczególne dlatego, że tak mocno "związują się" z człowiekiem i potrafią żyć tylko w jego sąsiedztwie. A skoro one tak ku człowiekowi - to i człowiek ku nim wyszedł tej Wielkanocy. Bo sam to sobie świątecznie i babę trzepnął i klopsa uklepał i bigosu ubigosił, więc jak tak mógł na bociana co o pustym dziobie cierpi na wysokości nie spojrzeć, hę?

Że się człowiekowi nie udało, bo cela ma lipnego i zamach nietęgi - no cóż... Przecież starania poczynił na miarę i chęci gorące miał bardzo. No, chyba żeby człowiek dźwig jaki sprowadził czy balonem podleciał, tudzież na trampolinie podbryknął? Ale ni dźwiga na podorędziu ni balona ni trampoliny tymbardziej. Ach! Cóż poza żalem człowiekowi pozostaje? I nadzieją, że Natura się złamie?

Naturo, litości! Na człowieka nie zważaj, że mu do wiosny tęskno, bo może człek to i słusznie sobie nie zasłużył. Ale Bociana ocal! Bo to brat taki nasz najmniejszy (choć rosły niezgorsza ;-)) a ty mu miast łąk zieleniejacych i bagien rozmarzających to w gniazdo pierzyny ze śniegu kładziesz, łąki i pola nie umajone a zabielone dajesz a na stawach miast wyzierających żabich oczu tafle lodu rozściełasz. 

Opamietaj się! Bociany być muszą, bo jak one wyginą to i człowiek sobie nie pożyje, oj nie!

Tak. Wielkanoc 2013 upłynęła mi pod znakiem Bociana. Nie było bowiem ani wielkanocnego zająca ani kurczaka. 

PS. Leon to moje drugie imię ;-). Bet NIGDY mnie inaczej nie nazywa. A jak przyjdzie już coś do oczu to z indiańska (nie indyjska) jestem właśnie Leon Sokole Oko. ;). 

No to do wiosny Kochani. Trzymajcie kciuki (dzioby) za Bociany!