środa, 29 maja 2013

Mamowo i dzieciowo

W niedzielę, na Dzień Matki wręczyłam Mamie herbacianą różę a potem zawiozłam ją do Białegostoku do szpitala. Profesor T.H. wspaniałomyślnie wyznaczył jej bowiem powtórny termin przyjęcia na niedzielne popołudnie. Nie musiałyśmy stać w tłocznym wężu pacjentów oczekujących na przyjęcie, nie musiałam brać urlopu. Fantastycznie wręcz. 

A dzisiaj, pewnie właśnie teraz, Mamka jest operowana.

Siedzę sobie w pracy i czekam. Nie odczuwam specjalnego strachu, bo intuicja mi mówi, że wszystko pójdzie szybko, sprawnie i poprawnie. Intuicja nie wyrocznia, może mylić, to jasne, ale zwykle jednak mnie nie zawodzi. Oby tak było również tym razem. Ba, ZWŁASZCZA tym razem. Bo przecież sprawa niebagatelna... 

Ech, nie chcę o tym ani za wiele myśleć ani pisać. Słowa bowiem są tu zbędne. Wolę ich użyć już PO. 

***

Dla odwrócenia uwagi zaś. Najpierw Maximus, potem ja a wczoraj Alexus - wszyscy przeszliśmy tzw. ścięcie głów. Maksymalny pozbył się uciążliwego pazia, ja się skorygowałam i trochę przybarwiłam a Aleksander się unowocześnił. Unowocześnienie tego ostatniego poległo na tym, że po dokonaniu postrzyżyn Pani Fryc nażelowała i lekko postawiła mu czub. Jejku, jaki on był z tego dumny i zadowolony. Powiedział, że to jego najlepsza fryzura na całym świecie i już zawsze chce taką mieć. Całe popołudnie przeglądał się w lustrze i uważał, żeby nie zepsuć szałowego majstersztyku. "Jutro muszę pokazać te włosy kolegom w przedszkolu mamo!". No i cóż... Dzisiaj rano musiałam syna wystylizować na nowo... Do czego to doszło ;-). Swoją drogą, taki modern look samej mi się na nim podoba.

 



***

Dzisiaj przyjeżdża do P. nasz brat Kapitan z Gdyni z córkami. Dziewczynki są w wieku moich chłopaków. Dodając do nich rocznego Tomaszka Bet i dwójkę dzieci brata średniego (8 i 6) a z doskoku młodszą córkę brata najstarszego (6) - zapowiada się istny dom wariatów. Dodać by też należało, że 9 maja po raz kolejny zostałam ciotką. Średni brat ma już bowiem troje a nie dwoje. Imienia jeszcze nie znam. Miała być Ania, ale czy tak już zostało dowiem się jutro. Pośród rodzeństwa tylko ja mam 2 synów. Liderka, kurde mol. 

Przypuszczam, że jak wyruszymy jutro na procesję Bożego Ciała to z tym swoim dobytkiem pokaźnie ją zagęścimy ;-).

***

W przedszkolu u Olusia nie organizowano Dnia Matki. 15 czerwca ma być w zamian tzw. piknik rodzinny w przedszkolnym ogrodzie. Ale laurkę dostałam :). I wierszyk mi był często recytowany. Czy nawet dwa. "Kochana mamo, gdy będę duży to Ci przywiozę małpeczkę z podróży. Ma długi ogon, to zwinne zwierzę, będzie za Ciebie zmywać talerze". Czegóż chcieć więcej?

***

Piszę sobie dla zabicia czasu. Pracy mam sporo, ale akurat takiej, że jak się odwlecze to nie uciecze. Więc sobie odwlekam. Intelekt mi dzisiaj nijak nie błyszczy. Nawet rekreacyjne pisanie na blogu idzie mi jak po grudzie. 

Mając na uwadze powyższe - obracam się w milczenie.

PS. Długiego weekendu niet. W piątek przychodzę do pracy. Z własnego wyboru i nieprzymuszonej woli.

czwartek, 16 maja 2013

O laniu, gadaniu i powracaniu

Napisałby co człek, co by w końcu w maj blogowy wstąpić (ostatnia notka wszak z 30 kwietnia) ale coś cienko w piśmie ostatnio. Niby pisze się sporo, bo i czaty tu i ówdzie się obleci i komentarze jakieś gdzieś zostawi i maila czasem naklika i smsa jakiegoś i pozew i wniosek i przelew jaki online wypełni - za światło i inne media na przykład... Ale żeby tak się na blogu wysilić to ni cholery (co by innego jeszcze słowa na H. nie użyć). 
 
Kopa mi trzeba! No to bach Matko-Wariatko. Byle co i byle ile ale pisz, bo Ci Żywotnik z igiełek obleci.
 
No. Dawno o dzieciach nie było (czy było?), to może by o nich?
 
No to na przykład:
 
Około miesiąca temu Pani w przedszkolu poskarżyła się, że Aleksandriej ciepnął jakiegoś kolegę w łep bez zdania racji. Przy podwieczorku. Że chłopczyk beczał z tego powodu bezlitośnie i nijak go było uspokoić. Zatrwożona niecnym czynem swego pierworodnego - grzeczną acz stanowczą lekcję wyłożyłam mu wprost przy Pani. Powodu wybryku Zabijaka nie podał. Stał milczący i naburmuszony jak bąk. Naburmuszyłam się więc i ja na niego i całe popołudnie jako i wieczór oraz dzień następny prowadziłam dochodzenie - czemu to walnął kolegę (przecież NIGDY dotąd!) i czy aby poprawi swoje zachowanie. Długo docierałam do prawdy, bo zaciął się Aleksander jak kosą. W końcu wybąkał, że ten chłopiec powiedział do niego brzydkie słowo. Jakie? Nie pamiętał. Jasne... Obiecał jednak solennie, że bić już nie będzie przy czym następnego dnia znowu kogoś tam "potrącił". Kładłam mu do głowy przez kolejne kilka dni czym wyprowadziłam dziecię z równowagi. Zatkało demonstracyjnie uszy i powiedziało: Mamo! Gadasz to samo już tyle dni, ja już nie mogę tego słuchać, przecież Ci już sto razy obiecałem, że nikogo nie będę bił! Ale zbił... Tylko, że mnie. Z pantałyku. Teraz z kolei ja mu obiecałam, że już ani pół słówkiem na ten temat nie wspomnę, choć jęzor jeszcze mnie palił i świerzbił wielokrotnie by się ponownie czepnąć - nie myślcie... Po całym zajściu, kiedy przez kolejne dni odbierałam Olesia z przedszkola - jak tylko zobaczył mnie w drzwiach z daleka wołał - Mamo, mamo a wiesz, że dziś też nie pobiłem żadnego dziecka!? A jaki dumny z siebie przy tym był... Nie cieszy mnie, że awanturnictwo w moje pokorne cielę wstępuje, ale w końcu - odkąd świat światem - przecież chłopaki czasem muszą, czyż nie? Trza nam będzie posłać syna na karate - zawyrokował ojciec zza siedmiu mórz i co najmniej tyluż rzek. Podoba mi się myśl, więc poślemy, a jakże. Bo małe, chude, zwinne i waleczne to-to. Niech pasy cenne zdobywa a nie bęcki od Pań przedszkolanek (i jeszcze ja przy okazji...).
 
Maksymalny natomiast "przybija" mnie gadulstwem. Zaczął mówić wcześnie i to w obu językach. Było mama come, mama open, mama Macio "łosz ends" i tak dalej. Ale, że mówiony język angielski opuścił nasz dom w styczniu i na razie się nie zanosi na szybki powrót - to pozostało dziecku jedynie "open" i to głównie zamrażarkę, gdzie bywają ukryte lody. Język ojczysty (hm, bo chyba to TEN ich ojczysty, prawda?) opanowany zaś niemal do męczącej perfekcji. Maksi mówi, mówi, mówi. Jak ten pies Marta... No szczeka po prostu jak najęty. Wszystko i coraz lepiej. Zgaga ledwo skończyła 2 lata a już się kłóci, zadaje mądre pytania, śmiga na smarcie, iPadzie, dzwoni ze Skype do Indii i swoją nieokiełznaną energią wysysa resztki energii mojej. Pocieszny człowiek, nie powiem, ale najbardziej wtedy gdy nie ma obok matki. Bo jak matka obok jest to rogi natychmiast chyżo rosną, fify do nosa włażą, talent dramaturgiczny się ujawnia, pysk się drze i łzy się leją - w przewadze tych krokodylich. Szarpidrut moich nerwów. Już dawno obwiniłam za to indyjskie geny, ale co mi z tego, że sobie obwiniłam, jak to nie Indie a Polska muszą się z nimi użerać. Owszem, czasem Maksymalny jest dobrym, grzecznym i spokojnym dzieckiem. Nie rozwala bez sensu zabawek, nie skacze po łóżku, nie zwala pościeli i łachów na glebę, nie wyciąga butów z szafek raz po raz, nie myje rąk przez godzinę co godzinę, nie domaga się histerycznie słodyczy, które gdzieś niebacznie zlokalizuje. Ale to moi drodzy zdarza się jedynie nocą. Gdy aktywność rzeczonego ogranicza się jedynie do sapania, chrapania i skopywania pościeli.
 
Aha - skoro o pościeli to obwieszczam, że wyniosłam się od nich z łóżka. Co? Że i tak za długo? Nigdy nikogo to nie bolało. Teraz też nie boli - ani ich ani mnie. Unieśli ten "ciężar" dzielnie a ja się cieszę, że stało się to naturalnie i po prostu. Ot, pewnego wieczoru poszłam spać do dużego pokoju i tak mi zostało. Zaglądam do nich w nocy - co by przykryć, bo się non stop odkrywają, ale na tym kończy się moja z nimi styczność nocna. Oczywiście o fakcie powiadomiłam niezwłocznie ich ojca, bo jednak fakt ten powiadomienia był godny. Ojciec zapytał jedynie w chytry sposób, czy aby zostało jeszcze jakieś wino z Francji... Well... Może by i zostało, ale że wielki come back przeniesiony z 1 czerwca na początek sierpnia to wątpię, by się coś uchowało. E tam. Zawsze przecie można iść do pobliskiego monopolu i się Zdesperować czym monopol bogaty (a bogaty) a nie, że zaraz Francja elegancja, prawda? Ważne, że opuściłam łoże synowskie a na mężowskie się wprowadzam ;). 
 
Aczkolwiek - przecież po drodze do Polski będzie Francję zaliczał, to choćby marną butelczynę zdoła jeszcze przywieźć. Taaa, bo teraz to on będzie oblatywał Indie. Potem podobno Filipiny i Wietnam. Nie, tam go jeszcze nie było, więc musi, nie??? A jak wróci stamtąd do Kalkuty to bierze kurs wprost na Amsterdam. Przez Mumbaj i Frankfurt (sama mu bilet zmieniałam to wiem, nie?). Z Amsterdamu do Francji ponoć i Hiszpanii jeszcze na chwilkę. A co tam, jak już będzie w Europie to czemuż by nie, prawda? No i na deser wisienka na torcie - Warszawa. A potem już pestka z wisienki - Grajewo. 

Nie polecam wiązać się z: zodiakalnymi Bliźniakami, numerologicznymi Piątkami, i "biznesmenami". Jeśli chce się mieć ich zawsze przy sobie. Jeśli pozwala im się być sobą a fakt, że nie ma ich obok przez pół roku nie wadzi - polecam ;). 

PS. Lepsza taka praca niż frustracja na bezrobociu na polskim zaścianku. No i tym razem przedłużyło się nieplanowanie. Nie tak miało być. Ale przecież będzie dobrze.