czwartek, 31 października 2013

Lista wypadków październikowych

P a ź d z i e r n i k.

1. Niezwykła pogoda - ciepło, słonecznie, kolorowo. Po zawodnym wrześniu, październik spisał się jak ta lala. 

2. Aleksander zaliczył szpital. O czym było 2 posty wcześniej. Tragedia to żadna, ale pierwsza myśl: dzieciak idzie leżeć (dobrze, że nie siedzieć) - zawsze sprawia, że się Matce na chwilę robi gorąco. Na szczęście, tylko na chwilę. 

3. Aleksander (też) wziął udział w przedszkolnym przedstawieniu z okazji Dnia Nauczyciela, w którym to show zagrał Wiatr. Matka vel "Rękodzieło" przygotowała mu okolicznościowy strój... Wzięła duży, niebieski wór na śmieci, wycięła dziurę na głowę i ręce, dół ponacinała w tzw. frędzle, do których to frędzli dowiązała jeszcze dodatkowe frędzelki cięte z reklamówek-jednorazówek i - gotowe. Kiedy Wiatr się ustroił i latał po mieszkaniu to wiało i furczało aż huczało. Norrrrmalnie jak jaki Wiatr znad Oceanu Indyjskiego! (cokolwiek to nie znaczy ;-)).




 Pani w przedszkolu dorobiła jeszcze dla Wiatru czapeczkę, bo Matce na nakrycie głowy pomyślunku już zabrakło. Ba, pomyślała wręcz, że taki Wiatr to raczej czapki zrywa a zatem nie ma sensu ubierać go w coś, co sobie sam zaraz z głowy zmiecie, prawda? Jak jednak widać koncepcja Matki nie została podzielona przez grono pedagogiczne i Wiatr otrzymał - całkiem zresztą gustowną i dopasowaną do peleryny - czapcię z frędzelkami (patrz foto niżej).

Ustna kwestia Wiatru składająca się z 8 wersów została przyswojona w szpitalu właśnie. Nie będę się chwalić, bo może nie wypada, ale przyznam, że przyswojenie poszło nam migiem. Po prostu szybko jak... wiatr. Przy okazji sama sobie sylabizowałam w wolnych chwilach - "Jestem wietrzyk, który lata - hula, gwiżdże, figle (wersja Olka - hugle) płata" i tak dalej ;). Bardzo mi ten Żywioł pasował do Olesia, choć on - tak samo jak brat i Matka - znak wodny. Ale "zwiewny" za to jak cholera. Zdjęcie poniżej znalazłam na stronce www przedszkola i śmiam twierdzić, że mój Wiatr prezentuje się najbardziej efektownie. Taka dziś będę skromna, a co! (aczkolwiek dziewczynka w żółtym też niczego sobie - tylko kim ona jest - prostokątną dynią?)



4. Wcześniej w przedszkolu odbyło się też Święto Jabłka. Olu w tym czasie właśnie się hospitalizował, więc swego udziału w nim nie zaznaczył, ale za to Maksymalny wziął udział na pełnego maksa i później również jego odkryłam na kilku fotkach z imprezy na przedszkolnej www. 


Szarlotka, którą z (niesłusznym!) bólem serca zadeklarowałam się na tę jabłkową fetę upiec, nie zrobiła mi wstydu. Po tym jak wyjęłam ją z piekarnika i uszczknęłam kawałeczek z rogu blachy - żałowałam, że muszę ją oddać ;).

5. Jak widać po tym, co wyżej - tak rękodzieło jak i cukiernictwo wychodzą u mnie z cienia ;).

6. W październiku zrobiłam wykopkę warzyw na naszej wsi. Wszystko w piwnicy. Dynie również, ale tylko te najbardziej dojrzałe, bo młode niestety szybko się psują. Bet tnie je siekierą na pieńku pod antonówką i nosi świniom. W ogóle Bet wpadła w szał roboty na wsi. Ogród wyczyściła ze wszelkich pozostałości roślinnych - chwasty, badyle, liście, spadłe i nadgniłe owoce - wszystko elegancko wyrwane, zebrane i oddane zwierzętom bądź zutylizowane na... gnojowni. Porządek, że muszka nie siada.

7.  Zdechło nam cielę na wsi. Młode. Cóż, czasem się zdarza. Zwłaszcza, że bydła ci u nas dostatek. I my (ja i Bet) to zdechłe cielę pocięłyśmy na części i oddałyśmy naszym psom i kotom, których mamy dużo i które im bliżej zimy tym bardziej przepadziwe za żarciem. Jatka była - mówię Wam. Siekiera i noże miały co robić ;). Nie pierwszy już raz ćwiartowałyśmy zdechlaka dla naszych psów i kotów. Możecie się brzydzić czy dziwić, ale jakbyście mieli kilkanaście (ba, nawet kilkadziesiat) kotów i 6 psów do wykarmienia to może inaczej byście na to spojrzeli ;-). Bet co drugi dzień gotuje wiadro kaszy (zaparza osypkę czyli mielone zboże), kupuje co tydzień na rynku wielki worek starego pieczywa i po kilka pałek psiej kiełbasy.
Wydatek i obowiązek. Ja wszelakie zdatne, konsumpcyjne resztki z domu mrożę i potem wożę na Pastorczyk - zero marnotrawstwa. Nie sprawiamy sobie specjalnie tylu tych psów i kotów, ale są i trzeba się nimi zająć. Koty ciężko upilnować, by się nie rozmnażały, bo to nie mieszkanie w bloku, gdzie ma się nad nimi kontrolę. Łażą po całym, wielkim obejściu, część jest dzika i niewiadomo kiedy zadobywa potomstwo. Ot, pewnego dnia gdzieś w stodole odkrywa się miauczące maluchy. Psy - często są to zwykłe przybłędy. Ktoś się pozbędzie, wywali, wywiezie (ucięłabym takim łapy). I jeśli taki czworonożny nieszczęśnik trafi do nas - często po prostu zostaje. 


Mniej więcej 2 miesiące temu znalazła się u nas właśnie taka nieznanego pochodzenia suka. Ale o niej zamierzam napisać nieco więcej w odrębnym poście, bo historia z nią jest dość ciekawa. Dodam tylko, że nazwaliśmy ją Marta ("Marta mówi" - kto ogląda Mini Mini na pewno mówiącą Martę zna) i ta Marta ma teraz... szczeniaka, gdyż jak się okazało przyszła do nas w stanie błogosławionym. I proszę - było w Pastorczyku 4 psy a tu czary mary i ni stąd ni zowąd jest ich nagle 6. Kiedy szczeniak się odchowa - Marta idzie na operację-sterylizację. Nie ma innej rady. 

Napomknę jeszcze, że za siódmego psa robi u nas pewien prosiak. Ale o nim - tak ja i o Marcie - napiszę osobno. Chrum chrum.

8. MPSS w październiku wybył za granicę tylko raz. Za naszą wschodnią miedzę - do Wilna. Był tam już chyba ze 2 bądź 3 razy. Tym razem przywiózł mi śliczny naszyjnik z drobnych bursztynów i litewskie piwo o mocy 4,5 volt. Nic szczególnego. Ja zresztą lubię już chyba tylko piwa pszeniczne a najlepszym spośród tych, które znam jest niemiecki Paulaner, którego to "nauczył" mnie właśnie Em. Szkoda tylko, że jest ono u nas takie drogie (0,4 l około 4 pln). Wilno jest ponoć bardzo z-wifi-kowane. Sklepy, bary, restauracje, dworce, ulice, autobusy, nawet taxi - wszędzie Wi-Fi. Do Wilna Em pojechał autobusem. Kiedy wjeżdżali na Litwę - luzik. Kiedy wyjeżdżali - kontrola ze strony litewskiej jako i polskiej. Dokumenty i bagaże. Hmmm, a niby Unia! "Nie wiem czemu - powiedział Em, ale jak już wjechaliśmy z powrotem do Polski to poczułem ulgę. Poczułem się swojsko. Jak w domu." Miło to słyszeć, prawda?

9. Mama ma już pomnik. Cały "obiekt" wydał mi się dość duży w porównaniu z innymi obok, ale to chyba dlatego, że Ojciec "wybudował" go nie w formie zwykłego grobu a typowego grobowca, który za zadanie ma pomieścić więcej osób niż tylko Mama - w tym oczywiście Jego samego (Boże daj jak najpóźniej!!!). Moi Rodzice nie byli zbyt dobranym małżeństwem. Mimo wszystko odniosłam wrażenie jakby Tata Mamie wybudował... Taj Mahal. Serio. Mama lubiła prostotę i była skromna - stąd i pomnik w zasadzie jest prosty, ale gabarytowo naprawdę pokaźny i dodatkowo ma wypisaną osobistą dedykację (tak to określam) Ojca dla Mamy - stąd tak mi się jakoś kojarzy z Taj Mahalem... Myślę też, że często zupełnie nie znamy serc ni myśli naszych bliskich.

I tym oto właściwym dla nadchodzących Świąt akcentem kończę tę pobieżną październikową listę wypadków. Dla nas niewątpliwie będą to Święta szczególne. Dziś jedziemy na Pastorczyk wszyscy czworo.

Życzę Wam spokoju i dobrej pogody (bo ponoć zanosi się na deszcz...:-(). Ja wrócę tu dopiero po czterdziestce ;-). Odpiszę też wtedy na zaległe komentarze.

wtorek, 29 października 2013

Szlachetna Paczka w kolorze Lili


Czy jest Wam znana akcja Szlachetna Paczka, moi Drodzy? 

Ja usłyszałam o niej w ubiegłym roku, choć jej historia sięga już bodajże 12 czy 13 lat.

Krótko mówiąc, akcja polega na uszczęśliwieniu ubogich rodzin poprzez przygotowanie dla nich specjalnej paczki, w której powinno znaleźć się to, czego dana rodzina (osoba) potrzebuje, a na co sama pozwolić sobie nie może. Nie bez przypadku akcja organizowana jest około Świat Bożego Narodzenia, gdyż jest to czas, który chyba każdemu kojarzy się z ciepłem, radością, wzajemną życzliwością i obdarowywaniem się. To właśnie w tym okresie słowa prezent i paczka nabierają najbardziej szczególnej mocy w całym roku.

W akcję angażują się tak zwykli ludzie jak ja i Ty jak też osoby powszechnie znane - politycy, aktorzy, sportowcy, ludzie radia i telewizji. 

O szczegółach akcji można przeczytać TUTAJ. Jest to oficjalna strona projektu.

Już w tamtym roku, kiedy to usłyszałam o PACZCE miałam niebywałą ochotę wziąć w niej udział, ale w moim miasteczku nie była jeszcze organizowana, nie znalazłam w pobliżu osób do współpracy, zamotałam się w swojej codzienności i.... koniec końców (z nosem na kwintę - bo jednak zabrakło mi uporu i konsekwencji oraz chyba szczerego zaangażowania) odłożyłam swoje chęci na zaś.

W tym roku, nasza droga blogowa, ale też jak najbardziej realna! LILI sprawiła, że moje ubiegłoroczne chęci zostaną wreszcie wykorzystane :). Lili bowiem została tzw. "SuperW" akcji i postanowiła zorganizować paczkę dla potrzebującej rodziny. Jako, że jednej osobie nie jest łatwo taką paczkę przygotować - zanęciła wszystkie chętne dobre dusze na swoim blogu i od teraz WIĄŻEMY TĘ PACZKĘ WSPÓLNIE. MY czyli wszyscy chętni przez Lilijkę zanęceni. Już jest nas ponoć około 13, ale wierzę, że to nie trzynastka będzie tą szczęśliwą liczbą. Ja wierzę, że ta liczba będzie... nieskończona! Jeśli nasze możliwości przerosną limit jednej paczki - jestem pewna, że stanie się tak z pożytkiem dla innej, potrzebującej rodziny.

Szczegóły naszej paczki są w trakcie ustaleń. Jeśli ktoś wyraża chęć, by dowiązać supełek na paczkowej wstążeczce - poproszę o maila - do mnie bądź bezpośrednio do Lili. W trakcie rozwoju wypadków postaram się również tutaj, u siebie na Żywotniku, zamieszczać relacje z naszych działań. Dzieła serca i życzliwości należy bowiem rozpowszechniać. Rozlewać je dookoła tak, by żadna siła nie miała siły ich zetrzeć i wysuszyć. No.

Lili nie pierwszy już raz "nawołuje" do tego by się dzielić. By pomagać. To niezwykle szlachetna, wspaniała, ciepła i współczująca dziewczyna. Ja sama często "odpowiadam" na jej apele o pomoc dla potrzebujących, ciężko chorych dzieci (i nie tylko dzieci), których zdrowie często zależy... od przysłowiowych złotówek złożonych do kupki przez tych, którzy usłyszą wołanie, przystaną, obejrzą się i zawrócą by pomóc. Portal "SIĘ POMAGA" stał mi się od niedawna niezwykle bliski. Obym sama nigdy nie musiała z niego korzystać jako potrzebująca... 

Pomagać to zarazem dawać i czerpać radość. Dlatego też - choć nie zawsze, nie codziennie, nie permanentnie - staram się nie obrastać obojętnością jak rura mułem. O. 

Tych, którzy jeszcze nie trafili do Szlachetnej Paczki, a chcą być częścią czyjejś radości - zapraszam. 

piątek, 25 października 2013

Ecie pecie tak się plecie...

Piękny ten październik, ach... 

Ale powoli nadchodzi jego kres i nadchodzi tym samym znienawidzony przez większość a całkiem lubiany przeze mnie - listopad. Mój mroczny kumpel, który wiele lat temu powołał mnie na świat. Rocznica będzie okrągła i zamierzałam napisać z tej okazji post w rodzaju "...eści twarzy Joanny", ale post ten wymagałby znacznych nakładów pracy i grzebania w foto archiwach - a na to się nie zdobyłam i przynajmniej do owegoż 2-go już nie zdobędę.

Listopad mnie jak widać nie przeraża, ale poważnie przestrasza mnie nadchodząca zima. Boję się tych mrozów i śniegów, które niechybnie zawojują w swoim czasie świat wokół mnie. Co ranek bowiem, zanim "zaloguję się" w swojej pracy o godzinie 7-ej - muszę odstawić do przedszkola obydwu swoich młodych. Już teraz bywa ciężko, więc cóż to będzie zimą? Nie wiem. Może panikuję zawczasu, ale mając na względzie to, że już od połowy listopada zostanę z chłopakami sama na jakieś 2, 3 miesiące - moje obawy nie wydają się być wyssane z palca. Teraz MPSS pomaga mi co ranka wybrać marudzących osobników i jedzie ze mną do przedszkola - jednego prowadzę ja, drugiego on (inne wejścia, inne sale) i zwykle jeszcze jako tako zdążam do pracy na czas. Przeważnie na styk, ale jednak. Chłopaki rano marudzą, nie chcą wstać, miewają humory, tuż po wyjściu za próg w pełnym rynsztunku wołają o potrzeby fizjologiczne itp, itd. Wybrać siebie i ich obu to naprawdę nie lada sztuka a teraz mogę już powoli liczyć tylko i wyłącznie na siebie. Ni cioci, ni babci, ni dziadka, ni siostry, ni koleżanki, ni przyjaciółki. I teraz ni męża. NIKOGO. Jeszcze niedawno można było przynajmniej telefonicznie się pożalić i choć na odległość to jednak poczuć troskę i współczucie. Teraz NIKOGO. Pocieszyciel na cmentarzu... Owszem inni też są. I jest siostra, z którą mam najsilniej związany węzeł rodzinny, ale tak ona jak i ja wiemy, że teraz już NIKOGO innego tak bardzo i prawdziwie nie obchodzi los ani jej ani mój. Niestety... Dlatego musimy trzymać się razem.

Szczęśliwie mamy jeszcze w Grajewie naszą Panią Kasię. W razie czego zawsze mi pomoże przy chłopakach wespół w zespół ze swymi córkami. Czyli? Człowiek wcale nie jest taki do końca sam, więc czego ja tu narzekam i się żalę? 

Po 2 tygodniowej przerwie znów jedziemy dzisiaj do Pastorczyka. Miniony weekend siedzieliśmy potulnie w Grajewie. Ja - okaz zdrowia - zapadłam na... katar(ynkę) i kichaczkę, które choć brzmią banalnie to jednak uprzykrzały mi żywot ponad tydzień. Aleksander - ucho - zdaje się! - wykurował, ale nabawił się za to choroby skórnej i teraz z nią toczymy boje. Nie ma spokoju, oj nie ma.

MPSS leci w listopadzie do Indii. Via Amsterdam, w którym zatrzyma się na kilka dni. Dzisiaj zaś pojechał na kilka dób do... Wilna. Ja, choć w tym roku podczas urlopu wyrobiłam paszport sobie i chłopakom - na razie grzeję ławę w kraju. Wyprawa do Indii jest w planach, ale nikt jeszcze nie zna dnia ni godziny, gdyż to nie jest wyprawa typu "wsiąść do pociągu byle jakiego, nie dbać o bagaż, nie dbać o bilet". Tu i o bagaż i o bilet i o inne jeszcze, rozmaite sprawy trzeba zadbać. Należycie i z pieczołowitością. 

Być może będzie też tak, że zanim ja pojadę do Indii to one... przyjadą do mnie. W czym rzecz? A raczej kim? W teściach. Póki co, jestem tym pomysłem obezwładniona, bo od razu cisną mi się do głowy setki pytań i wątpliwości: czy im się tu spodoba, jak ja im się spodobam, co tu będą robić, co jeść, pić i tak dalej. Rozumiecie moje rozterki, prawda? Nie dość, że zobaczymy się pierwszy raz w życiu (nie licząc wizji na skype) to jeszcze będę musiała gościć ich w swoim domu miesiąc lub dwa. Nie to, że jestem niegościnna - ja po prostu nie umiem sobie tego wyobrazić. Ja w Indiach się odnajdę - to pewne, ale czy oni odnajdą się tutaj??? Nie panikuj - mówi Em. Co będą robić? Prowadzać do i odbierać chłopaków z przedszkola, bawić się z nimi, zwiedzać... (yeee...). Em nigdy nie widzi problemów tam, gdzie ich (ponoć) nie ma. Ja natomiast podobno widzę je często nawet w próżni.

I w tym momencie - oczyma wyobraźni już widzę, jak moja teściowa - zawsze uśmiechnięta i pełna humoru - prowadzi do przedszkola moich chłopaków - ubrana w barwny jak tęcza salvar kamez i upominająca ich w melodyjnym punjabi, by uważali na przejściu dla pieszych ha ha ha ;). A za teściową sunie o lasce teść z długą, siwą brodą i w kolorowym, sikhijskim turbanie. Aż by się chciało zaśpiewać "Będzie, będzie się działo...". 

Dodam na marginesie, że Teściowie mówią po angielsku. Z akcentem i mniej biegle niż ja po polsku, ale porozumienie jest.

I tym oto egzotycznym akcentem kończę to pośpieszne ecie-pecie. 

Słonecznego weekendu!

wtorek, 8 października 2013

Akcja długie ucho lub długa akcja ucho - jak kto woli

Piszę ku pamięci bo mi inaczej czort łeb ukręci. O.

Małe ucho po tygodniowej kuracji w szpitalu wyszło z lekka wyzdrowiałe. Dobrze słyszy a nawet podsłuchuje, ale po wczorajszej konsultacji z prywatnym laryngologiem stwierdzono, że choć jego stan jest stabilny to jednak nie idealny. Słowem, gdzieś tam głęboko coś nie gra. Trąbka Eustachiusza - aż by się chciało rzec skoro to ucho i coś nie gra - ale tak naprawdę to jeszcze nie do końca wiadomo kto w tej orkiestrze fałszuje, choć podejrzany wzięty pod lupę i na imię mu migdał (bynajmniej nie niebieski). W uchu ciągle jakaś papaciajka - nie wydobywa się na zewnątrz ale jest obserwowalna po zalukaniu do wewnątrz specjalnym urządzeniem dousznym. Nie tylko ja zaklęłam siedząc na lekarskiej kozetce - No żesz cholera, a ki to za grom? Sama lekarka zaklęła w tenże sposób i powtórzyła jak przy poprzedniej wizycie, że w swojej dość długiej karierze medycznej takiego przypadku chyba jeszcze nie miała. Zapodała nam jednak na recepcie kolejną dawkę rozmaitych medykamentów i nakazała stawić się ponownie za miesiąc zastrzegając jednocześnie wszczęcie walki z podejrzanym migdałem a przy okazji wypisując mi drugą receptę - dla kaszlącego gruźliczo w domu Maksymiliana (bez oględzin i osobistej wizyty a wywiadowczo ze mną - no).

Po wyjściu z apteki czułam się jakbym wyszła z Biedronki, bo wyszłam z niej z torbami a nie z jakąś tam torebeczką apteczną do jakiej żem zwykła jako kobieta niezwykle mikro-apteczna. 7 butli i 2 pudełka... Dodając cenę prywatnej wizyty, w jednej półgodzinie zubożałam dzięki zdrowiu (a raczej jego braku) moich potomków o bagatelka 2 stówy. Tego u mnie jeszcze NIE BYŁO! Ustawiłam dobytek na półeczce w kuchni i pomyślałam sobie "wojowniczo" - NO! Lucy, tera to mogę iść z Tobą w szranki ;). A niech to szlag!

Wracając do ucha. Zaczęło się od tego, że potwornie zabolało w pewien sierpniowy poranek. Obwiniłam za to okoliczne jeziora (się bywało troszkę w upalne dni), ale ta wina po dziś dzień nie jest jednoznacznie stwierdzona, bo jak wyżej - niejaki trzeci migdał ma mniejsze alibi... Po antybiotyku i kroplach ucho poprawiło swój stan. Podczas poprawiania stanu ciekło cholerstwem aż po policzku! W końcu przystopowało, by za 3 tygodnie znów dać o sobie znać - bez bólu ale abarot z mazistym wysiękiem. Kolejny antybiotyk i krople + inne apteczne specyjały przez 10 dni. Poprawa prawie zerowa. Dlatego też wysłano ucho do szpitala - co by dożylnie doznało porządnego antybiotyku. Doznało. Wpięto uchu wenflon w prawą łapkę i przez 7 dni zapodawano lek, który miał uzdrowić a jak się okazało jedynie wniósł poprawę. Znaczną, ale jednak tylko poprawę. Antybiotyki uchowe były w ogóle pierwszymi antybiotykami jakie w swym życiu ucho jako byt osobny w ogóle dostało... 

W szpitalu ucho miało się dobrze. Samo zostawało na noce, zawarło przyjaźnie i znajomości, nauczyło się grać w karty, zyskało uznanie i podziw obsługi szpitala - bo ani jednej łezki ani krzty marudzenia. Nabawiło się jednak jakiegoś świądu i drapcowało do żywego. Dostało specjalny olejek do smarowania, którym to przez 3 wieczory matka cierpliwe je nacierała. Dolegliwość została złagodzona, ale jeszcze nie wytępiona. Drapcowanie trwa do dziś. Czyżby za laryngologiem kroczył już dermatolog? Ratunku! NIE!

Szpitalne odwiedziny ucha odbywały się 3 razy dziennie. Z rana i w południe ojciec a wieczorem matka (jedynie w weekend kombinacja była nieco inna). Matka czytała uchu książeczki, wrzucała dwójki na TV, uczyła wiersza do przedszkola, goniła do mycia zębów i pilnowała by ucho zjadło kolację. Ojciec zaś głównie pilnował śniadania i obiadu a przez personel szpitala sam został okrzyknięty lekarzem, bo żywo interesował się podawanymi uchu lekami i ogólnie "robił wrażenie". Jedna z pielęgniarek - pani niezwykle mile usposobiona, pewnego razu usiłowała mu wytłumaczyć jaki to właśnie lek aplikuje naszemu uchu. Swoje migi wspomagała bardzo w-y-r-a-ź-n-ą polszczyzną - tak jakby taka mocno wyartykułowana mowa polska miała mu pomóc w zrozumieniu... Przytakiwanie i gra rozumienia tego, co się ku niemu mówi - bezcenne. Miałam polewkę niemal do łez i żal mi teraz niezmiernie, żem nie nagrała. No ale - jakby nie było - samozwańczy "doktór MPSS" samodzielnie odebrał ucho ze szpitala - uważnie pakując wszelakie zabawki, ubranka i naczynka oraz odbierając wypis. W przewidywany dzień, koło południa, zaszedł na dyżurkę i uprzejmie - jak to zawsze ma w zwyczaju - zaanonsował się - dzeń dobry pani - i zapytał - czy moja synek dzisiaj domu? I synek mógł domu, a jakże! Poradził sobie ojciec? Poradził. Przywiózł szczęśliwe ucho do domu i tym oto sposobem udowodnił, że "Polak... ehem, ehem Hindus potrafi. Nawet w Polsce". 

Podsumowując - dumnam z mojego ucha, że tak ten szpital przeszło elegancko. Że ledwo 5,5 a już takie prawie jak 10 ;). Podczas gdy pacjentka około lat 7-miu przy próbie pobrania krwi pobiła i wyzwała własną matkę, popchnęła lekarkę, zdemolowała gabinet a pielęgniarce porwała rajstopy - nasze niewielkie ucho krew pozwoliło sobie upuścić ze stoickim spokojem i z takimże przyjęło wszczepienie wenflonu oraz codziennie pokornie przyjmowało kroplówkę. Ba, tak się nawet wycwaniło, że w jedną rękę mu się wciurkiwało a w drugiej karty se sprytnie trzymało ;). 




Warto by również napomknąć, że sprawa pobrania wydalin do pojemniczków również została załatwiona przez ojca. Ojciec jest bowiem niepisanym ekspertem w tej dziedzinie. O ile spora część ojców ma jakiś wstręt niewiadomego pochodzenia do przebierania dzieciaków, które naładowały w pampersy (bądź gorzej - w same gacie) z grubej rury bądź np obrzygały siebie tudzież otoczenie - o tyle NASZ ojciec jest zawsze "bardzo pierwszy" do takiej roboty. Serio! Zawsze, kiedy jest obok a coś tak niefortunnego ma miejsce mówi: Spokojnie, ja się tym zajmę. Nigdy się nie krzywi, nie zatyka nosa, nie unika, nie ucieka. Zakasuje rękawy i skrupulatnie oczyszcza zbrukanego delikwenta do cna. Spoko ojciec i spoko mąż, co nie? W związku z tym - jak wspomniałam wyżej - sprawę napełnienia kubeczków do badań załatwił profesjonalnie. Ba, nawet opisał mi ze szczegółami stosowane sposoby poboru. No. To tyle odnośnie spraw czysto ludzkich choć czystymi nie będących.

Nie da się ukryć, że tam, gdzie pojawiamy się pierwszy raz i muszę podać nazwisko chłopaków - wzbudzamy swoiste zainteresowanie. Na Izbie Przyjęć do szpitala również wzbudziliśmy. Przyjmująca nas pani trzy razy pytała o nazwisko i aby mogła napisać je bezbłędnie musiałam przedłożyć doocznie książeczkę zdrowia naszego ucha.

"A skąd to takie nazwisko? - jak można wiedzieć. Nie dość, że obce to jeszcze podwójne i bez kreski..." - zapytała zafrapowana pani z eskulapem na plecach. 

"A z Indii" proszę pani - odrzekłam uprzejmie zgodnie z prawdą, bom do spółki z ojcem uprzejma w obyciu.

Pani pisze, pisze (jej, ile papierologii przy takim przyjęciu...) i znów:

"A mogę pani o coś jeszcze zapytać?"

"A proszę" - odrzekam grzecznie, bom przecie "wychowana".

"A była Pani tam u męża w kraju?"

"A nie była" - odrzekam zgodnie z prawdą.

"A teście może tu byli?"

"A nie byli jeszcze" - znów nie kłamię.

"Nooo, inna kultura tam i tu, co nieeee?". 

"Po mężu nie umiem wywnioskować" - śmieję się machając butem zwisającym z nogi zwisającej z kozetki.

Pani też się śmieje. 

Nie uznałam jej za wścibską. Oczywiste, że była ciekawa, bo o ile Jankowskich czy Sokołowskich ci u nas dostatek o tyle nazwisko moich chłopów jest pewnie jedyne w Polsce (ja mam swoje własne urodzeniowe + jeden kawałek z ich podwójnego - kosmos, wiem...). Kiedy po zakończonych formalnościach wyszłam na korytarz gdzie czekał główny sprawca nazwiskowego zamieszania - pani przyjmująca dyskretnie wyczłapała za mną co by zobaczyć "czy inni pacjenci na nią nie czekają". Hmm, jasne. Ciekawe co sobie pomyślała widząc ojca ;)? Pewnie - "Eeee, nic specjalnego". Ojciec bowiem nie miał ni turbana na łbie owiniętego ni barwnej kurty na grzbiecie. Sygnetów ani innych biżuterii już od dawna nie nosi, łeb ma ostrzyżony na pałę a ubiera się po "hełropejsku" choć może trochę bardziej trendy, gdyż lubi kapelusze oraz ciekawe czapki i szaliki. Mordę ma przeważnie ogoloną na gładko i tylko odrobinę ciemniejszą niż przeciętna polska. Może on i z Indii, ale mało egzotyczny. I dobrze. Nie lubię rzucać się w oczy ani za swoją ani za cudzą przyczyną. Z drugiej jednak strony - jeśli ludzie zwracają na nas uwagę w sympatycznej intencji - taka lekka odmienność bywa bardzo miła.

Miało być troszkę o uchu ku pamięci ale jak widać rozpędzona, dawno nie używana machina do pisania poooooszła na całość. Nieźle pociągnęłam za te ucho, prawda?


Jak pociągnęło nudą - wybaczyć. Miało być bardziej ku pamięci niż rozrywce. Ale jak się kto przy okazji rozerwał to miłe dla ucha, oka oraz serca razem wziętych. 

PS. Gdyby Babcia jeszcze "nie umarnęła", ucho w szpitalu dostarczyłoby jej troski. Zapewne i na mur. I brak mi TEJ właśnie troski. Bardzo.