środa, 31 grudnia 2014

31.12.2014 r.

Nic z tego, dzisiaj nie zdołam napisać ani słowa o górach i Krakowie. Obiecałam bowiem wstawić jakieś zdjęcia z pobytu, a tych jeszcze pod ręką nie mam. Te, które sama zrobiłam telefonem wymagają przebierki i ewentualnie delikatnego retuszu, a te które zrobił Em wymagają, by być mi w ogóle od autora dane... Autor zaś, jak wiadomo, w kondycji niezbyt dobrej, stąd i porządków w aparatach jeszcze nie porobił. Zdjęć napstrykał sporo, ale zdecydowanie więcej kręcił filmików. Praktycznie cały pobyt mamy nagrany. Będzie tego co najmniej 4 DVD. Wczoraj miałam okazję zerknąć kątem oka na "film" z chłopakami i ze sobą w roli głównej i... o ile chłopcy jak zawsze są video i fotogeniczni, o tyle jak tylko na wizji pojawiała się moja własna postać...

Matko Święta - myślałam sobie - to ja naprawdę tak wyglądam, tak mówię, tak chodzę, tak się zachowuję i nikt mi nic nie mówi??? Przecież to straszne!

Jednak dobrze czasem tak spojrzeć na siebie z boku (bądź/i z tyłu), bo mamy szansę odkryć siebie na nowo ;-). Niemniej, moje odbicie w moich własnych oczach prawdopodobnie i tak będzie inne, niż mój obraz w oczach innych, stąd chyba nie ma się czym zbytnio przejmować... 

*   *   *
Ostatni dzień roku 2014. W porównaniu z rokiem 2013, który głównie upłynął mi pod znakiem choroby i śmierci Mamy, ten rok nie był zły. Dwa razy byłam w Amsterdamie, ostatnio spędziliśmy tydzień w górach, po drodze odwiedzając pod Krakowem moją przyjaciółkę ze studiów (po 7 latach!). Dość podróżniczo jak na nasze warunki :-). Olek rozpoczął naukę w szkole, Bet podjęła decyzję o ślubie i wyprowadziła się z P... W moim życiu osobistym i zawodowym - przyjemna stabilizacja.

Coś złego? 

W maju zmarł jeden z moich ulubionych wujków - profesor gdyńskiej Akademii Marynarki Wojennej w stopniu komandora... Żal! Bo naprawdę wspaniały człowiek to był. Dwa lata wcześniej zmarła mu żona, z którą tworzył wspaniały związek od wielu, wielu lat i za którą tęsknił... Kto wie? Może on, ciocia i moja mama razem spędzą dziś Sylwestra? ;-) 

4 poważne katastrofy lotnicze (plus samolot zaginiony wiosną)! - haniebny to rok dla lotnictwa, oj haniebny. Mój Em sporo samolotem podróżuje, stąd zawsze latanie mam na uwadze. Ba, w tym roku sama 2 razy siedziałam w samolocie, a podczas podroży z chłopakami napotkało mnie nawet sporo nieprzyjemności, brrr.

W tym roku poznałam też na żywo jedną blogową duszę (Anabell!) :-). Inne planowane spotkania z blogerskimi powinowatymi (w tym 2 właśnie w Amsterdamie) niestety nie powiodły się, ale liczę na to, że pod tym względem rok 2015 będzie łaskawszy (Mia!).

W pracy dziś błogi i nudny spokój... Pół biurowca zapewne się urlopuje, bo ciężko uświadczyć kogokolwiek na ciemnych korytarzach. W moim sektorze tylko ja i kolega mecenas.

Niby od jutra zmieni się tylko data, a życie będzie biegło nadal swoim trybem, to jednak mam poczucie, że coś się kończy. Nie wiem, czy to przez tę pustkę i ciszę dookoła, czy faktycznie "coś jest na rzeczy"... 

Po pracy muszę zakupić szampany, wino na grzańca (Em sobie zażyczył), jakieś ciasto dla dzieci (pieczenie odpada, i tak mam armagedon na głowie) i filety z kurczaka (o ile jeszcze gdzieś dostanę...). W domu zrobię 2 sałatki i szybkie chicken curry, upiekę bakłażana z cukinią i... już. 

Nie wiem, czy wytrwamy do północy... Dzieciaki raczej nie, ja mogę mieć problem, Em - nie wiem... Czy to jednak ważne? Nowy Rok można przywitać równie dobrze o 7 rano 1 stycznia :-).

BAWCIE SIĘ DOBRZE - GDZIEKOLWIEK I Z KIMKOLWIEK BĘDZIECIE! A ROK 2015 NIECH WAM PRZYNIESIE SAME DOBRE DNI I ZDROWIE. SPEŁNIENIA MARZEŃ I MIŁOŚCI! 

DO SIEGO ROKU! 
NIECH MOC BĘDZIE Z WAMI :-)

wtorek, 30 grudnia 2014

Pan mężyk był chory

Pojęcia bladego nie mam o czym tu napisać, od czego zacząć, co umieścić w środku, a na czym zakończyć... 

Pobyt w górach - udany. Tu nie zaprzeczam. Niemniej, skoro gdzieś wyjechałam i ominęły mnie garnki, mopy i zakupy to teoretycznie powinnam być wypoczęta, tak?

Tymczasem, zrąbana jestem jak koń po orce. Sam wyjazd bowiem, choć minęło od niego zaledwie 3 dni - rzekłabym, iż poszedł był już sobie w totalne zapomnienie, a na świecznik mojego żywota wdrapała się ostra i bezwzględna codzienność.

Kiedy wczoraj wróciłam z pracy do domu, zastałam w nim chlew jakiego nie powstydziłoby się stado ryjących w gnoju świń. Świń największy zaś - dodatkowo - CHORY. Smętnie zwisający na pochylonej postaci dres, czapka krzywo stercząca na łysym czubie, szal zimowy omotany na skręconej szyi, wełniane skarpety jak kacze człapy, maślany wzrok, chrząkanie, kichanie, pokasływanie, wałęsanie się od łóżka do łóżka, pretensjonalne łykanie tabletek i znaczenie terenu niezliczoną ilością zużytych chusteczek...
 
I raz po raz zaglądanie do lodówki i szafek. Po co, ja się pytam? Obłożnie chorzy przeważnie apetytu nie mają, więc tym bardziej powinni stronić od centrum zaspokajania głodu, tak? Tymczasem wściubiali nosa w każdą przytarganą przeze mnie torbę z zakupami i w każdy ulokowany przeze mnie na kuchence gar.  

Nie zdążyłam jeszcze rozpakować dokładnie wszystkich bagaży po naszym powrocie, więc tu i ówdzie walają się torby i walizki, wszędzie leżą buty w reklamówkach oraz stosy ciuchów do prania lub już po upraniu. Jeśli pralka wyzionie mi ducha, nie zdziwię się. 

Przeziębiony mąż (katarek, kaszelek i ból główki) oraz dwójka zalegających od rana do wieczora w domu dzieci, to poważne zagrożenie dla mojej kondycji psychicznej, że fizyczną przemilczę, albowiem tu bardziej wytrzymała jestem. Dwa rozbebłane łóżka (chory koczuje w każdym z nich - zależnie, gdzie akurat jest mniejszy ruch i gwar dziecięcy), stół w dużym pokoju zawalony choinką, kredkami, książeczkami, nożyczkami, wycinankami, opakowaniami po batonach, kubkami po kakao i czym tam jeszcze możliwe. Podłoga zasłana zabawkami, okruchami, skarpetami, wspomnianymi wcześniej chusteczkami, kłakami z kurzu, kociej sierści i piaskiem spod butów, który chrzęści pod nogami od naszego przyjazdu - jak nie wcześniej. Kuchnia? O, tu to dopiero jest hard core. Wielki czarny wór na śmieci koło krzesła, stos brudnych naczyń na szafkach - bo wszak nie da się wyjąć czystych ze zmywarki i zapakować w nią użytych. Nie ma czystego małego talerzyka pod kanapkę? Nie szkodzi, zje się na głębokim, bądź nawet na paterze do ciasta. Nie ma czystych łyżeczek, by zjeść serek? Nie szkodzi, zje się zabłąkaną miarką od syropu... Kąt, w którym stołuje się Kiara... no, tu to już naprawdę blisko do świńskiego koryta. Reszta domu w podobnym stylu, więc opisywać nie warto, wystarczy tylko uruchomić wyobraźnię. Tylko, czy czyjakolwiek wyobraźnia sprosta temu wyzwaniu... W łazience zepsuła się jarzeniówka. Od pewnego czasu posiłkuję się więc stojącą lampą z Ikei. Z drzwi do pokoju Em odpadła jakiś czas temu klamka... Może by i spróbował to i owo naprawić, ale przecież on jest CHORY! Nie dość, że łazi jak ofiara losu, to jeszcze jedynym problemem, który podczas tego łażenia roztrząsa jest to, JAK ON MÓGŁ ZACHOROWAĆ? Przecież nikt tak jak on o siebie nie dbał! Dzieci zdejmowały czapki na dworze i latały po hotelu w kusych koszulkach, ja non stop łażę bez czapki i często bez rękawic! A On? Wszystko książkowo. I tylko On zaniemógł...

Chore dziecko to pikuś, bo często nawet jak jest chore, to stara się zachowywać jak zdrowe. Chory chłop zaś - niemal na odwrót. Nie twierdzę, że nic mojemu nie dolega, bo faktycznie się przeziębił, ale autoportret jaki sam sobie z tego powodu maluje - miast mnie rozczulać, to mnie troszeczkę drażni. 

Dzisiaj po powrocie do domu na mur beton zastanę podobną sytuację (no, chyba, że zdarzy się cud). Zamierzam jednak wziąć wtedy góralską ciupagę i pogonić całe towarzystwo do roboty - poczynając od najmniejszego, a na największym kończąc, kota po drodze nie oszczędzając też. No. 

Jutro Sylwester. Będziemy wszyscy czworo (+ Samanta i kot) siedzieć w domu. Imprezę zaś odpękamy rzeczonego 3 stycznia na weselu. Już się tego wesela nieco boję - nie dlatego, że będę w jakimś tam centrum zainteresowania, a dlatego że będę musiała oporządzić nie tylko siebie, ale również co nieco piętro w P., chłopaków i Em. No i zanosi się na mróz. Cosik się obawiam, że moje ponczo i szpilki mogą nie podołać wyzwaniu i zmuszona będę przeprosić swoje futro sprzed 20 lat, a zamiast wdzięcznych pantofelków przywdziać solidne kozaki w kolorze black. Wesele w środku zimy - finezja jak bum cyk cyk! Może jeszcze baranicę se sprawię, kurde mol! I koniecznie - K O N I E C Z N I E - barchany na dupę! A co! jak już się odziać to na MAXA!

Uff, opowieść o wyprawie w góry - nieco później. Dziś musiałam się wyspowiadać z tego, co tu i teraz. Nie samymi przyjemnościami przecie człek żyje (ba, rzadko tylko nimi ;-)).

PS. Wystosowałam do Obłożnego zapytanie o stan samopoczucia i stan mieszkania. Podobno mu lepiej i nawet przymierzał się do odkurzania, ale worek w odkurzaczu okazał się pełny i nie może znaleźć nowego, więc czeka na mnie...

PS nr 2. E tam, czym ja się przejmuję? Przynajmniej jest wesoło, jest karnawał, jutro Sylwester, będzie grzaniec i znów - aż do 7 stycznia - WOLNE :-))). Chlew się kiedyś posprząta. Prawda?


piątek, 19 grudnia 2014

Wąż świąteczno-weselny

Jeśli nie napiszę dziś, to w tym roku (chyba) nie napiszę już wcale. A wypadałoby. A zatem piszę. Cokolwiek, jakkolwiek, byle w ogóle "kolwiek".

W poprzednim poście była u mnie zima. I był to niezwykle pozytywny i właściwy porządek świata. Co mamy obecnie? Dziś jest stopni +9 i mżawka. Co to ma być, do diaska?

Za 2 dni wyruszamy w naszą świąteczną podróż. Moja waliza a'la czerwony słoń zawala w mieszkaniu już od sierpnia, waliza Em zawala w nim od jego powrotu z Ams w ubiegłym tygodniu. I są to jedyne jak dotąd elementy do naszej wyprawy "przygotowane". Reszta zawala jeszcze kosz z brudami, pralkę oraz szafy i szuflady. Nie wiem, czy część nie zawala jeszcze półek i wieszaków sklepowych... 

Pierwotna wersja wyjazdu przewidywała start w sobotę rano. Tymczasem jednak, start ma nastąpić również rano, acz dopiero w niedzielę. Nie wyobrażam sobie bowiem, bym miała pakować wszystkie manele, czyścić Kiarową kuwetę, obmyślać i szykować "podróżne menu" dziś po pracy. Sobota, jako dzień wolny pozwoli mi wszystko zrobić ze spokojem (czyżby?). No i - skoro na Święta wybywamy hen hen, wypadałoby udać się dziś na Pastorczyk, spędzić z tamtejszą bracią nieco czasu, pożyczyć jej Merry Christmas i zostawić auto (tydzień pod blokiem = ryzyko - może nie takie, że mi je gwizdną, ale że nie jeżdżone potem mi nie zapali; akumulator niby dobry - no, ale ja przezorna jestem). 

Podróż zapowiada się długa jak zima stulecia (której teraz ani widu, ani słychu). Najpierw autobus do Warszawy, potem pociąg do Krakowa. Łącznie jakieś 9 godzin, ale nie zaprzątam sobie tym głowy. Książki, smartfony, tablety, drzemki, zabawki - damy radę.

W Krakowie odbiera nas moja przyjaciółka i jedziemy do niej na podkrakowską wieś. Do Zakopanego wyruszymy z Kraka 23 grudnia rano. Wracamy 27-ego. Ostatni raz widziałam góry we wrześniu 2007 roku. Byłam wtedy na 2 dniowym szkoleniu z pracy i jedyne, co mi było dane poza tym szkoleniem, to spacer po Krupówkach... Był też wtedy ze mną Oluś :-). Jako czteromiesięczny zaczątek siebie samego :-). Także - Aleksander pojedzie teraz do Zakopanego po raz drugi, choć zobaczy je swymi pięknymi oczętami po raz pierwszy :-). Kiedy ja pierwszy raz zobaczyłam góry (a miałam wtedy 27 czy 28 lat!) - wydawało mi się, że jestem w bajce, w zupełnie innym świecie. Byłam zafascynowana przez duże Z. Liczę, że wszyscy moi trzej panowie podzielą teraz moją ówczesną fascynację.

Wyprawa, choć daleka, nie "przeraża" mnie jednak tak, jak wesele Bet. Nie wiem, co ta dziewczyna miała w głowie, żeby wybrać na świadków mnie i Em... W zasadzie to zamiast Em miał być najpierw kolega Barta, ale ponoć żona tego kolegi poczęła robić problemy. Że będzie się źle czuła. Że będzie to nie fair w stosunku do niej i takie tam. Ponoć, po prostu zazdrosna o tego swego mężona jest.

Także, skoro żona wyżej wspomnianego kolegi miałaby się czuć niekomfortowo w sytuacji, gdyby jej mąż stał obok mnie (stał! bo wszak nic innego!) w kościele, Bet szybko zadecydowała, że męża tego zastąpi inny mąż, czyli mój własny. Zapytałam więc tego męża swego, co on na to, tłumacząc zarazem dlaczego właśnie tak. Nie zrozumiał za bardzo pobudek żony męża, który pierwotnie miał mi towarzyszyć, gdyż on sam nie czuł dyskomfortu na myśl, iż jego żona będzie stała w kościele z cudzym mężem w zaszczytnym, bądź co bądź celu. Niemniej, jako że bardzo lubi moją sis i kibicował jej w układaniu sobie życia, zgodził się bez szemrania. No, trochę mu było nie w smak, bo zamierzał robić video i zdjęcia z ceremonii, ale kapizdun - przepadło. Kto inny stanie za kamerą, a on pokornie - stanie przed ołtarzem. 

Bet uparła się, bym ja jej świadkowała, choć namawiałam ją na jakąś młodą, niezobowiązaną parę. "My stare dziady jesteśmy, żonate, dzieciate, poszukaj kogoś innego" - perorowałam. Niemal się obraziła, więc zaprzestałam kwękania i wzięłam to na klatę. Ja mam lat 41, Bet 27. Nie mamy innych rodzonych sióstr. Można powiedzieć, że wychowałam Bet, bo jednak 14 lat różnicy robi swoje. Polegamy na sobie i wspomagamy się na każdym polu - zwłaszcza teraz, kiedy nie ma już Mamy. Kiedy urodził się mój pierwszy syn - kogo wzięłam na chrzestną? Wiadomo. Kiedy braliśmy z Em ślub cywilny, kto był moim świadkiem? Wiadomo. Kiedy braliśmy ślub w kościele, kto mi świadkował? Wiadomo. Kiedy urodził się Tomaszek Bet, kto został jego chrzestną? Wiadomo. Kiedy więc teraz Bet bierze ślub... być może to naprawdę oczywiste, że ja powinnam być jej świadkiem? Ma ktoś wątpliwości? Bo ja już chyba nie... I poświęcę się, choć uwierzcie - dla mnie to zaiste poświęcenie jest!

Bo.

1. Chcąc nie chcąc, może nie na pierwszym ogniu, ale jednak będę w jakimś tam centrum zainteresowania (a ja nie lubię!!!). Do tego ten mój mąż innowierca i obcokrajowiec... Wiele osób z mojej rodziny i znajomych go zna, sporo zna jedynie ze słyszenia, a inni wcale, więc pewnie co niektórzy "będą się gapić". Nie będzie za bardzo na co, bo Em nie odbiega od nas wyglądem na tyle, by budzić podejrzenia, kontrowersje, czy też niezwykłą ciekawość. No ale... No właśnie co ale? Co ale? Czy ja mam się tym przejmować? No nigdy! Może wręcz przeciwnie - powinnam być z tego dumna?

2. Będąc świadkiem - trzeba jakoś wyglądać. Nigdy, przed żadną imprezą, większą, czy mniejszą, nie chodziłam ani do fryzjera, ani do kosmetyczki. Czy to wesele, czy bal prawnika, czy bal firmowy, czy własny ślub. Nigdy. Jak mogłam, tak się ogarniałam sama i zwykle na dobre mi to wychodziło. Tym jednak razem - iść muszę, bo inaczej się uduszę. Z rozpaczy. Profesjonalnie mejkapować się nie umiem, pazury zwykle mam krótkie i nie pomalowane, bo choć pomalowane bardzo mi się podobają, to sama nie mam serca do ślęczenia z buteleczką i pędzelkiem we własnych łapach nad własnymi łapami... Włosy - mój problem odwieczny - zostały przedwczoraj odmalowane i przed ślubem będą musiały oddać się w profesjonalne ręce, co by chociaż tego dnia mnie nie dobijały. Uhodowałam je już do ramion i nie zamierzam ścinać. Albo poproszę o tzw niedbałe upięcie (nic ścisłego i nic gładkiego), albo lekkie pofalowanie, czy pokręcenie i puszczenie wolno. 

3. Sukienka. W sklepach on real nie znalazłam ŻADNEJ, która zaspokoiłaby mój wybredny gust. W sklepach on line zamówiłam... 10. Dziewięć odesłałam z Panem Bogiem niemal natychmiast. Ostała się ino jedna, która również nie jest szczytem moich marzeń-wyobrażeń, ale spełnia kilka podstawowych kryteriów: zasadniczo jest prosta tzn. bez zbędnych ozdób, gadżetów i innych pierdół, jest w moim ulubionym granatowym kolorze, jest wygodna i nie krępuje ruchów. Długość jest tu akurat średnia - lekko za kolano, ale: sukienek długich nie trawię i musiałaby to być jakaś super hiper wyjątkowa, bym mogła ją na siebie włożyć, sukienki krótkie i dopasowane lubię bardzo, ale odpowiedniej nie znalazłam, a ponadto - pomyślałam, że na wesele w mojej roli wypada mieć coś, co za wiele nie odsłoni, bo jeszcze się cudze męże zbieszą i będę miała do czynienia z ich żonami. A ja wszak pacyfistka jestem i konfliktów unikam. Góra sukienki jest dopasowana a dół taki, że sobie spływa delikatnymi fałdkami i tak je skonstruowany, że jak zakręcę pirueta na szpili od Badury to będę wyglądała jak granatowy spadochron, co to w turbulencje wpadł :-).

4. Ślub zimą ma to do siebie, że ciężko wystać w kościele w outficie z cienkiego tiulu, tudzież pajęczej koronki, prawda? Trzeba zatem coś odpowiedniego na te tiule wewlec, co by potem nie latać jak ten kot z pęcherzem, jak też nie dygotać przed ołtarzem jak osika. Kurtki narciarskiej, ni czarnego płaszczyka z kapturem człek nie wewlecze, bo jakżeby to się miało do całości? Jak ten kwiatek do kożucha, świnia do siodła, czy wół do karety? No nie da się i już. Płaszczyków w kolorze bardziej jasnym, niż ciemnym znalazłam on line sporo i nawet kilka zatrzymało na dłużej mój wzrok. Ale: po pierwsze; cenom powyżej 300 zł odmówiłam współpracy, a tylko w takich cenach były te szmaty, które ewentualnie mi się podobały, po drugie: wysłuchałam jak zwykle głosu rozsądku i uznałam, że nawet gdybym podjęła współpracę z tymi cenami, to: czy ja później jeszcze gdzieś taki ciuch założę... No znam siebie. Nie założę. Nie jestem elegantką. No ni w ząb nie jestem i nie zamierzam udawać, że jestem. Może nie chodzę odziana jak ten łach ostatniej kategorii, ale płaszczyki, eleganckie spódniczki, żakieciki, garsoneczki to nie ja. Moja ewentualna "elegancja" to dżinsy, szpilki i koszula, bądź naprawdę proste sukienki, czy spódnice.

W związku z tym, że z płaszczyków on line zrezygnowałam, a on real nie znalazłam ANI JEDNEGO godnego uwagi - zakupiłam sobie ciemnoniebieski ażurowy sweterek oraz ponczo z jasnej wełny, które łącznie kosztowały mnie 110 zł. I tymi oto dodatkami zamierzam się ocieplić i wyglądać przy tym inaczej niż normalnie, czyli deko nienormalnie, ale zarazem oryginalnie. Jestem szczęśliwa, że nie dałam nabrać się na żaden paniuśkowaty płaszczyk, który by mi potem służył jako pokarm dla moli. Co prawda nie jestem pewna, czy aby wełniane ponczo też za niego nie posłuży, bo mole akurat bardzo w wełnie gustują, ale co dać pożreć molom 75 zeta, to nie 3, czy 4 stówy. Ślub ślubem, ale kasę szanować trza! 

Bet dała mi absolutnie wolną rękę w kompozycji stroju. Obie doszłyśmy jedynie do wniosku, żebym nie przyoblekała się w biel, ani czerń. Aczkolwiek kocham czerwień, z tego koloru również zrezygnowałam, co by nie bić nią po ludziach jak krwawiącym sercem. Róży, beży, seledynów, błękicików i innych pastelików... no cóż, nie lubię, więc ostałam się przy moim ukochanym granacie. W grę wchodził jeszcze brąz, fiolet, jakaś ciemna zieleń i ewentualnie szarość czy srebro. No, ale w tych kolorach nie znalazłam niczego ciekawego... Boziu, jaka ja wybredna jestem. Na 100 sukienek odpowiada mi dosłownie kilka. Też tak macie?

Bet będzie miała suknię ecru. Na wierzch, teściowa ma jej dostarczyć jakieś (olaboga) futro... Nie widziałam ni sukni, ni futra, nie umiem ocenić. Kiedy opisałam Bet swoje odzienie - zaklęła po swojemu (sorry za dosłowność) - "Kurwa, coś czuję, że będziesz wyglądała lepiej ode mnie". Oooo, zapewne. Mam już ponczo, jeszcze tylko pióropusz, tomahawk, koń i wszystko gra! Bet jest ode mnie sporo wyższa i tęższa, choć nie gruba, stąd zawsze ma kompleks na swoim tle. "Mam bary jak chłop od wideł" - żali się, po czym dodaje "ale co tu się dziwić, w końcu hoduję bydło i widłami obracam"... W ubiegłym miesiącu po raz pierwszy w życiu ścięła swoje długie, kręcone włosy. Nie na chłopaka, ale jednak na krótko. Ma taką kręconą szopę i bardzo jej do twarzy. Wszystkim bardzo przypomina teraz naszą Mamę. A ja - paradoksalnie, po raz pierwszy w życiu mam teraz włosy długie (tzn. długie w moim pojęciu). 

Coś czuję, że ten ślub i wesele mogą być wyjątkowe... Ani mnie, ani Bet nie brak poczucia humoru, luzu i dystansu do siebie. Odpalimy więc pewnie całkiem niezłą imprezkę LOL. Najbardziej zestresowany wydaje się być Pan Młody, ale stres przechodzi mu po jednym głębszym, więc chyba trzeba będzie go w ten sposób odstresować, bo inaczej jeszcze się odwróci na pięcie i zwieje z tego kościoła. Wymyśliłam też orszak weselny dla Bet. Wszystkie nasze dzieci (tzn naszej Piątki - sztuk 8, 9-ta za duża, a 10-ta za mała) ustawione w pary będą prowadziły młodych do ołtarza. Synek Bet i Barta oraz chrześnica Bet mają nieść obrączki i iść jako pierwsi. "Bet, a jak Tomaszek upuści to, co niesie, albo te dzieci się pomotają?". "Pierdolę to. Co wywali to się podniesie, jak się pomotają, to się i odmotają, mój ślub i moje zamieszanie, jak się komuś nie spodoba, to jego problem". Cała Bet. 

No i, co ważne. Prawie wszyscy goście zapowiedzieli, że przybędą. Ba, nawet Ci z bardzo daleka przyjadą. Może być nawet 200 osób... A miało być kameralnie...

Czy ja aby nie przegięłam pały z tym postem???

Przegięłam. Ale jak zwykle, samo mi się pisało i pisałoby się jeszcze dalej, dalej i dalej, gdyby nie fakt, że muszę się odczepić od komputera. 

Być może odezwę się z gór (krzyknę ahoj i echo je do Was poniesie ;-)), być może skrobnę po powrocie. 

Życzę Wam wesołych Świąt! Na białe chyba nie ma co liczyć, ale może zdarzy się jakiś cud? Spokoju, bądź niepokoju (co kto woli), radości, śmiechu, miłej atmosfery, miłych ludzi obok, pysznych dań, udanych prezentów, szczęśliwych podróży i błogosławieństw wszelakich. Od tego Maluśkiego kiejby rękawicka :-). Ahoj!

piątek, 5 grudnia 2014

Wypadki Pana Grudnia

U mnie zima. Stąd, blożek pobielił się i zsiniał. No, może troszkę też zniebieściał. A w związku z tym, pora usunąć listopad z frontu i zainaugurować Pana Grudnia.

Pan Grudzień rozpoczął się dla mnie niepostrzeżenie, bo niepostrzeżenie mijają dni mojej codzienności. Ale śniegu i mrozku - choć nie w obficie - nie spostrzec się u nas nie da, zwłaszcza wtedy, kiedy poranek wita nas (czyt. mnie i Maksymalnego) autem w białej czapce i z lodem na oczach. Ciągle jednak Grudzień jest łagodny i nie ma co narzekać. Tu miotełka, tu skrobaczka, tu ogrzewana tylna szyba, tu wcześniej zapuszczony silnik i już. Maksi dzielnie pomaga mi usuwać skutki działania Pana Grudnia i jak chyba każde dziecko - dzień w dzień wyznaje mi swoją miłość do zimy i śniegu. Z radością robi ślady na białych ścieżkach i poszukuje co większych gromadek śniegu, by pobrodzić w nich ze śmiechem na buzi. Nie ma jeszcze tego śniegu wiele i działa on na zasadzie pojawiam się i znikam, ale kiedy spadł pierwszy raz, Maksio wybrał się do przedszkola z łopatką do piaskownicy - co by chodniki po drodze odśnieżać. Ech...ta wczesnodziecięca, szczera naiwność i entuzjazm, ta zgoda z Naturą i umiejętność korzystania z niej pełnymi garściami, bez względu na to, czy to deszcz, czy to słońce, czy to śnieg.

Ale, żeby nie było, że tylko Maksi cieszy się z zimy - wszyscy na przykład zgodnie oczekujemy otwarcia naszego lodowiska. 

...i oczekujemy Świąt. Bo w tym roku będą bardzo INNE, niż zwykle. A zwykle były jakie? Pewnie różne - miłe, mniej miłe, białe, czarne, po lodzie, po wodzie... Ale zawsze spędzane w moim Pastorczyku (no, poza jednym wyjątkiem, kiedy w 2002 roku spędziłam je w Irlandii). 

W tym roku oddałam się szaleństwu, którym w te pędy podzieliłam się z Em, a on w te pędy moje szaleństwo również podzielił. 

Jedziemy w góry!!! Do Zakopanego! Hotel zabukowany już niemal miesiąc temu - po to, by bliżej świąt nie daj Boże się nie rozmyślić (bo ja tak potrafię!) i by na pewno znaleźć dobrą miejscówkę. Światowiec Em od razu obstawał przy hotelu w samym Zakopanem, a nie w żadnej pobliskiej wiosce, gdyż nie jedziemy tam na miesiąc, ni nawet na tydzień i szkoda czasu na miejscowe roszady. Jako posiadacz złotej karty (cokolwiek to znaczy) sieci (sieci? grupy? nieważne) Hoteli Accor obstał przy jedynym z tej grupy w Zakopanem, a mianowicie Hotelu Kasprowy. I tam też spędzimy cztery, mam nadzieję fascynujące doby, wliczając Wigilię i całe Święta. Oczywiście skorzystaliśmy z pakietu świątecznego, który przewiduje wszystko, co ze Świętami związane. Hotel posiada też infrastrukturę, która pozwoli miło spędzić czas na jego terenie - co uznaliśmy za atut, biorąc pod uwagę fakt, że jadą z nami dzieci. Bo to, że będziemy 24 godziny na dobę chadzać po mieście i po górach, jest wykluczone.

Po drodze do Zakopanego, zatrzymujemy się na 2 dni u mojej przyjaciółki z lat studenckich, pod Krakowem. A zatem - zimowy Kraków też odwiedzimy, na co bardzo naciskał Em - z uwagi na sentyment do miasta, w którym swego czasu kilka miesięcy pracował. A ja, po wielu latach spotkam się w końcu z Monią i jej rodzinką :-).

Zdarzyło mi się być w Zakopanem 2 razy w zimowym sezonie (w tym raz na Sylwestra) i uwielbiam klimat tego miejsca w tym właśnie okresie. Dlatego też bardzo się cieszę, że będę tam teraz mogła pojechać ze swoimi chłopakami. Dzieciaki gór nie widziały wcale, a Em nigdy nie widział gór zimowych. 

Oby tylko dopisała podróż i pogoda - będzie fajnie. Odległość do Zakopanego z naszego Gr. - imponująca, ale liczę na to, że i pobyt będzie imponujący.

Pomysł takich Świat naszedł mnie tak spontanicznie, jak spada grom z jasnego nieba...

A niemal tydzień po świętach... WESELE! Mojej jedynej siostry, o której czasem tu wspominam. Bet. W końcu! Początkowo przewidywali malutki ślub, potem obiad dla najbliższych, a w efekcie uzupełniania listy najbliższych... szykuje się wesele na osób wiele ponad 100. 

I to Ja!. I mój Em. Mamy być świadkami... (To już nie jest takie śmieszne...).

Będzie się działo??? Oj, będzie. Przełom roku 2014 zapowiada się więc dla nas szałowo i zarazem okrutnie czyszcząco finansowo... 

Zameldowałam się? Zameldowałam :-))). A teraz śpieszę popatrzeć co u Was - bo jak zawsze - nie nadążam. Niemniej mówię Wam, życie kobiety pracującej (ostatnio intensywnie), samej z dwójką dzieci niewielkich bywa niełatwe i czasami mówię do chłopaków - nauczcie się obsługi komórki i numeru do psychiatryka na pamięć ;-)))), bo jeśli zejdę do Waszego poziomu to znak, że pora dzwonić, gdzie trzeba. Wczoraj byłam bliska takiej sytuacji, ale jak widać, dzieci dają też jakąś siłę, bo oto żyję i nawet zyskałam wenę i chęć, by napisać.

Elaborat... wiem, ale to już ponad miesiąc od ostatniego wpisu i musiałam ze wszystkim się tu wygadać, przy okazji - jak zawsze - pisząc niekontrolowanie więcej, niż przewidywałam.

Jeszcze się odezwę :-).

poniedziałek, 3 listopada 2014

100 lat Listopad!

Listopad jest cool. I to wcale nie dlatego, że cool, czyli chłodny, tylko dlatego cool, że cool, czyli git. No. I nie trafiają do mnie niczyje wtyki, ni przytyki do listopada. Wszyscy się uwzięli. Narzekają, nie lubią, nie cierpią, wręcz nienawidzą. Najchętniej by przespali. A proszę bardzo. Zasypiać i nie kwękać. Przynajmniej spokój będzie. 

Rok temu było okrągło. W tym już okrągło plus jeden. Mimo to, pani w supermarkecie zawahała się przy kupowanym przeze mnie napoju, który nie był colą ani sokiem. Nie był też co prawda 40 plus (zdecydowanie mniej), ale jednak - Z-A-W-A-H-A-Ł-A się! Ja rozumiem, zawahać się przy osobniku w wieku 20 czy nawet 30 plus, ale 40 plus jeden - to już zakrawa na skandal. Aż się potem dokładnie w lusterku obejrzałam. Nie no... Przesadziła zdecydowanie z tym zawahaniem, ale stylizacja - faktycznie - mogła wzbudzić podejrzenie. Poczochrany łeb a'la cebula ze szczypiorem, kurteczka z kapturkiem, dżinsiki, adidaski... Ta pani ze sklepu zna mnie z widzenia, bo często robimy TAM zakupy, więc kiedy odkryła, że ja, to ja - przeprosiła - O Jezu! Bo pani tak młodo wygląda!

Nie ma za co, miła pani! Potrzeba lepszego prezentu? Nie! 

1 Listopada 27-e urodziny obchodziła moja Bet. Z tej racji, że nie mieszka ona już w Pastorczyku, a u swojego rychło niebawem męża, zaprosiła nas wieczorem na tort i pogawędki. Rzecz opierała się na naszej PIĄTCE, naszych połowach i naszych dzieciach. Kilku sztuk zabrakło (a choćby mojego Em), ale i tak 24 metrowy pokój pękał w szwach. Ośmioro maluchów od lat 2 do 9, jedna nastolatka i sześcioro dorosłych. Plus Kundelek. Wszyscy siedzieli na wielkim łożu jak prosiaki w barłogu i kwiczeli radośnie, aż się pewnie echo po całej wsi unosiło... I ta nasza wizyta u Bet, była dla niej właśnie naszym wspólnym prezentem. Wszystkie dzieci i dorośli ustawili się w kolejce do życzeń i całowania tak, że miejsca nie stawało...

I dla takich chwil warto żyć... I właśnie w takich najbardziej się cieszę, że jest nas PIĄTKA i że mamy dzieci, które lubią ze sobą być i tworzą niezwykłą zgraję, która choć czasem daje nam w kość, to jednak życie bez niej byłoby płytkie i nijakie. Nie zawsze wszystko w naszej rodzinie układa się dobrze, o nie. Ale kiedy wszystko wraca do normy - nie mam w życiu innych życzeń ponad to, by ten stan utrzymywał się jak najdłużej. 

2 listopada - kolejka do życzeń i całowania stanęła do Amishy. Nie było już żadnej imprezy ni tortu, ale te dziecinne uśmiechnięte buzie, które zadzierały się do mnie z usteczkami w ciup, robiły za wszystko. 

A zatem u nas - TE akurat święta nigdy nie są ani smutne, ani poważne. Wszyscy je lubimy i już. 

Przy maminym grobowcu też nie jest już tak smutno - dzięki dzieciom. Tak sobie myślę, że ich gwar nie jest tam niczym złym. Owszem, przywołuje się ich do porządku co minuta, ale nie da się pozamykać im gęb na kłódki, ani ujarzmić nóg w cementowych bucikach. Prym filozoficzny nad grobem wodził jak zwykle mój Olek, ale na słowa 3 letniej Majki - "cześć Babciu Jadziu kocham cię, do widzenia, nie ma dżema" też nie sposób się nie uśmiechnąć. I jak tu zachować powagę, pogrążyć się w zadumie, modlitwie, wspomnieniach... No way! Na to trzeba znaleźć sobie inny czas. I ten, kto chce, zawsze go znajdzie. Bóg i dusze zmarłych są przecież zawsze i wszędzie...

Ja zresztą nigdy nie umiałam skupić się nad grobami w te listopadowe dni... Bo one nijak temu nie sprzyjają! Owszem, w kościele tak, na cmentarzach - nigdy. Żywi ludzie nie pozwalają wtedy zbratać się ze zmarłymi, bo bardzo wtedy bratają się sami ze sobą... Ja na przykład, niektóre osoby z rodziny widuję właśnie tylko przy okazji 1 Listopada... Trudno, bym nie zamieniła wtedy z nimi zdania. Przeważnie nikt nie ma czasu wdawać się w długaśne pogaduchy, ale jeśli porozmawiam chwilę z ciotką, wujem czy kuzynką - żadnego foux pa w tym nie widzę. No i... często zbieramy z Bet te nasze urodzinowe życzenia - od tych, co pamiętają. A że dni to szczególne, to jednak sporo osób pamięta. I zawsze nam wtedy bardzo miło! 

Za tydzień, kolejne urodziny obchodzi nasz brat marynarz. 

I jak tu nie kochać listopada?  Może liście i opadły, może dużo mgieł i mało słońca, może dni zbyt krótkie, a wieczory za długie... Może... A nawet na pewno. Ale jak człowiek sobie wmówi, że to wszystko jest takie straszne, to ma tak, jak sobie wmówił - czyli po prostu strasznie! Wrrrr!!!! Łaaaa!!!

Nie zamieniłabym swojego dnia urodzin na żaden inny. Jestem "gwiazdą listopada" i jestem z tego dumna. O. 

Każda pora roku i każdy miesiąc jest nam po coś dany. Wystarczy tylko odkryć w samym sobie to "po coś". Czas leci szybko, szkoda go na nienawiść do listopada ;-). To już naprawdę tylko 27 dni! I grudzień!, który też uwielbiam. I nawet mam na niego niezwykły jak dotąd plan. Ale o tym - w grudniu!

Tymczasem - na ten "straszny" listopad - ciepła i wyciszenia Wam życzę :-).

piątek, 24 października 2014

Chłopak pierwsza klasa

Maksymalny zapytał mnie wczoraj, dlaczego do przedszkola wychodzimy w nocy...

Niedługo zapyta, dlaczego również w nocy wracamy...

Oj, poplątało się w naturze tak, że 3,5 latek rozumkiem tego nie ogarnia.


I ja chyba jeszcze nie ogarniam, choć powinnam już jak ta la-la, skoro nosi mnie po tej ziemi już ponad 4 dekady (ałałaj!, jakież to bolesne uświadomienie!). No, ale jak tu przywyknąć do chodzenia nocami do przedszkola? Nie da się i już. Nawet po 4 dekadach.

Niestety, dalej muszę w punktach. Inaczej nie pójdzie...


1. Młody człowiek, który od 1 września chodzi do I klasy, tydzień temu dostał mieczem po barku i jest już pełnoprawnym rycerzem do walki z nauką. Nauka zaś idzie mu dobrze. Są szóstki i piątki, a nawet czwórki. Za malunek zrobiony farbami dostał nawet 3+, ale następnego dnia wyznał, że sam ją sobie postawił, bo takiej oceny jeszcze nie ma... No i "ten motyl, kiedy chciałem mu zrobić czarne kropki jako oczy, to się prawie cały zrobił czarny, bo te oczy się rozpłynęły i zafarbowały mu na czarno i skrzydła i czułki i pomyślałem, że sobie trzy z plusem postawię...". Faktycznie, trója nakreślona była jakby jego własną ręką, a cały malunek moim zdaniem, mimo rozmazanego motyla, zasługiwał choćby na jakieś 4 minus. Trudno mi było uwierzyć, że pani byłaby aż tak surowa dla tego obrazka, no ale uznałam jej autorytet bez dwóch zdań... Tymczasem szydło wyszło z worka i samo się przyznało... Ech! Czyżby mój syn, w przyszłości zamiast chodzić i wykłócać się o lepsze oceny, będzie chodził i wykłócał się o gorsze? Utrapienie z tym chłopakiem! 

Pisanie idzie mu całkiem dobrze, czytanie też, choć mistrzem grafologii i biegłego składania sylab jeszcze na pewno nie jest. Muszę go nieco pilnować przy odrabianiu lekcji, bo są takie zadania, że sam nie umiałby przeczytać polecenia, jednak ogólnie radzi sobie bez mojej większej pomocy. Czasami kręci nosem na przymus odrabianek, bo mu "się nie chce" (a komu się zbytnio chciało...), czasami, kiedy w czymś się pomyli lub mu słabiej idzie - jęczy, narzeka, roni łzy i jedzie. Po kim? Po matce, bo raczyła "wetknąć w coś nosa", bądź odezwała się w nieodpowiednim momencie. Grrr... Zawsze był emocjonalny... ;-). Tak, czy siak, na pytanie, czy chciałby wrócić do przedszkola mówi, że zdecydowanie NIE! Wniosek z tego chyba taki, że akurat mój 6-cio latek okazał się do szkoły gotowy. Rzekłabym wręcz, że czuje się tam jak ryba w wodzie. Pani nie skierowała go również na zajęcia wyrównawcze, więc mam kolejny dowód na tę gotowość. Obym tylko nie dostała kiedyś dowodów na stan odwrotny... 

Trzy dni "mamy" na 8-smą, dwa na przedpołudnie. Z uwagi na to, że pracuję od 7, nie mam możliwości zaprowadzania ucznia do szkoły. Robi to zaprzyjaźniony młody człowiek z rodziny naszej niani (dokładnie jej 19 letni syn), który codziennie stawia się u nas o 6.30. Ja zabieram wtedy ze sobą Maksymala i wiozę go do przedszkola, a Olu zostaje pod kołdrą, po czym zajmuje się nim już jego opiekun ;-). Po lekcjach zawsze idzie do świetlicy, skąd wprost po pracy go odbieram. A potem oboje jedziemy do przedszkola zebrać młodszą sztukę. 

Teczkę, tornister (NIE MÓW MI JAKAŚ TECZKA!!! ANI TORNISTER!!! JA MAM PLECAK!!!) uczeń ma przeważnie ciężką. A to chuchro takie... Elementarz, ćwiczenia, 2 dodatkowe książki z polskiego i matematyki, 2 zeszyty, piórnik, pudełko z jedzeniem, buteleczka z piciem, 2 razy w tygodniu dodatkowo kniga do religii i angielskiego oraz strój gimnastyczny... Całe szczęście, z bloku do szkoły mamy niezwykle blisko, a uczeń ma tragarzy - mnie i Matea. Niemniej - ZA CIĘŻKO!!!

W środy po południu chodzi uczeń na zajęcia tańca i dobrych manier. W szkole, ale prywatnie, za kasę. Zajęcia prowadzi pani Kinga, która prowadziła je kiedyś w przedszkolu. "Ona jest taka super, mamo, że ja MUSZĘ tam chodzić!". Nie było wyjścia... Są to na razie jedyne dodatkowe zajęcia, na które młody chodzi. Na inne przyjdzie jeszcze pora, zwłaszcza że na pytanie, co chciałby dodatkowo robić, gdzie chodzić, czego się uczyć mówi, że nie wie. Może gitara, może piłka, może szachy, może konie (bo miał okazję 2 razy pojeździć wierzchem :-)). Pomyślimy. Póki co, i tak nie wiem gdzie mam łapy włożyć i jak wyrobić się z intensywną codziennością. Jedyne, co w związku z obecną sytuacją dla swego dobra zrobiłam, to... ograniczyłam wizyty w Pastorczyku.

2. Z uwagi na to, że punkt 1 okazał się nieplanowanie długi, dalszych punktów dzisiaj nie będzie. Zapisałam co powyżej po to, by za kilka lat przeczytać o tym z sentymentalnym uśmieszkiem. Bo tak się złożyło, że przeczytałam niedawno swoje dawne wpisy na tym blogu i stwierdziłam, że gdyby nie one, to ja niewiele bym pamiętała z naszej przeszłości. Tej niedawnej... Co tu gadać o dawnej... Tyle fajnych szczegółów i drobnych sytuacji, jakich nijak nie da się w sobie nosić na co dzień...

Mając na uwadze powyższe, żałując że tak mało ostatnio piszę, poszłam do lasu, poszukałam najbardziej sękatego kija i tak się nim wyłomotałam po garbie, że w te pędy otworzyłam "nowy post" i napisałam. W tempie iście ekspresowym. I zamierzam ten kij trzymać teraz w pogotowiu, blisko siebie. No.

piątek, 19 września 2014

Żywotnik czasem przymiera, ale jeszcze nie umiera...

1. Nie odchudzałam się, a schudłam. Jeśli "wypomniało" mi to więcej niż 3 niezależne od siebie osoby, to musi być prawda. Owszem, wolę słyszeć, że schudłam, niż utyłam (kiedy ja słyszałam, że utyłam? ktoś wie?), ale jeśli spodnie "S"-ki posiłkuję paskiem na trzecią dziurkę i jednocześnie czuję, że mi nieco "lecą" w dół - nie jest to dobry objaw. 

2. Z uwagi na pierwszy siwy włos na własnej skroni, poszłam do fryzjera i zrobiłam sobie blond refleksy. Co prawda było to już na początku sierpnia, ale nadal nie wiem, czy ja dobrze wyglądam z tymi a'la blond kłakami... Zresztą, kto mnie zna, ten wie, że w kwestii własnych włosów jestem absolutnie nie-do-za-do-wo-le-nia. Nigdy.

3. Zgodnie z planem - w sierpniu odbyłam podróż do Amsterdamu w towarzystwie dzieci. Nie była ona w całości lekka, łatwa i przyjemna, ale BYŁA! I mamy sporo całkiem sympatycznych wspomnień. Nawet nie śmiem obiecać, że je opiszę, ale nadzieja nie zawsze jest matką głupich, więc... może warto pozostać jej dziećmi?

4. Em przyleciał z nami z Amsterdamu na pewną niewielką ilość tygodni. Ilość ta "skończyła się" już jakiś czas temu i wrócił na ulicę Anny B. z zamiarem powrotu za... pewną ilość tygodni. Czyli w tej kwestii - zero zmian :-).

5. Miejsce naszego szaro-burego biedaka Nodiego, który w spokoju spoczywa pod pastorczykowską jabłonką, zajęła niezwykła panienka Kiara. Jak świat światem, jak długo żyję i jak wiele kotów miałam (a miałam!) i z jak wieloma miałam doświadczenia, tak z TAKIM, przyjemności jeszcze nie miałam... Szatan nie kotka. Jeśli zgodzicie się również w tej kwestii pozostać dziećmi Nadziei - szepnę (a raczej mruknę) słówko w tym względzie. Innym razem, rzecz wiadoma. 

6. Od 1 do 16 września miałam tak zwany długi urlop. W czym się przejawiał? Prowadzaniu do szkoły i do przedszkola. I przyprowadzaniu. Przedszkolak Maksymalny kontynuuje edukację w najmłodszej grupie przedszkolnej, uczeń Aleksander zaś, w I "c". Życie przedszkolaka wiele się nie zmieniło, ucznia zaś - i co za tym idzie - moje - sporo. Oboje ewaluowaliśmy i nasza ewaluacja będzie chyba postępować już systematycznie. Podział na szkołę i przedszkole sprawił, że mam teraz "więcej" na głowie, ale paradoksalnie - cieszy mnie to. Ja bowiem TEŻ potrzebowałam zmian. 

7. Nie odkryłam Ameryki, ale utwierdzam się w przekonaniu, że kiedy nie chodzi się do pracy, można mieć bardziej posprzątany, "urządzony" i "ugotowany" dom oraz więcej czasu dla dzieci i może? siebie... Pozazdrościłam trochę kobietom, które nie muszą pracować i mogą zająć się tylko domem... No ale cóż, siedzeniem w domu nie opłacę Olkowi szkółki tańca, ani nie kupię mu książek, ni lego. Że tata by mógł? Jasne, ale dla mnie nie jest ważne, co może tata czy ktokolwiek inny, bo niezależność finansowa to moja największa broń przed wszystkim i każdym. Spokój we dnie, spokój w nocy. Coś niezwykle cennego. Dlatego wstaję co rano o 5.20 i choć boli - do dzieła Dżoano! Za biurkiem i wśród swoich spraw już jest mi dobrze, choć wcale nie spełniam tu swoich marzeń. Całe szczęście, że ten tata jednak jest - w razie czego, wspomoże ;-). Jak ja jego ;-). Niezależność bowiem swoją drogą, a układ zależny "tata-mama" - jakby nie było - swoją :-).

Nie pisałam i bardzo rzadko zaglądałam na inne blogi. Nie wiem, czy należy za to przepraszać... Nie zrobiłam chyba nic złego, choć jednocześnie nie robiłam tu niczego dobrego. Życie doczesne mnie pochłonęło. W pewnym zakresie również zawiodło, zasmuciło i cóż... wniosło pewne zmiany. No, ale wszak, jak napisałam wyżej, potrzebowałam zmian. Pewne, zostały mi podane na tacy. Może zardzewiałej, może rozpadającej się w dłoniach, ale jednak. Oszczędzę szczegółów, uprzedzając jedynie, że nie chodzi o mojego męża (bo wiem, że takie domysły bywają najłatwiejsze ;-)). Z nim jest bowiem wszystko w porządku, nawet jeśli zamiast na osiedlu C. w G., znajduje się na ulicy Anny B. w Ams. 

No i - tak zwyczajnie i po prostu - nie miałam czasu na blogi i pisanie, a na pisanie dodatkowo ANI okruszynki natchnienia. Odwyk był mi niezbędny i zorganizował się sam. Poza tym, charakter mojego bloga jest tak luźny i osobisty, że moja absencja żadnych szkód mu nie przynosi. Zresztą, jak tu pisać, jak nie idzie? Jak człowiek nawet nie otwiera własnej strony przez 2 tygodnie? Nie umiem być niewolnikiem nawet tego, co sama stworzyłam... 

Ale. Witam się z Wami ponownie i jeśli ktoś tu czasem zaglądał i o mnie myślał - bardzo dziękuję :-). BARDZO :-). 

Niech ten weekend będzie dla Was słońcem!

piątek, 25 lipca 2014

Trochę lata, trochę fobii

Od tygodnia, codziennie dojeżdżam do pracy wprost z Pastorczyka. Samochodem służbowym, z innymi osobami. Jako kierowca. Tak się tymczasowo złożyło. Wstaję zatem około 5.20, szybko się wybieram, swoim autem dojeżdżam pod zakład w K., tam przesiadam się w auto służbowe, zbieram po miasteczku dziewczyny i prujemy do Gr. Odległość 50 km nie jest specjalnie porażająca, ale dziennie to już ponad 100 za kierownicą. W następnym tygodniu - kontynuacja. A potem już oddaję służbówkę w ręce kolegi, który obecnie się urlopuje i wracam do swojego mieszkania. 

Takie codzienne dojeżdżanie jest męczące, nie powiem, ale te 2 tygodnie spokojnie przetrzymam. Zgodziłam się na taki dojeżdżający układ z dwóch, powiązanych ze sobą powodów: żadna z kobiet dojeżdżających z urlopującym się kolegą nie ma prawa jazdy (tzn. jedna ma, ale ona też się "byczy") i ja, ot tak sobie, trochę miłosiernie, trochę interesownie zaproponowałam im miejsce za kierownicą w swojej osobie. Miłosiernie, bom wszak ta od Aniołów ;-), a interesownie, bo przecież moje dzieciaki na wsi i tym samym będziemy mogli być razem każdego dnia. Do tego - czas żniw wynosi się właśnie na świecznik, a zatem moja obecność tym bardziej będzie tam wskazana. Zwłaszcza, że i pogłowie rezydujących małolatów od jutra wzrasta o sztuki dwie... No i jak żniwa, to zawsze więcej ludzi do pomocy, co równa się większej ilości gęb do karmienia. Tak na stałe jest nas teraz w domu około 16 osób, więc proszę sobie wyobrazić ile trzeba jedzenia, picia, prania (!!!), uwagi i dodatkowych par oczu, co by zwłaszcza te maluchy ogarnąć... 

Taaak, takie to nasze lato. Zero plażingu, jezioringu czy góringu, a tylko multum robotingu. No, łomżing owszem też jest, bo część męska systematycznie dba o kratę małego, chłodnego w pakamerze pod schodami ;-).

Dość skromny w osoby w ciągu całego roku Pastorczyk, latem pęka w szwach. I choć czasem jest ciężko, nerwowo i nie do wytrzymania, to... chyba jest dobrze. Tak ma być.

Narobiłam już kompotów z porzeczek, muszę jeszcze dorobić mieszanych - porzeczka-wiśnia, ale że wiśni na drzewach jedno wielkie zero, to czekam aż mi ktoś kupi z wiadro tego owocu na rynku. Osobiście kompotowa za bardzo nie jestem, ale nasze domowe ludzie są, więc trzeba im nawekować i już. Ponadto, zaczynają się już niebezpiecznie mnożyć ogórki, więc co drugi dzień słój, dwa małosolnych (idą jak świeże bułeczki). Cukinia zaczyna się już przejadać, a dynie właśnie wzięły się do galopu. 

A lato, tak w ogóle jest przednie... Takie prawdziwe. Takie, jak lubię... Czegóż chcieć?

Cieszę się zarazem na wypad do Amsterdamu, choć nie ukrywam, że ostatnie 3 wypadki lotnicze pod rząd, jakoś tak zasiewają we mnie ziarno swoistego lęku. Dodam też, że napisałam wcześniej posta związanego z tymi katastrofami oraz moimi fobiami podróżniczymi, ale - nie opublikowałam go i na razie nie zamierzam. Dość, że w powietrzu dzieje się ostatnio zbyt wiele, jak na moje nerwy i wrażliwość. Nie chcę się jeszcze dodatkowo tym nakręcać pisząc posta! W każdym razie - rozbity (zestrzelony) samolot malezyjski latał za mną jak cień przez kilka dni. Przeżyłam tę tragedię dogłębnie i nawet nie chciało mi się wtedy pisać o swoich letnich dyrdymałach, jak też bez entuzjazmu i uciechy czytałam blogowe wpisy z Waszych udanym wakacji. Moja empatia mnie kiedyś wykończy. Ja spać nie mogę przez te katastrofy! W pracy skupić się nie mogę! Samolot malezyjski wzruszył mnie chyba najbardziej, bo leciał właśnie z Amsterdamu i na jego pokładzie było tak wiele dzieci! I samolot nie rozbił się bo mgła, awaria, czy Bóg tak chciał. Do końca nie wiemy kto dokładnie, jak i dlaczego puścił w niego rakietę, ale wersja "został zestrzelony" ciągle pokutuje i wydaje się być bardzo prawdziwa! Kiedy już z lekka ogarnęłam się po tej szokującej wiadomości, usłyszałam informację o samolocie tajwańskim, a wczoraj - na dokładkę ten algierski! Podobnie działają na mnie wypadki samochodowe. Niedawno, na drodze którą jeżdżę do Grajewa też zdarzył się makabryczny wypadek. Dwójka osób jadąca samochodem na angielskich rejestracjach, a zatem z kierownicą po prawej stronie, podczas wyprzedania wpadła pod tira i... wiadomo! Zresztą, na tej naszej drodze, okupywanej przez tiry  i inne ciężarowce jadące do krajów bałtyckich, wypadki są całkiem częstą zmorą! Kiedy zdarzył się ten wypadek angielskiego samochodu, właśnie jechałam do pracy. Ogromny korek spowodował, że musiałam jechać objazdem przez kraki-maki. Drożynka wąska i kręta. A mimo to, niektórzy kierowcy zachowywali się tak, jakby nadal pruli szeroką krajówką! I jak ma nie być wypadków? Co mi po tym, że ja jadę spokojnie i uważnie, skoro byle debil może mi zmącić mój spokój w try-mi-ga?! 

Ja swój wypadek już miałam. 9 lat temu. W drodze do pracy. Jechałam jako pasażer na tylnym siedzeniu. Od tamtej pory unikam jazdy na tylnym fotelu i wolę dołożyć kasy do swojego auta, ale jechać sama jako kierowca, niż męczyć się jako pasażer. Długo nie zdawałam sobie sprawy z konsekwencji tamtego wydarzenia, ale jak się okazuje, one są! Nie dość, że odczuwam dyskomfort w miejscu pękniętego wtedy nosa (zwłaszcza na zmianę pogody), to jeszcze omal nie wyskoczyło mi serce podczas ostatniej przejażdżki z kolegą (tym, którego służbówką teraz jeżdżę). Kolega jeździ - zdaniem innych - normalnie. Ba! Ja sama pokonuje trasę K. - G. w bardzo podobnym czasie, co on. Ale. Mam wrażenie, że on jedzie o wiele, wiele szybciej i agresywniej niż ja (no, agresywniej na pewno) i za każdym razem, gdy pokonuje zakręt czy kogoś wyprzedza, mam ochotę zatrzymać go, wysiąść i dalej iść pieszą. Czy to jest normalne? Nasz wypadek zdarzył się na skrzyżowaniu. Nasz kierowca ruszył z  drogi podporządkowanej i walnął w rozpędzone auto z drogi głównej. Byli poszkodowani mniej i bardziej, ale na szczęście nikt nie zszedł z tego świata i nikt nie był zdruzgotany na miazgę. Od tamtej pory, troszku mi się chyba w główce pomerdało, bo bywa, że wieść o jakimś wypadku potrafi zajmować mi myśli non stop. Unikam też jak ognia, o czym już wspomniałam, jazdy w charakterze pasażera.

Jak też pisałam wcześniej, lot samolotem bardzo mi się podoba, bo jest naprawdę ekscytujący i przyjemny, ale jednak co ląd, to ląd... Katastrofy lotnicze statystycznie zdarzają się rzadko, ale jak już się taka zdarzy... No.

Miałam się nie nakręcać, ale może to i dobrze, że się trochę na ten temat wypisałam... Tylko ja nie wiem, czy w moim przypadku samo pisanie może mi pomóc...

Dobra. Koniec. Ani słowa więcej. Dla mnie naprawdę lepiej i bezpieczniej pisać i czytać o dyrdymałach. 

* * *

Na śniadanie zjadłam pączka i czekoladowy serek. Wyobrażacie to sobie? Bo ja nie! Ale jednak! Jednak to prawda ;-). Ale żeby nie było tak słodko, kawa, jak zawsze była czarna i gorzka.

Miłego łomżingu (czy tam warszawingu, krakowingu etc) w weekend, kochani!


poniedziałek, 14 lipca 2014

Trochę piły, trochę lata i po troszę tata

Już wiem. Post o kwiatach Holandii napiszę wtedy, kiedy kwiecia na świecie nie będzie, czyli późną jesienią, bądź jeszcze lepiej - zimą. Bo teraz, jaki to sens pokazywać kwiaty, kiedy każda, nawet licha łąka, bądź miejski skwer oferują kwiecia najrozmaitszego bez liku? Żaden. Cieszcie się więc kwieciem w naturze, a ten na obrazkach zaserwuję wtedy, kiedy nastanie szarość, biel i depresja. (Ot, i się wymigałam ;-)). 

Oglądał kto piłkę? Ja oczywiście. Nie wszystko, nie zawsze, ale jednak. Co tu dużo gadać, lubię takie imprezy. Szkoda tylko, że ledwo World Cup się zaczął, to Em musiał wyjechał do Ams. Bo i koszulki już były kupione (razy 4) i Heineken w butelkach z edytowanej serii... Niemniej jednak - mistrzostwa mnie interesowały i to tym bardziej, im bliżej finału. Jako urodzona matka Teresa, bądź bardziej celnie Matka Joanna od Aniołów - ZAWSZE byłam za słabszymi. Nie należę do tych, co jak gąsiaki podążają pędem za wodzącym gąsiorem, byle by tylko być bliżej silniejszego i w razie czego czerpnąć z tego jakiś profit dla siebie (np. po wygranej chwalić się - stawiałem na nich, wygrali, więc pośrednio i ja wygrałem! jestem więc LEPSZY!). Należę raczej do tych, którzy wracają się po gąsiaka, który zwichnął nogę, bądź ledwo już zipie z wysiłku. No taka jestem. I już. 

Dlatego też, żal mi rozniesionej w proch przez Niemców i Holendrów Brazylii, jak też żal mi Argentyny, która w finałowym meczu wcale nie była gorsza od przeciwnika, ale jednak przegrała ten puchar. Jako istota często posługująca się w życiu intuicją, wiedziałam, że w końcu Niemcy dorwą argentyńską bramkę. Stało się to pod koniec drugiej połowy dogrywki. Po golu - wyłączyłam telewizor i usiłowałam zasnąć. Nic z tego, sen nie nadchodził. Za jakiś czas wzięłam telefon, weszłam na internet i tylko się upewniłam. Niemcy mistrzami świata... Niech Was szlag, pomyślałam bardzo nie po chrześcijańsku, po czym jednak pogratulowałam im wygranej (tylko dlatego, że w dużej mierze zawdzięczają ją naszej Polsce) i westchnąwszy pocieszająco ku "Argentynianom", odleciałam w sen jak ta piłka w siatę. Było dobrze po północy. Budzik na 5.20. Godzina 6 rano zaś - w auteczko i wio. Z Pastorczyka do Grajewka. 7 rano już za biurkiem. Dżoana jak ten Struś Pędziwiatr.

Dzieciątka, zgodnie z planem, już od pierwszego dnia wakacji przebywają właśnie w P. Mają się tam znakomicie i nie wyobrażam sobie, żebym mając możliwość wywiezienia ich na wieś, nie skorzystała z niej i trzymała ich w mieście. Niezwykła przestrzeń, niezwykle czyste powietrze, niezwykły luz i... zwykłe-niezwyke atrakcje. Umorusane, ale pięknie opalone buźki, żałoba za paznokciami, podrapane kolana, piasek we włosach, bąble po komarach... I szczęście. I apetyt. Na wszystko - na jedzenie i na życie. Bo bardzo, bardzo chce się żyć, kiedy dziadek czy wuj zabierają w traktor i jadą na łąkę. A na łące można pomóc wbijać kołki do ogrodzenia dla krów, przenosić poidło z jednego rowu do drugiego, rozwijać drut do pastucha, spotkać wysoko skaczące żaby i polne koniki, znaleźć ślimaki w muszelkach mniejszych i większych, spiczastych i okrągłych... Można nogi namoczyć w płytkim rowie, bądź "ulgnąć" nogami na rozgrzęzłym terenie... Nie szkodzi, że w butach... Mama umyje i wysuszy. A co się przy tym nagdera, to jej ;-). 

Chłopaki siedzą na wsi pniem. Ja pędzę tam zawsze już w piątek po pracy i zostaję do poniedziałku rano. Dotychczas wpadałam również w środku tygodnia. Codzienne dojeżdżanie nie wchodzi w grę, z uwagi na koszt. 100 km dziennie puściłoby mnie z torbami, a zamiast tych puszczonych toreb wolę zawieźć dzieciakom torbę zakupów ;-). Co prawda, Pastorczyk jako taki, sponsoruje pobyt w 100 %, ale już ja tam wiem swoje ;-). I swoje kupić muszę ;-).

Obaj chłopcy doskonale znoszą "rozłąkę" z matką, matka znosi ją już równie dobrze. Czasami żal mi trochę Maksymala, bo to wszak mój ogon cielęcy uzależniony co nieco ode mnie, ale z drugiej strony... jakie ja mam inne i lepsze wyjście dla nich na te wakacje? To zbiorcze przedszkole i grzanie kanapy przed TV, bądź ciągle ten sam park za urzędem? Większych atrakcji zapewnić bym im nie mogła, bo po pracy, po 16-stej to już ciężko rozwijać skrzydła... Zresztą, o czym ja tu plotę? Przecież nie zostawiam ich na długie miesiące, nie zostawiam samopas i nie zostawiam na pastwę losu. Opiekę mają dobrą, towarzystwo ciotecznego rodzeństwa też, i wszystkie te profity wyżej wspomniane plus wiele, wiele innych... Zahartowane może życiowo potem będą? Bardziej samodzielne? Od najmłodszych lat zostają na kilka dni bez mamy i taty. No, bez taty to nawet na kilka miesięcy, ale ogólnie tata jest tak dobrym tatą, że jakoś to wszyscy dość gładko przełykamy. W obliczu wielu znanych nam osobiście innych tatusiów, którzy niby są na co dzień, a jakby wcale ich nie było, albo czasem nawet lepiej, by ich nie było... - nasz jest całkiem, całkiem do rzeczy ;-). I już za miesiąc wszyscy spotkamy się w uroczej Holandii. Bilety do fantastycznego Parku Rozrywki w Efteling, który kipi atrakcjami tak dla dzieci, jak i dorosłych - dobry tata zabukował przezornie już dość dawno. Oj, będzie zabawa, będzie się działo! Moje wybiegane na wsi dzieciaki, polecą z matką pobiegać po wielkim świecie. Już się nie mogę doczekać! 

A potem - wszyscy czworo wracamy do Polski, bo dobry tata wykupił sobie bilet powrotny na tę sama datę co jego łajfi i kidsy ;-). 

A tak w ogóle to jestem szczęśliwa tym latem... Kiedy sobie przemierzam te nasze podlaskie drogi i rozglądam się dookoła - na te pola, łąki, lasy - to mi się żyć podwójnie chce. Tak jest pięknie! Tak niby prosto i zwyczajnie, a jednak mnie porywa... Uwielbiam ten czas, kiedy już tuż, tuż do żniw, kiedy pola kipią i falują prawie dojrzałym zbożem, a niekoszone od lat, zapomniane łąki (są tam u nas takie) kwitną niezliczonym rodzajem traw, ziół, bylin i drobnych kwiatów... 

Jest wspaniale. I nawet sobota, która od rana do wieczora lała, mżyła i siąpiła, nie była w stanie pobić mojego zachwytu polskim latem...

No, to sobie popisałam na prędce. Kolejnym razem wrzucę trochę zdjęć, co by monotonią za bardzo tu nie wiało :-).

Miłego tygodnia kochani! Już bez Mundialu, ale dzięki temu może lepiej będziemy się wysypiać ;-).

wtorek, 24 czerwca 2014

To już rok... plus kot, który był, ale Jego też już nie ma

W Boże Ciało, 19-stego... minął ROK. JUŻ ROK! 

Czas leczy rany i łagodzi bóle, ale naprawdę, NAPRAWDĘ wolałabym, żeby te dziewięcioro małych szkrabów latało dookoła Ciebie po podwórku, po którym ciągle się krzątasz, zanim latać dookoła Twojego pomnika... To podwórko nie jest już takie jak kiedyś i na pewno nigdy takie nie będzie. Teraz takim łączącym miejscem stał się ten pomnik, eh! Żal mi... Wszystkim nam żal. Lżej mi jedynie wtedy, kiedy uświadomię sobie, że takie pomniki (bądź inne, bądź nawet żadne) czekają nas wszystkich bez wyjątku i KIEDYŚ znów się spotkamy. Bez tej wiary, życie byłoby straszne... A tak, mimo wszystko, mimo rozstań i strat, nadal jest piękne. I ten czerwcowy świat teraz taki piękny... Dojrzewające zboża, maki na miedzach, kwitnący łubin i młode bocianki z zaciekawieniem trzepoczące skrzydłami... Lubiłaś to. Myślę, że nadal lubisz. Że widzisz - na czymkolwiek to "widzenie" polega :-).

Aha! Mam też nadzieję, że masz TAM tego naszego kota, którego wcześniej mieliśmy my, i którego... już nie mamy. Mam nadzieję, że zgodnie z wolą Olka, opiekujesz się tam NIM, a ON grzeje Ci kolana... Biedak, mimo naszych wysiłków nie udało nam się go wykurować. Po półtora miesiąca, w którym to czasie skradł nasze serca, odszedł... Było to w połowie maja, a Olu nadal go wspomina, tęskni za Nim i uważa, że chce TYLKO jego. Kota pełnego ran, szaro burego malucha, którego być może ktoś się pozbył, bo znaleźliśmy go na środku szosy. Nodi Singh ;-). Żaden pers czy syjam za kasę i z rodowodem. Chuderlak bez pochodzenia, z matową sierścią i ciągle nieopanowanym nawykiem do ssania. Ssał nam koszulki, ssał pluszowego królika i najchętniej ssał... Olusia ;-). Przychodził do nas spać, głośno mruczał i jak mógł, tak cieszył się tym swoim krótkim, marnym, okupionym bólem żywotem. Zdawało się, że JUŻ, JUŻ mamy go! a tu kapizdun. Okazało się, że ma bardzo uszkodzone nerki i w pewnym momencie nie pomagały im już żadne leki. Odszedł w Pastorczyku, w samochodzie, tuż po tym jak przyjechaliśmy tam z Grajewa. Zakopaliśmy go z dzieciakami w rogu ogrodu. Grobik ozdobiony przez maluchy roślinkami i westchnieniami pełnymi żalu, dzisiaj porastają chwasty. Ale pamięć rośnie jak... niezapominajki :-).

Mamo, zawsze kochałaś zwierzaki. Teraz masz tam swojego :-). Całe szczęście, że... naszego :-). My, być może sprawimy sobie na zimę nowego kociaka. Może weźmiemy jakiegoś nieszczęśnika z P., może znów jakiegoś znajdziemy, może ktoś nam podrzuci... Nie ma mowy o zwierzęciu ze sklepu. To nie my. Zresztą, ja nigdy nie rozumiałam "fenomenu" zakupywania pupili w obliczu tylu innych, które po prostu wystarczy wziąć. Nasz Nodik szybko nas pokochał. Szkoda, że był z nami tak krótko. Ale na szczęście pozostał "w rodzinie" ;-). Trzymajcie się tam razem dzielnie! I zerknijcie na nas czasem łaskawym okiem :-))))).


I to by było na tyle. Wszystkie kwiaty Holandii znów muszą poczekać... Co by mi tylko nie przekwitły... 

PS. Chciałam wstawić jakieś zdjęcia Mamy. Ale jednak nie. Jeszcze nie tym razem.

piątek, 13 czerwca 2014

Amsterdam przelotem, browarem zwieńczony

To na co masz ochotę? Co chcesz zwiedzić, co zobaczyć?

Hmmm, tak naprawdę, z tego co wiem, że na pewno chcę to zobaczyć, to jedynie te pola tulipanów, które są mi znane z widokówek i innych obrazków. Takie właśnie wielkie połacie zasadzone różnokolorowymi kwiatami... A między nimi żeby prężył swe śmigła wiatrak... Nie muszę włazić pomiędzy te kwiaty, mogę sobie tylko popatrzeć na nie z daleka, ale chcę ten pocztówkowy widok przenieść do swojego reala. Zawsze wydawało mi się to takie obłędne... Da się?

Da się. Jutro. Jutro się obłąkasz w tulipanach, a dziś wybieraj - Sex Muzeum, Muzeum Figur Woskowych czy Browar-Muzeum Heinekena... Bo nic innego nie przychodzi mi do głowy. 

Nie jestem wybredna, bo nawet samo łażenie po mieście to dla mnie atrakcja, ale Sex Muzeum odrzuciłam już na wstępie. Mijaliśmy je zarówno podczas mojego pierwszego pobytu, jak i obecnie, gdyż mieści się w ścisłym Centrum miasta i ciężko go nie zlokalizować lub choćby obok niego nie przejść, ale jakoś tak... nie chciało mi się tracić czasu na sztuczne cycki. Z internetowych opinii wynika, że jest to jednak miejsce warte odwiedzin i dość atrakcyjne, więc może kiedyś się skuszę i wdepnę, ale najwyraźniej nie seksu byłam teraz łasa i koniec końców skończyliśmy ten dzień... na browarze.

Karuzela pięknie się kręci, ale mnie już nie...

Zanim jednak do niego dotarliśmy, poszwendaliśmy się po mieście. Na głównym placu (Plac Dam) miasta rozstawione było tego dnia (1 maja)... wesołe miasteczko oraz kramiki z przekąskami, watą cukrową i lodami. Pomna swojego jedynego zamachu na własne życie, który pokierował mnie w ubiegłym roku na diabelską maczugę - tym razem (i chyba już nigdy więcej) ani mi w głowie było śmigać po niebie w krzesełkach na sznureczkach czy w metalowych klatkach - dlatego zrobiłam jedynie pamiętne zdjęcie i podziękowałam tego typu atrakcjom. Poza tym - lecieć do Amsterdamu, by przelecieć się na karuzeli? Jakoś tak zupełnie mi jedno do drugiego nie pasowało.  
Tuż przy placu z karuzelami (tymczasowo z nimi, rzecz oczywista) mieści się wspomniane wyżej Muzeum Figur Woskowych Madame Tussaud. Muzeum jest filią/oddziałem słynnego muzeum z Londynu i bardzo chciałam spotkać się w nim z wielkimi i sławnymi tego świata, jak choćby Barackiem Obamą, Davidem Beckhamem, Madonną czy Angeliną Jolie. Niestety, nie spotkałam się z żadną z tych osobistości, albowiem zbyt wiele mniej sławnych osób (czyli takich plebejuszy jak ja i Em) miało identyczną chęć... Kolejka do woskowanego przybytku, długością i gęstością przyprawiała mnie o zawroty głowy oraz zastygłą - jak w odlewie z wosku - ze zdumienia twarz. Nie to jednak, żebyśmy nie próbowali dostać się do środka... Kolejki były bowiem dwie. Stanęliśmy w tej krótszej i po około 50 minutach przesuwania się do przodu w dość ślimaczym tempie dowiedzieliśmy się, że to kolejka dla osób, które już miały wykupione gdzieś-jakoś wcześniej bilety... Em próbował "kłócić się" z chłopakiem z obsługi, że jak to??? przecież nigdzie nie jest napisane, że to tak, ale niestety - na budynku - taka informacja widniała jak byk... Ślepota nie boli. Ale kosztuje to, co najcenniejsze - czas! Nie dość, że nie poklepałam po ramieniu Brada Pitta, to jeszcze straciłam prawie godzinę przestępując z nogi na nogę, bo wiadomo - nocnika ze sobą nie noszę, a dom opuściliśmy już jakieś 3 godziny temu... Przy okazji jednak, zaobserwowałam sobie, że amsterdamska ulica nosi się w mało atrakcyjnym obuwiu... Spoglądałam bowiem a to na buty tłumu, a to na swoje i byłam jakoś dziwnie dumna ze swoich pomarańczowych pantofelków a'la baleriny... Były bowiem najbardziej szykowne ze wszystkich, z którymi spotkały się w tej kolejce nosek w nos. A przecież na co dzień wcale ich do takich nie zaliczam. Potem, wydedukowałam sobie, że jednak w tych dniach Amsterdam nosił się głównie turystą (hmmm, a kiedy on się turystą nie nosi???), a taki turysta - zdaje się - stawia głównie na wygodę swych chodzących odnóży, więc nic dziwnego, że głównie to on szurał w trepkach, trampkach, botkach i innych chodakach, które wcale nie muszą mieć wiele wspólnego z... porównajmy po WIELKOmiejsku, PARYSkim szykiem. Moje buciątka jednak, były zarówno wygodne jak i względnie ładne, dlatego też okrzyknęłam je w duchu jako amsterdamską ozdobę kostki brukowej... Moje buciki za niecałą stówkę, zakupione w grajewskim PSSie. Ech, że to też trzeba czasem zawieźć trochę miasta miastu - ze wsi ;-).

Em namawiał mnie, żebyśmy jednak w tej właściwej, potężnej kolejce do Madame się przyczaili, bo nie jest pewne kiedy i czy w ogóle jeszcze się w tym Muzeum trafimy, ale ja wolałam na ślepo ufać, że jednak się trafimy, niż znów kompilować trendy obuwnicze i odzieżowe współstaczy oraz... żałować, że nie mam gdzieś pod ciuchami cewnika z woreczkiem ;-).

No to idziemy, nie ma co marnować czasu. Na piwo! Bo co nam zostało? Seksu się nie chce, karuzele odpadają, Madame Tussaud oblężona... 

I tak sobie szliśmy, szliśmy i szliśmy... Rozglądając się na wszystkie strony miasta, robiąc zdjęcia i tasując się z tłumem. A tłum był NAPRAWDĘ imponujący. Długi weekend wygnał na ulice miejscowych, jak też przygnał roje turystów. Czasami trudno było przejść przez ulicę. A amsterdamska ulica... nie jest zwyczajna. Ten tygiel ludzi i wszelkich pojazdów... O maj, maj... Fotografowanie w takich okolicznościach to też nie lada sztuka, stąd mamy wiele zdjęć z czyjąś nogą, ręką bądź głową w kadrze. Poza tym - ja łapczywie chciałam robić zdjęcia wszystkiemu i wszystkim, stąd chwilami kręciłam się w kółko gubiąc orientację i Em z pola widzenia. 

Trochę amsterdamskiej ulicy z biegu






Tego TU nie może zabraknąć ;-)
 


 I tego... (ja na to byłam niewzruszona)


Zanim dotrzemy do Browara na browara, może by tak coś zjeść? 

Gdzie i co? Lokali w bród, ale im więcej do wyboru, tym trudniej się zdecydować. W końcu, stanęliśmy na przeciwko jakiegoś budynku i Em powiedział: TU.


I było to bodajże dwu, jak nie trzy piętrowe coś, gdzie można było komponować sobie posiłki wedle uznania i bardzo szerokiej dostępności produktów, półproduktów i dodatków. Lady i stoły pełne warzyw, owoców, mięsa, ryb, nabiału, słodyczy, napoi... Bierzesz człeku talerz i sobie kładziesz co chcesz, albo podchodzisz do stanowiska, gdzie chłopak przygotowuje pieczyste i... prosisz najzwyklejszego w świecie kurczaka z rożna (całego, całego) i kartofle z wrzącego oleju. Potem idziesz z tym do kasy, płacisz około 20 euro i szukasz miejsca do konsumpcji. Piętro wyżej znajdujesz wyjście na balkon i... e, nieważne, że to TYLKO kurak z ziemniakami, jakiego dostaniesz wszędzie na świecie. WAŻNE, że widok z tego balkonu i pogodna aura czynią ten posiłek wyjątkowym. Oboje z Em delektujemy się tą chwilą jak dzieci... On niemal sam rozprawia się z mięsem, ja zaś zapycham brzuch kartoflami... Błogość nad błogościami... To był chyba jeden z ładniejszych "obrazków" mojej wycieczki.

Kiedy ostatnie kości zostały rzucone na pusty talerz, ciężko było się unieść, ale od rana wszak zmierzamy do tego Browaru. Tyłki więc w troki i dalej marsz.

Em utrzymywał, że w Browarze nigdy dotąd nie był, ale jakoś tak podejrzanie intuicyjnie, uliczka po uliczce, mostek po mosteczku i sprawnie doprowadził nas do celu. Ja sama pogubiłabym się chyba ze sto razy, bowiem ilość tych kanałów, mostów, ulic i zaułków totalnie zawirowała moje poczucie orientacji... Na szczęście, mając TAK dobrze zorientowanego przewodnika, nie musiałam zawracać sobie tym głowy :-).

Gmach Browaru ukazał się naszym oczom tuż za skwerkiem, w którym szczęśliwy Em mógł sobie ulżyć, a ja musiałam nadal "trzymać".



Zwiedzających dużo (pośród nich często pojawiała się mowa polska), ale nie czekamy w kolejce zbyt długo. Dodatkowo, Em używa swojej PRESS karty, żeby uzyskać zniżkę na bilety wstępu. Udaje się i zaoszczędzamy około 8 euro (standardowo jeden bilet kosztuje chyba 15 czy 16). Fajna atmosfera tego miejsca zaczyna się już od sprzedawców i kontrolerów biletów. Jacyś tacy bardzo na luzie, sympatyczni, uśmiechnięci... 

Chłopak o ciemnej (acz nie czarnej) karnacji, który odrywa nam kupony i zakłada gumowe bransoletki na przeguby, pyta skąd jesteśmy. Poland and India... Wow, great! Have a nice trip! A ja mam ochotę zapytać go skąd sam pochodzi. Nie wypada mi jednak... Może jak go spotkam po degustacji piwa... ;-). (Nie spotkałam ;-).

 





Nie będę się tu wysilać i opowiadać o historii browaru, jego założycielu oraz całej wkręconej w ten piwny biznes do dziś rodzinie, bo jeśli ktoś jest naprawdę ciekawy to źródeł w internecie nie brakuje. Zresztą, ja sama niewiele z tej historii pamiętam... Nie to, że upiłam się tam w dren (!!!), ale po prostu ilość informacji mnie przytłoczyła. Nie przepadam za muzeami i nigdy nie studiuję wszystkich eksponatów jak kujon. 






Cała wycieczka zabrała nam około 3 (jak nie więcej?) godzin. Idąc "szlakiem" można sobie poczytać o browarze z tablic gęsto poumieszczanych na ścianach, pooglądać zdjęcia z przeszłości, pooglądać browarnicze gadżety i eksponaty sprzed lat, obejrzeć i wysłuchać rozmaitych prezentacji multimedialnych oraz dowiedzieć się o tym, co najważniejsze przy warzeniu piwa (krystaliczna woda, złoty jęczmień, zieloniutki chmiel i tajny składnik - specjalne drożdże - takie same od zarania browaru po dziś dzień).  

Saganek do warzenia
Fartuszek

Butelka z myszką

Stanowisko pracy

Mój kumpel samoBROwar

Mielę jęczmień, będę warzyć


Woda, jęczmień, chmiel, drożdże - tak to leci :-)

Z innych, ciekawszych atrakcji? 

Ano, na przykład taka. Grupa ludzi wchodzi do specjalnego, niewielkiego pokoju składającego się z... kilku metalowych schodków i ekranu. Ludziska ustawiają się na schodkach, światło gaśnie i... zaczyna się warzenie piwa. Obserwacja tego, co dzieje się na ekranie oraz poruszające się adekwatnie do tego schodki, mają sprawić wrażenie, że od początku do końca jesteśmy właśnie tym warzonym piwem. Niezwykle sympatyczna i zabawna atrakcja. 

Dane nam było również spróbować piwa jednodniowego. Smakiem bardziej przypominało ono zepsutą, słodkawą zupę jęczmienną niż jakiekolwiek piwo i chyba dlatego serwowano je w kubeczkach wielkości naparstka. Bleee...

Na degustacji gotowego piwa, młoda dziewczyna opowiedziała, jak to piwo należy pić, by wydobyć jego prawdziwy smak. Nabrać w usta, potrzymać, opłukać zęby i powoli przełknąć. Nie chlać jak spragniony wodę na pustyni... Jako wielbiciel piwa - nigdy wcześniej takiej wiedzy nie posiadłam, więc byłam zdziwiona, że FAKTYCZNIE - piwo chwilę potrzymane w gębie, a nie przepuszczone przez nią jak szlochem pod ciśnieniem - MA SWOISTY SMAK. I ten heinekenowski bardzo mi leżał :). 

Poniżej nieco "gadżeciarskich" zdjęć :-) z logo Heinego





Jeśli ktoś miał życzenie zabutelkować sobie piwo w butelkę z własnym napisem - miał tę okazję płacąc 6 euro. Są tam ku temu specjalne automaty - klikasz jak to w automatach, wpisujesz np swoje imię, odbierasz kwitek i pod koniec wycieczki, w sklepie firmowym odbierasz gotowca. Ja zakupiłam taką wyjątkową butelkę dla Bet i jej Barta, a Em buteleczkę sygnowaną nazwiskiem swoim i chłopaków. 

Tu stoją piwa indywidualnie zabutelkowane - gotowe do odbioru

Oboje sprawdziliśmy też swoje umiejętności za barem... Zarówno ja, jak i Em naleliśmy sobie piwa po mistrzowsku. Idealna ilość i idealnie zebrana specjalną szpatułką piana (zbiera się ją jednym ruchem). Asystująca dziewczyna była pod wrażeniem, bo jednak nie każdy radził sobie z tym tak doskonale. Wynika to z serca do piwa - spuentowałam nasze wyniki ;-). Za dobrze wykonaną robotę otrzymaliśmy certyfikaty, a nalane piwo mogliśmy sobie - oczywiście - wypić. 



Każdy ze zwiedzających, w cenie biletu otrzymuje również dodatkowo 2 piwa, które może skonsumować w specjalnym barze już pod koniec wycieczki. Szklaneczki mają pojemność 0,33 l. Niby małe, jednak piwo degustacyjne, piwo nalane sobie samemu w barze i te 2 piwa na pożegnanie - jak dla mnie i jak na krótki czas, w którym się je spożywało - zdecydowanie wystarczyły. Ba, dla mnie było tego nawet za dużo i jedno odstąpiłam dla Em. 

Dość ciekawą atrakcją jak dla nas obojga, był też specjalny pokój, w którym na dużych  ekranach wyświetlano filmy reklamowe Heinekena. Filmy reklamowe, nie reklamy! Kręcone w Europie, obu Amerykach, Azji - w tym również w Indiach. Imponujące, naprawdę! Oglądaliśmy z przyjemnością. W TV czegoś takiego się nie uświadczy.

Z ciekawostek - w części kompleksu Browaru znajduje się również stajnia koni :). Nie można było podejść do zwierząt, ale zobaczyć je z pewnej odległości i poczuć zapach stajni - jak najbardziej. 


Na końcu trasy zwiedzania - sklep z gadżetami. Z uwagi na posiadany już certyfikat nalewacza piwa i piwa autorsko zabutelkowanego, nie dałam się skusić na inne gadżety. Em też nie zaszalał i zakupił jedynie... firmowe peleryny przeciwdeszczowe. 


Zwieńczeniem wycieczki był niezbyt długi, ale przyjemny rejs łodzią Heinekena po kanałach Amsterdamu. Tam też można było napić się piwa, a jakże. Butelka 0,33 l - 5 euro. Niewiele osób skorzystało z oferty, ale podchmielony Em - i owszem. Ja zresztą też, choć piłam już raczej na przymus. Najciekawszymi osobnikami na łodzi - jak dla mnie - byli dwaj młodzi chłopcy w jarmułkach, którzy bezpardonowo jarali fajki i pili butelka po butelce. Zastanawiałam się - bracia to, czy może geje? W zasadzie nie przeszkadzało mi w nich nic - ani żydowskie jarmułki, ani nawet to, że mogliby być gejami, jak też że byli mocno pijani (sami z Em trzeźwością nie grzeszyliśmy). Ale ten ich dym z papierosów...Grrr... 



Nieco szybkich "klików" z łodzi








Po opuszczeniu łodzi, zaprowadzono nas do... jeszcze jednego firmowego sklepu. Tam dostaliśmy darmowe szklaneczki i mogliśmy - oczywiście - kupić sobie kolejne piwo, bądź gadżety. Skorzystaliśmy tam jednak tylko z darmowego WC :).

Po wyjściu ze sklepu (a znajdował się w centrum miasta) pojechaliśmy już prosto do domu. Po drodze zahaczyliśmy jedynie o jakiś spożywczak, gdzie nabyliśmy coś na ząb i... ehem, ehem - jeszcze nieco piwa. Nikt z nas tego piwa już co prawda nie pił, ale przecież życie nie kończyło się na tym dniu, prawda? Poza tym - nazajutrz czekała nas wyprawa ku wszelkiemu kwieciu Holandii i wczesna pobudka. Nie wypadało też wobec pięknych i delikatnych roślin stawać na kacu.