Wczoraj po pracy pognałam po Oleczka do przedszkola. Nawet nie wiedziałam, że przedszkole pracuje w trybie "świątecznym". Nieliczne dzieciaki ze wszystkich 4 grup zebrano do jednaj i ich pobyt ograniczał się jedynie do zabawy. Zajęcia merytoryczne zawieszone. Dzisiaj podobnie. Z tej racji, że Oli ubolewał trochę nad takim stanem rzeczy (głównie, że nie było jego kolegów) - dziś ponownie został w domu z Maksymalnym i Nianią. Jakoś tak dziwnie mi było, gdy wyobraziłam sobie, że oto Wielki Piątek a On siedzi w przedszkolu do 15.30 i jeszcze - nie daj Bóg (a prawdopodobne to wielce) odbieram go stamtąd jako ostatniego. Jak dotąd - Wielkie Piątki zawsze miałam wolne. W tym roku muszę oszczędzać urlop, więc pokutuję (ot, nawet adekwatne do Dnia słowo) w Wielki Piątek w pracy.
W domu na wsi zawsze w tym dniu pomagałam mamie przy wypiekach i innych kulinariach a towarzyszyła nam wspaniała radiowa Jedynka. W TEN dzień nie grają tam przebojów jakie teraz dobiegają mnie zza ucha z innej komercyjnej stacji. Muzyka poważna, smutna, spokojna i liryczna a audycje wzniosłe, uduchowione, tematyczne... Człowiek przystawał w swych myślach (bo w rękach i nogach niestety się nie dało) i czuł tę Wielkanoc całym sobą. Podjadało się śledzie z cebulą, jajka na miękko i postną zupę kartoflankę z jęczmienną kaszą. Ten skromny, choć obficie pracowity dzień był niezbędny by potem z uśmiechem powitać Wielką Sobotę. Przebieranie pościeli, ostatnie porządki, szykowanie koszyczka do święconki, gotowanie podpiwku i doprawianie bigosu... Wszystko to jednak minęło wraz z tym, jak przeminął na naszej wsi stary dom. Nawet jeszcze potem w "przejściowym" domku składającym się z 2 niewielkich izb i łazienki dało się częściowo kontynuować" TO COŚ. Nowy dom - duży i nowoczesny ale zarazem pusty i zimny (choć ciepły termicznie) to już zupełnie inna historia. Historia współczesna - a ta jakoś nigdy do mnie nie przemawiała. Eh, stare próchno już jestem i ot co ;).
Po pracy udałam się też wczoraj na zakupy. Do Tesco. Z Nimi obydwoma... Kupiłam kaczkę, butelkę mleka na kakao dla Maksia, dwa drewniane jajka na wykałaczce, cytrynę, kilo cukru i... uciekłam z tego sklepu czym prędzej. Nie dlatego, że tłok czy brak innych pozycji z listy zakupów. Uciekłam, bowiem Niebieski z wczorajszej "przypowieści" - jak zresztą zawsze - stanął jak zaklęty w alejce z zabawkami i ronił łzy bo odmawiałm kolejnych Gormitów a Granatowy (od koloru kurtki ;-) bardzo chciał do niego dołączyć a skoro był uwięziony w wózku na zakupy i nie mógł - podniósł raban i włączył syrenę. Oblana potem popędziłam do kasy, zapłaciłam za te "strzępy" zakupów i czym prędzej do auta. Targając torbę w jednej ręce, taszcząc Granatowego w drugiej i trzymając trzecią (tak, matki miewają po 3 albo i więcej rąk!) Niebieskiego - dopadłam do samochodu, wszystko popakowałam, poupinałam w fotelikach i odetchnęłam z ulgą. Jeszcze tylko jakieś ryby, mięso, żurek, chrupki dla psów i kotów w P., blaszka na babkę i... to by było na tyle. Mało, ważąc że właśnie wyszłam z hipermarketu... Ryby kupiłam w rybnym, mięso i żurek w moim osiedlaku, foremkę w wielobranżowym a chrupki dla animalsów kupię dziś. Za każdym razem wpinać, wypinać i pilnować ich obu. Uff.
W domu zabrałam się za wykonanie wielkanocnego planu minimalistycznego - klops z jajkiem i babka piaskowa. Mieszam mięsko (wieprzowina i indyczyna), blenduję cebulę, sypię przyprawy, moczę bułkę, wbijam jaja i stwierdzam, że nie ugotowałam jajek, które mam dodać do środka. I nie mam czosnku (a wydawało mi się, że mam w nadmiarze). Ok, jaja się ugotuje, bez czosnku można się obejść. Przecież nie będę ICH znów ubierać i ponownie schodzić do sklepu! W końcu papram się w swoim klopsie, uklepuję mięsną masę na blachę i do piekarnika.
Pora na babkę. Opieram iPada o czajnik (modern Amisha co?), otwieram stronę z przepisem, przeliczam i przygotowuję produkty. Niestety, kochanieńka, bez krochmalu to sobie możesz upiec babkę piaskową ale co najwyżej z piasku. Znowu miałam zwid, że mąka ziemniaczana JEST na mojej półce. Cóż, rada nie rada... Przebieram się ze stroju domowego, ICH również - co przyprawia mnie o zawrót głowy, bo trzeba kurtki, czapki, buty, inne spodnie... i schodzimy z trzeciego. Po to, by trzeci dziś raz do osiedlaka... Tym razem po krochmal. "Menda krochmalona" mi wyjdzie, nie babka - snuję w duszy masę czarnych scenariuszy.
Ale nie. Babka przednia! Niewielka (bo i foremka takaż) ale piękna. Czy smaczna? Jeszcze nie wiem, ale babka przeważnie mi wychodzi i prawie zawsze jest smaczna. Moje ulubione, poza szarlotką, ciasto.
I klops się udał niezgorszy. Delikatny, idealnie upieczony. Zakroiłam rożek - pycha.
Mam jeszcze trochę szczęścia w tym swoim pechu, prawda?
Maksymilian początkowo intensywnie asystował mi przy kucharzeniu. Kiedy jednak włączyłam mikser - najwyraźniej się wystraszył i uciekł do pokoju. W jego miejsce przyszedł zaciekawiony Olek. O ile "pomoc" Maksia jest uciążliwa o tyle Olusiowa już całkiem przyzwoita i przyjemna. Lubię Olkowe pytania i wciąż jeszcze nieudolne ale już sensowne ruchy łyżką czy trzepaczką.
Onieśmielony mikserem Maksio zasnął na podłodze wśród porozwalanych niemiłosiernie zabawek. Zabawki posprzątał Aleksander :) - początkowo z oporem, potem z satysfakcją.
Na koniec dnia (czy już początek nocy?) powiesiłam pranie i zabrałam się za śledzia. Miał być w oleju, ale... oleju też nie było! Jedynie kilka butelek oliwy z oliwek... Do sklepu już oczywiście nie poszłam a śledź w towarzystwie jabłka, selera naciowego, ogórka konserwowego, cebulki (czyli pozostałości z lodówki) wylądował w sosie majonezowo-śmietanowym. I nie powiem - na dobre mu to wyszło :-).
Babka i klops jadą dziś z nami na Pastorczyk.
Naprawdę dziwnie czuję się siedząc w Wielki Piątek w pracy. Stąd - jak widzicie - moja praca dziś się mało opłaca. Jak też zawsze - na samą myśl, że mam wrócić do mieszkania i pakować wszystkie toboły, manele, siebie i chłopaków i jechać tam - słabnę z sił. Bo to naprawdę jest jak taka mała "droga krzyżowa". Ale kontynuując wczorajsze hasło... Skąd jak nie z krzyża zawsze najlepiej spoglądać w niebo? A jak już się tam spojrzy to się i dostrzeże co trzeba ;).
WSZYSTKIM WAM ŻYCZĘ SPOKOJNYCH, RODZINNYCH, UDUCHOWIONYCH ORAZ SMACZNYCH ŚWIĄT WIELKANOCNYCH ANNO DOMINI 2013. ŚMIGUS DYNGUS W PRIMA APRILIS NIECH NAS WSZYSTKICH POZYTYWNIE ZASKOCZY - JUŻ NIE ŚNIEGIEM A WODĄ. ALE WIECIE - KWIECIEŃ PLECIEŃ - JESZCZE WSZYSTKO JEST MOŻLIWE! NIE WYNOŚCIE WIĘC ZIMOWYCH CIUCHÓW NA STRYCH ;).
PS. Zdjęć moich "wyrobów" nie posiadam. Nie pstrykałam ich, bo nie miałam ku temu głowy ni sił. No i - zupełnie nie planowałam, że jeszcze "upiekę" tu dzisiaj jakiegoś posta ;). No, ale - jak tu NIC nie napisać i nie pożyczyć Wam WESOŁEGO?