Coś się ze mną stało. Nic, tylko siedziałabym w kuchni i pitrasiła. Zachowuję się trochę jak niejaka Kulfi z mojej ulubionej książki "Zadyma w dzikim sadzie" (polecam!). Zresztą widać, że "coś" mi dolega, prawda? Nie ciągnie mnie jedynie do pieczenia ciast i robienia deserów, chociaż zobowiązałam się do upieczenia ciasta na Święto Jabłka w przedszkolu chłopaków. Nie, nie na ochotnika. Za sugestią i prośbą nauczycielek. Wstyd było odmówić, choć lojalnie uprzedziłam, że cukiernik to ze mnie jak z koziej dupy trąba. No ale - na moje szczęście - ciasto tematyczne - z jabłkami.
Jabłek Ci w Pastorczyku bez liku, w tym poczciwych antonówek moc, więc szarlotkę - nawet jakiem kozia trąba - rąbnę jako żywo. Mało skomplikowane, jedno z moich ulubionych (o ile ja w ogóle mogę o ciastach mówić z jakimkolwiek uwielbieniem...), więc powinnam stanąć na wysokości zadania, co by nie powiedzieć - dumnie zaszumieć na czubku jabłonki - jak ta sosna na gór szczycie.
Poza tym - DYNIA nadal rządzi - żeby nie było, że z obiegu wypadła. O nie! Będę Was nią nudzić do upadku sił. Wczoraj robiłam nigdy-nie-znudzone curry z czerwonej fasoli i serka włoskiego (na życzenie M., który DOSŁOWNIE ! może je jeść codziennie). Jednocześnie w piekarniku upiekłam... co? Dynię. Co zrobiłam z upieczonymi kawałkami? Dorzuciłam do curry. Nim się danie przygotowało na dobre - wychochlowałam prosto z garnka (że niby próbowałam) co najmniej 1/4. Takie dobre!
Zanim jednak zabrałam się za gotowanie to gdzie byłam? Otóż w lesie, moi mili. Zmokłam co prawda jak kura, bo choć nie lało cebrem to siąpiło i ciurkało bez ustanku, ale honor grzybiarza uratowałam. Ni prawdziwka-borowika, ni podgrzybka, ni koźlaka, ni opieńka, rydza, smardza czy czubajki. Ni a ni. Za to w młodniaku "oparłam się na maślaku". Uwielbiam maślaki i celowo wpakowałam się w młody lasek z nadzieją, że nie wyjdę z pustym wiaderkiem. I nie wyszłam. Plon byłby pewnie większy gdyby nie to, że rychło musiałam wracać do domu, bo jak wspomniałam - przemokłam do suchej nitki a niebo zaciągało się coraz to ciemniejszymi chmurami. Ale pół 5-cio litrowego wiaderka to i tak jak ten rydz, co lepszy niż nic, prawda? Początkowo miałam zabrać do lasu również chłopaków, ale szczęśliwie odstałam od pomysłu. Mokro, chłodno i ciemno. Jedyny "pożytek" jaki bym z nich miała to marudzenie, biadolenie i kubeł muchomorów (bo pewnie by zbierali). A tak? Po pracy do przedszkola, z przedszkola do domu, gdzie towarzystwo zostało z ojcem a matka przebrała się stosownie, w auto i do lasu. Daleko jechać nie trzeba. Kawałeczek za miasto (w każdą stronę!) i już się jest. Ot, taka uroda mojego miejsca zamieszkania :).
Nie jestem wytrawnym grzybiarzem, który opanował encyklopedię grzybów do perfekcji. Znam jedynie kilka ich podstawowych gatunków i tylko takie zbieram. Moja ręka nigdy nie dostąpiła zaszczytu zerwania rydza (nie rozpoznałabym drania a i nie łatwo go znaleźć), nie zbierałam osobiście opieńków, nie nauczyłam się jeszcze popularnych u nas turków (mają różne nazwy zależnie od regionu), jak też nie mam pojęcia o wielu innych, jadalnych grzybach. Pieczarka, kania zwana tez sową bądź krowią mordą, prawdziwek, koźlak, sitarz, maślak, kurka, siwka i zielonka - to chyba jedyne, które znam i raczę zbierać.
Co robię z grzybów? Smażę, duszę, marynuję i suszę. Po prostu.
No i przede wszystkim: UWIELBIAM PO NIE IŚĆ DO LASU ! Lubię je potem czyścić, myć, segregować, obrabiać i na koniec konsumować. Sama wyprawa do lasu jest jednak chyba najbardziej fascynująca. A jeśli jeszcze w lasach dostatek - jestem w siódmym niebie.
Dziś uduszę swoje maślaki ulubionym, prostym sposobem - z cebulką i odrobiną śmietany. Mamo, szkoda, że Cię nie ma, bo Ty też za nimi przepadałaś, eh!
W przyszłym tygodniu liczę na cieplejsze i bardziej słoneczne dni. Wtedy moje wyprawy do lasu będą dłuższe, przyjemniejsze i jak mniemam - bardziej grzybne!
Tymczasem jutro, poza "obrabianiem tyłków" dyniom w Pastorczyku - zwiedzę tamtejsze pastewniki w poszukiwaniu aromatycznych kań i pieczarek. Może nawet wpadnę do pobliskiego, niewielkiego lasku na podgrzybki.
Czy ja obiecałam kulinarne milczenie w poprzednim poście? Hę, no być może, być może... Cóż jednak poradzę, że jesień zapędziła mnie miotłą do kuchni i najwyraźniej sprzyja mi to miejsce? Nawet mój stary zauważył, że jedyne co ostatnio robię to oglądam programy kulinarne, przywożę prowiant ze wsi, wałęsam się po spożywczakach, siedzę w książkach kucharskich i całe popołudnia okupuję kuchnię...
Zawsze lubiłam gotować, ale teraz to "lubienie" przybrało jakiś inny, ponad normalny wymiar. Do tego lubię o tym pisać. Pozostawiłam wszelkie inne tematy na boku a od x czasu pieprzę o ogrodzie, dyniach, cukiniach i teraz o grzybach... Ni grzyba nie rozumiem sama siebie. Nie przebranżowię się na blog kulinarny na pewno, bo to mimo wszystko nie mój kawałek podłogi, nie jestem konsekwentna ani na tyle pracowita by podawać przepisy i ozdabiać je zdjęciami, ale tymczasowo wpadłam w kocioł z jedzeniem i się w nim smakowicie duszę :).
Swego czasu miałam napisać o wakacjach, o naszej rodzinnej 3 dniowej wyprawie do Warszawy, o Mrągowie, o debiucie Maksymalnego w przedszkolu, o psach w Pastorczyku, o paszportach, o czymś tam jeszcze i jeszcze. A tymczasem wszystko zeszło się na żarciu. I masz babo... placek (dyniowy! ha ha).
PS. Wczoraj był 19-sty. To JUŻ 3 miesiące... No właśnie. I o NIEJ miałam napisać. Może na Jadwigi?
Znikam. Udanego i smacznego weekendu Wam życzę. I bez deszczu, bo u nas pada nieprzerwanie od poniedziałku.