czwartek, 27 lutego 2014

I oto pękł niejeden pąk

Nie odstałam od tradycji. Najpierw pochłonęłam pączka od kolegi z pracy, a potem kupionego sobie samej (no i kolegom - w rewanżu). Jadam takie rarytasy kilka razy do roku i pewnie łatwiej policzyć te razy na palcach jednej niż obu rąk, ale jednak TEŻ mam na ich temat, dajmy na to, 3 własne zdania. Otóż więc tak:

Zdanie pierwsze i zasadnicze: 

Lubię pączki z nadzieniem li tylko owocowym - marmolada, konfitura, powidła, cokolwiek byle owocowe i lekko kwaskowate. Delikatny kwasek w środku łagodzi bowiem wszystkie te lukry, cukry pudry i inne lepkie pomady i posypki jakimi traktuje się pączki z zewnątrz. Tymczasem, oba moje dzisiejsze egzemplarze nafaszerowane były budyniem i jakąś dziwną masą karmelową. W konfrontacji z taką zawartością naciskam "nie lubię" i dodaję do tego co najmniej 3 wykrzykniki (o tak: !!!). Myślę sobie: u licha, czy ktoś w ogóle takie pączki lubi? Nadziane nie-marmoladą-konfiturą? I jakby w odpowiedzi na swoje pytanie słyszę w radiu sondę uliczną. Pytają ludzi - a jakże! - o ulubione pączki. Dwie pierwsze z brzegu odpowiedzi brzmią: z budyniem!, z bitą śmietaną! O fuck, znów myślę sobie. Że są z budyniem to już wiem, bom zjadła, ale że z bitą śmietaną? Jak jednak widać, niezbadane są wnętrza pączków i nieograniczona jest fantazja cukierników w wymyślaniu coraz to mniej koszernych ich wypełnień. Ja jednak nie. Nie idę tutaj z duchem czasów. Jestem staromodna i zupełnie niereformowalna. Marmolaaaady!

Zdanie drugie, nie mniej zasadnicze: 

Nie rozumiem całej tej "otoczki" przy okazji Tłustego Czwartku związanej z niechybnym nabieraniem tzw. zbędnych kilogramów. "Ile już pączków zjedliście?". "A wiecie ile to kalorii?". "A wiecie ile i jak trzeba ćwiczyć, żeby te kalorie spalić?". Wiemy! Zjedliśmy już 2, w domu z chłopakami zjemy jeszcze trzeci a jak dobrze pójdzie to na kolację jeszcze czwarty, który - żeby dopełnić kalorycznego bólu - popijemy tłustym mlekiem. Zadbamy przy tym, żeby pączek trzeci i czwarty był - rzecz jasna! - z marmoladą - choćby najniższej klasy, a nie z kremem czy bitą śmietaną - choćby klasy najwyższej. Nie wiemy, ile kalorii mają 4 pączki i wiedza taka do niczego nie jest nam potrzebna. Bo czy naprawdę można spaść się jednego dnia? Nawet jeśli nie polecimy w te pędy spalać tych pochłoniętych pączków, faworków i oponek na siłownię/bieżnię/rowerek/lodowisko (to ja! to ja!), a rozciągniemy się na kanapie i będziemy sobie leniwie pączkować przed TV/laptopem/mężem/kocem, to czy powstała w ten sposób dookoła naszej kibici... oponka (ze słoninki, ze słoniki) naprawdę powstanie teraz? po tych 4/5/6 pączkach? Ja w tę teorię NIE WCHODZĘ! Na lodowisku byłam wczoraj. Ryłam po nim ząbkami (łyżewek nie paszczki) przez godzinę. W związku z powyższym, moje dzisiejsze pączki zostały spalone już wczoraj. Zresztą, kto się tym w ogóle przejmuje? I po kiego groma liczyć kalorie wtedy, kiedy udzielono na nie dyspensy? 

Zdanie trzecie i ostatnie. 

Bardzo osobiste. Prywatne i subiektywne. Najlepsze pączki robił KTO? Wiadomo. Swego czasu robił je nawet nader często. Najczęściej w niedzielę. Jeszcze w naszym starym domu. Z konfiturą z własnych, przydrożnych wiśni (różnią się od tych typowo sadowniczych!). Oj, wisiało się w sezonie na czubku wiśni a potem wydrążało pestki agrafką bądź wsuwką do włosów... JEJ pączki nigdy nie były z lukrem. Zawsze z pudrem. Z dużą ilością jajek prosto z kurnika. Jak się trafiało jajo gęsie lub kacze czy/i perlicze - tym lepiej! Stół z gotowymi pączusiami do wyrośnięcia stawiało się przy kaflowym piecu, pączki nakrywało ścierkami i... często podkradało i zjadało na surowo. Piekło/smażyło na ogniowej kuchni w starym, specjalnie do tego poświęconym prodiżu. Świeże i ciepłe jadło się bez ograniczeń - ile brzuch pomieścił. Najczęściej popijało się zimnym (oczywiście, że swojskim) mlekiem. Na drugi dzień były równie dobre. Miała w zwyczaju zawsze dondrać/dądrać (nie znam zapisu, znam wymowę) na swoje wypieki i wyroby. Zawsze miała do nich jakieś a'le. Zawsze zastrzeżenia. A to za słone, a to za słodkie, a to za twarde, a to za miękkie, a to takie, a to śmakie. Trzeba było utwierdzać ją w przekonaniu, że wszystko jest super (a przeważnie zawsze było!), a Ona i tak szukała dziury w całym. Nie brakło Jej przy tym poczucia humoru, bo jednak miała do siebie dystans. Nie pamiętam, kiedy ostatnio robiła pączki, ale pamiętam że jeszcze zanim przeniosła się o poziom wyżej zapowiadała, że znów się zaweźmie i nam napiecze. I nie napiekła... choć piwnica ciągle słoikiem z wisienkami stoi... 

Raz po raz uświadamiam sobie, że wraz z Jej odejściem, odeszło też wiele z naszych domowych smakołyków. Nikt już ich nie zrobi. Nikt. 

Czy ja umiałabym upiec pączki? Pewnie tak, bez względu na to, czy wyszłyby mi jadalne czy nadawałyby się jedynie do gry w krykieta, to upiec bym upiekła... Może kiedyś spróbuję, choć powszechnie wiadomo, że jak istnieje cukiernia Mistrza Jana, tak cukiernia Mistrza Joanny raczej nigdy nie wypączkuje ;-).

No to ludzie! Obżerajta się ile wlezie! Pączki oraz ich kuzyni wcale nie mają kalorii. A jeśli mają to są to kalorie puste! PUSTE! czyli żadne! A zatem - smacznego! Na pohybel niejakiej Chodakowskiej. A co!

poniedziałek, 24 lutego 2014

3 + 6 = 9 lat naszego szczęścia

Nasze plony obeszły wczoraj swoje urodziny. Tak, obaj urodzeni 23 lutego (niektórzy już wiedzą, innym właśnie podaję do wiadomości).

Starszy szóste, młodszy trzecie. Różnica razy dwa. Już nigdy więcej tak się nie zdarzy.

Typową imprezkę urodzinową urządziliśmy im pierwszy raz w życiu. Z tortami, prezentami i gośćmi. Goście - sami swoi. Przybyły zatem obie Matki Chrzestne, czworo ciotecznego rodzeństwa, Sam, dwa psy oraz na chwilę mama i siostra Sam. Towarzystwo z P. oraz Matka Chrzestna Maksowa zjechali w sobotę po południu, a wyjechali wczoraj. Też po południu. Maksowa Matka aż z Gdańska.

Jak wyglądał nasz dom i co się w nim działo, możecie sobie wyobrazić. Wojny nie trzeba - wystarczy wpuścić kilkoro małoletnich i 2 pieski, a zagłada murowana w mig. Mimo wszystko, mimo tego rumoru, hałasu, pisku, wrzasku, ścisku i króla Bałaganu (bo królował niepodzielnie), mimo piasku, okruchów i innych śmieci na podłogach - było git!

Menu - głównie niezdrowe - hamburgery, hot-dogi, pieczony kurczak, chipsy i słodycze. Trudno jednak było serwować im rosół i pulpety - to jadają na co dzień. Dla spalenia kalorii były spacery z psami na nasz PRL-owski dworzec PKP (między innymi) oraz - oczywiście! - lodowisko. Kiedy nasza wieloosobowa brygada wparowała na taflę, zagęszczenie tłumu wzrosło niemal o 100 %. Niektóre z dzieci po raz pierwszy miały na nogach łyżwy, w związku z czym musiałam je supportować. Dzięki temu mam stłuczone kolano, bolące żebra i bolesnego siniaka na tyłku... Niby taki ze mnie "mistrzu ostrza", czym chwaliłam się poprzednio, a tym razem leżałam 3 razy i za każdym skwierczałam z bólu. Frajda z wyprawy była jednak tak wielka, że choćbym miała latać po tym lodowisku z wiszącą nogą czy skręconym karkiem, to pewnie i tak bym latała z uśmiechem. Nie nadążyłam wodzić oczyma za wszystkimi sztukami - tak się to wszystko roiło, mieszało i szybko przemieszczało. W niedzielę była powtórka z wyprawy, ale starsze osobniki, czyli Matka Dinozaur oraz Matki Chrzestne (młode dziołszki - 23 i 26), już się na lód nie pakowały. Trzymały na smyczach psy i dozorowały tych małolatów, które do łyżew jeszcze muszą kilka lat dorastać. 

Race na tortach zostały odpalone około południa, a torty jako takie upiekła znajoma mojej Bet. Nie były może wypasione jak z reklamy i nie przedstawiały - zgodnie z obecną modą - ani siatki spidermana ani gęby jakiegoś Gormita czy Ninjago, ale były: na super eko jajach z Pastorczyka, swojskie, naturalne i - co najważniejsze - wedle ogółu - smaczne. Dla mnie, zjeść kawałek tortu to zawsze jak odbyć karę za morderstwo. Tym jednak razem wysiliłam się (w końcu urodziny synów!) i zjadłam całe pół nałożonej mi porcyjki - sążniście i asekuracyjnie popijając gorzką kawą. Drugą połowę zostawiłam sobie "na później", które to "później" nadeszło w postaci Kundlowej mordy. Torty pierwotnie były bez świeczek, ale poszłam szybciutko po pamięć do głowy, odszperałam świeczki pozostałe po moich... 23 (!!!) urodzinach, w torciki je wbiłam i już. Troszkę powyginane, ponadpalane i połamane były, ale nikomu to nie przeszkadzało. Wcale a wcale. Nikomu nie przeszkadzało nawet to, że trudno było je zdmuchnąć a po zdmuchnięciu dymiły jak koktajl mołotowa. No i.... oczywiście, schowałam je na kolejny raz. W końcu kultowe są! 17 lat czekały na swoje drugie życie, to jeszcze i na trzecie poczekają.

Następnie, dwa pikola strzeliły w żyrandol (ojciec jak odkorkował, to aż mu piana wierzchem poszła i musiał ją w locie spijać), było Sto lat, Happy birthday i braaaawo! Olu był zadowolony i nieśmiało, ale dumnie uśmiechnięty, a Maksi nie czaił bazy i jak zwykle robił głupkowate minki, po czym zawstydzony złapał się mamusinych portek. Oczywiście wstyd odszedł mu niezwykle szybko i po chwili był już całym sobą, czyli cielęciem niekoniecznie pokornym.

Prezenty były fajne i akuratne - książeczki, kolorowanki, gry edukacyjne i kilka innych zadowalających drobiazgów. Tatuś i Mamusia dali zaś prezent kupiony już w listopadzie. Wstępnie miał być na gwiazdkę, ale że na gwiazdkę Taty doma nie było, a prezent aby być użytecznym wymagał jego ręki (złożyć i skręcić), to poczekał w piwnicy do urodzin. Zestaw gier stołowych. Jeden stół, cztery gry - bilard, hokej ręczny, piłkarzyki i tenis stołowy (były takie "cuda" w Tesco, cena dość przyzwoita). Wspaniała zabawka, ale czy skłamię jeśli powiem, że jednocześnie zawalisko w pokoju? Bo to jednak jest stół! A nasze mieszkanie, choć może nie klitka to jednak i nie willa. Tylko, z drugiej strony, czy taki maestro i pedant wnętrzarski jak ja, naprawdę by się tym martwił? A jeszcze z innej beczki - ile osób ma stół bilardowy w chałupie? Nawet jak ma willę? No? A my mamy :-). Wpadajcie teraz do klubu na trzecim! Przynoście browarek, kawy nie trzeba, bo Russel Hobbes robi całkiem dobrą, i do gry! Partyjka snookera, piłkarzyków, tenisa? Welcome!

Nie wyniosłam z domu idei wyprawiania urodzin, stąd też nigdy wcześniej nie wyprawiałam ich chłopakom. Teraz, w porozumieniu z Bet zmieniłyśmy tę niepisana zasadę i jestem z tego bardzo zadowolona. Bo przede wszystkim, zadowolone były dzieci (nie tylko nasze). Była to też okazja, by te wszystkie dzieci spotkały się także u nas, a nie tylko na wsi w P. Niby żadnych, wielkich atrakcji nie było, ale w końcu jechały z Bet i Kundelkiem 50 km w jedną stronę, były na lodowisku, gromadnie chodziły na ten nasz słynny dworzec kolejowy (przejście "mostem" nad torami - co za radość!), prowadzały na smyczach psy (na wsi nikt tak ich przecież nie prowadza), w domu oglądały bajki, malowały, grały w gry, wygłupiały się. Spały gromadnie a to na łóżkach, a to na materacach... Atrakcji było więc sporo i chyba nawet Smykoland nie był potrzebny, choć gdyby tylko taki w Gr. był, to na pewno i tam by nas nie zabrakło. Chciałabym, aby wszystkie te nasze dzieci trzymały się razem. I jak na razie, my rodzice, prowadzimy je chyba właściwą ku temu drogą... Z wiekiem zaś zadecydują o sobie same.

Olu, przez cały miesiąc przesuwał znacznik na kalendarzu oczekując niecierpliwie, kiedy wreszcie przesunie go na 23. A kiedy już przesunął, przybiegł do mnie z pytaniem: Mamo, to ja już mam te 6 lat??? Już je mam??? Już na pewno??? Ja je na serio mam, mamo??? 

Uciecha, świadomość, duma!

Maksio. Hmmm... Pytam: No, to ile masz teraz latek, Maksi? "Ja nie mam latek, mamo" i sobie poszedł. 

Jak widać, podejście do wieku różne. I pokazuje charakter. Olu - przejmujący, Maksi - olewający. 

A może to nie charakter? Tylko ten wiek właśnie? Bo jednak 6 a 3 to różnica. 

Jak się obaj rodzili, na dworze była prawdziwa, książkowa zima. Śnieg i mróz, aż piszczało. A wczoraj - niemal wiosna... Piękny dzień na urodziny. Szkoda, że nie doczekała go Babcia... 

piątek, 21 lutego 2014

Skate-dream-Jo

Nie śledzę zimowej Olimpiady z ołówkiem i tabelką wyników w ręce, ale kiedy tylko mam okazję zerkam w ekran i podpatruję żwawym okiem, co też tam sportowcy kraju i świata wyprawiają na tym śniegu i lodzie. Jedne dyscypliny lubię bardziej, inne mniej, ale każdą szanuję i podziwiam. Jako mała dziewczynka marzyłam o tym, by być łyżwiarką. Szybką, figurową - bez znaczenia - byle w ogóle. Jako mniej więcej 9-cio latka zapragnęłam więc dostać "od Mikołaja" łyżwy. I dostałam, a jakże! Rodzice zwykle starali się wychodzić naprzeciwko naszym skromnym, bo skromnym, ale jednak - marzeniom i oczekiwaniom, choć byli to ludzie "ze wsi", a dostępność wielu przedmiotów i artykułów w czasach, gdy byłam kilkuletnim młokosem była jednak bardzo ograniczona. 

Moje łyżwy "od Mikołaja" były piękne. Nowiutkie figurówki w zgrabnym, kartonowym pudełeczku. Czarne, błyszczące i ostre jak indiańskie strzały z trutką na węże. Bardzo szybko nauczyłam się na nich jeździć, choć nie miałam ani lodowiska, ani trenera. Debiutowałam na podwórku. Na chodniku o długości nie większej niż 20 metrów, ciągnącym się od domu wzdłuż parnika, spichrza, kurnika i chlewka dla owcy :-). Przyklepany, udeptany śnieg robił mi za podłoże i choć nie był tak śliski jak prawdziwy lód (o którym zresztą tęsknie marzyłam), to jednak i tak miałam wielką frajdę śmigając na swoich czarnych brzytewkach w te i wewte. Byłam zresztą ponoć najmniej wymagającym dzieckiem świata, więc wszystko co miałam zwykle niezmiernie mnie cieszyło i starałam się urządzać swój mały świat na odludziu wedle dostępnych możliwości. Najpierw więc trenowałam na tym uklepanym chodniku, a potem, kiedy nabrałam już nieco wprawy, chodziłam na zamarznięte sadzawki i rozlewiska naszej pobliskiej rzeczki. Ślizgać się na prawdziwym lodzie, choć ciągle dalekim do perfekcji, w odróżnieniu do ubitego śniegu, bezcenne. 

Z czasem wyrosłam ze swoich łyżewek i przejęło je moje młodsze, męskie rodzeństwo. Niestety, nie miało ono już ani tego zacięcia, ani talentu łyżwiarskiego co ja. Służyłam im co prawda swoją "radą i doświadczeniem", ale ni to lekkości w sobie nie miało, ni sprytu, ni finezji. Nic. A przynajmniej niewiele (zwłaszcza średni brat wagi cięższej ;-)). Ja sama, przez jakiś czas ujeżdżałam wtedy jeszcze stare hokejówki, które ktoś nam podrzucił lub po prostu do nas wyrzucił, ale te były wyjątkowo toporne i niewygodne, stąd też nie dawały mi już prawie żadnej satysfakcji z jazdy. Rzuciłam je więc w przysłowiowy kąt i tym samym rzuciłam swoje łyżwiarstwo na bardzo długo, bo ponownie stanęłam na lodzie dopiero po mniej więcej dwudziestu latach! W Białymstoku, na dużym, wspaniałym, krytym lodowisku. Poczułam się wtedy jakbym właśnie spełniała te swoje marzenie z dzieciństwa. O śliskim, płaskim i równym lodzie, po którym można jechać i jechać i jechać bez obawy, że ząbki łyżwy utkną w kępie trawy wyrastającej spod przymarzłej sadzawki albo zawadzą o wystający z nierównego chodnika kamień. Troszkę się wtedy obawiałam, czy ja aby jeszcze pamiętam jak się jeździ i czy nie wyryję świńskiego nosa tuż po wejściu na taflę, ale nie! Nic z tych rzeczy! Nie przewróciłam się ani razu a przyjemność z pomykania wzdłuż owalnej bandy wydałwała mi się wręcz niemierzalna. Byłam po 30-tce, a czułam się jak ta sama 9-cio latka z czerwonymi polikami i w czerwonej dziergance z bąblem na głowie. 

W ubiegłą zimę otwarto sztuczne lodowisko również u nas w Gr. Nie pofatygowałam się wtedy ani razu, bo żadne z okoliczności nie sprzyjało, ale kątem oka łypałam na nie za każdym razem, kiedy woziłam Olusia do i z przedszkola, bo oba obiekty niemal ze sobą sąsiadują. 

W tym roku wybrałam się tam niemal tuż po otwarciu sezonu. Znów się bałam, że już na wejściu wywinę bolesnego "wirueta" (pirueta wg Olka) i szybko doposażę miejscowych dentystów i ortopedów, ale kochani! gdzież tam! Ani się zachwiałam! Obecnie, po kilku wizytach na tafli czuję się coraz bardziej pewna i zaczynam nawet ćwiczyć różne "ewolucje" łyżwiarskie i jazdę tyłem :). Kiedy patrzę na osoby, które jeżdżą nad wyraz dobrze to zżera mnie zazdrość i też tak chcę! Olimpijką już nie zostanę, ale cieszę się jak Waldek Kiepski, kiedy nabywam nową umiejętność i krok po kroku ją doskonalę. 40 lat na karku a ja sobie z tego nic nie robię. Czapeczka z pomponem, rozpięta kurteczka, synek do towarzystwa i wio! 

Olu, wzorem mamusi, również polubił ten sport. Szybciutko załapał w czym rzecz. Przewraca się, podnosi, otrzepuje i próbuje dalej. Uparty i nieugięty. Szybki i zwinny. Jeden z najmniejszych łyżwiarzy, jakich na lodowisku widuję. Bradziaga również się zafascynował, ale jemu nauka przysparza więcej trudności. Przez dwa dni jedynie stąpał ostrożnie dookoła bandy - jak ten kulawy koń w kieracie, wczoraj zaś odważył się na bardziej zdecydowane ruchy, które szybko sprowadziły go do... poziomu. Tyłek i kolana obił sobie zresztą już kilka razy, ale zapowiedział, że nie ustąpi, dopóki nie będzie jeździł co najmniej tak dobrze jak ja. Zazdrosny jest, mówię Wam!! Tak jak ja jestem zazdrosna o tych wszystkich, co jeżdżą o wiele lepiej ode mnie. 

Rzecz jasna, skoro już lodowisko mam na co dzień i to pod nosem, kupiłam sobie własne łyżwy. Te z wypożyczalni jakoś mi na nodze nie leżą (ogólnie wstęp na lodowisko jest wolny, wypożyczenie zaś łyżew kosztuje 3 zł za godzinę). W starym ulu w P. odnalazłam ostatnio również te swoje czarne, dziecięce łyżewki "od Mikołaja". Do ula przezornie schowała je Mama, upychając w środku gazetami i zawijając w kawał materiału i reklamówkę. Wzięłam je do Gr., odczyściłam, odpastowałam i odpicowałam na glans. Jeszcze za duże na Aleksandra, ale za 2, 3 lata spokojnie mogą go po lodzie nosić. Są wyjątkowe. Mają ponad 30 lat! I dziecięcego ducha mamusi ;).

Nie uprawiałam od dawna żadnych sportów, czułam się ostatnio zasklepiona i zasiedziała jak zmurszały grzyb. Tyłek jak nie w aucie, to na krześle. Te łyżwy okazały się dla mnie błogosławieństwem. Tak dla ciała jak i dla duszy. I świetną rozrywką. Chciałabym też wyhodować jakiegoś sportowca spośród tych swoich dwóch rascali. Ba, nawet obu na sportowców! Jeśli nie zawodowych to przynajmniej pasjonatów. Takie moje małe życzenie. Taty zresztą też. 

Temat wpisu może i na czasie z racji Olimpiady, ale ogólnie chyba niezbyt popularny. Ja w każdym bądź razie, od dziecka lubiłam sport i nawet wiązałam z nim jakieś swoje nadzieje i plany na przyszłość. A wiecie, że od zerówki (tak, od zerówki) do końca liceum dojeżdżałam do szkoły rowerem? 3 km w jedną stronę, 3 w drugą. Razem 6 dziennie. Rower zostawiało się u zaprzyjaźnionej pani na początku miasta i dalej jeszcze maszerowało kilometr (do liceum 1,5 km). Czasami w ogóle szło się pieszą, zimą odwożono nas a to samochodem, a to ciągnikiem a czasami nawet saniami zaprzęgniętymi w konia. Może warto by i o tym kiedyś tu wspomnieć? Bo moje dzieciństwo różniło się znacznie od dzieciństwa moich dzieci jak też dzieci, które teraz mieszkają w P. Nie wiem, czy było do końca szczęśliwe i zgodne z moimi marzeniami, ale wspominam je z uśmiechem i rozrzewnieniem. Dzisiaj wszystko jest takie inne...

Ze sportowym pozdrowieniem, życzę Wam miłego, aktywnego weekendu!      
   
PS. Ana. Chyba ona jedyna spośród znanych mi blogerek, sporo pisze o sporcie i żywo się nim pasjonuje :). Ano - musimy umówić się na jakies wspólne "wiruety" ;).

piątek, 14 lutego 2014

Foto come back z dopiskami na marginesie

Uwielbiam zdjęcia - tak robić jak i oglądać, choć - zwłaszcza tego pierwszego - zapewne po mnie "nie widać". W domu mam masę aparatów z wysokich półek, światła, obiektywy, parasolki fotograficzne, statywy, tła i inne gadżety. I fotografa. Mimo to, moim najlepszym przyjacielem fotograficznym jest smartny telefon. Zawsze przy mnie. Niewielki, poręczny, do zmieszczenia w kieszeni, dłoni czy za paskiem. Zdjęcia, które robi - jakie są - każdy widzi. Szału nie ma i oczu z wrażenia nie wyrywa, ale jeśli przepuścić je potem przez filtry Instagramu bądź jakiekolwiek inne, można już nawet pokazać je ludziom. Często filtry nie są zupełnie potrzebne, ale nie ukrywam, że jeśli chodzi o taką np. moją fejs, to zdecydowanie lepiej, żeby była przyfiltrowana ;-). 

Tego dnia wyszłam z pracy jak zwykle o 15. Najpierw pojechałam na pocztę zajrzeć do naszej skrytki, wyciągnęłam z niej wielką pocztówkę od Em z Amsterdamu, po czym udałam się po tego samego Em - z Amsterdamu realnie wracającego - na nasz "klimatyczny" dworzec kolejowy. Czasu do przyjazdu pociągu miałam ni mniej, ni więcej tylko pół godziny, a zatem musiałam go sobie jakoś zagospodarować. Zostawiwszy samochód przy dziurze w płocie okalającym tory kolejowe, poszłam sobie pieszką poprzez "most" nad torami na jedyny czynny dla ruchu osobowego peron. Błękit nieba rozświetlało zuchwałe słońce a równie zuchwały wiatr smagał mnie po twarzy i szarpał mi poły palteczka. Pół godziny to jak pstryknięcie palcami, kiedy człekowi poważnie się dokądś śpieszy. Kiedy człek się nie śpieszy i nie ma na dodatek nic do roboty, pół godziny ciągnie się jak godzina. Co najmniej. 

Będąc w posiadaniu jedynie telefonu, bo torebkę pozostawiłam w aucie, jak to często mam w zwyczaju, poczęłam sobie klikać zdjęcia. Sobie jako sobie i sobie ot tak sobie

Pod tym błękitem nieba więc, stroiłam sobie miny i naciskałam spust. Tak miny jak i spust kojarzą się militarnie, ale moja gęba wydaje się być tutaj całkiem pokojowo nastawiona do świata, prawda?


Po auto sesji zdjęciowej na moście, którą mogłam sobie urządzać swobodnie i bezkarnie dzięki tym widocznym poniżej "tłumom" na peronie, postanowiłam teatralnie zejść po dworcowych, "hiszpańskich" schodach. Jak gwiazda. Jak... i tutaj sobie myślę, do kogo mogłabym się porównać, ale... Monika Bellucci jest brunetką, ma klasyczny pociągły nos, pełne usta i 170 cm wzrostu. Jedyna moja "przewaga" nad nią to 9 lat mniej w życiorysie - o ile można tu mówić o jakiejkolwiek przewadze... Dlaczego akurat Monika? Bo nie wiedzieć czemu, kiedy tak stałam na szczycie tych długich schodów, przypomniała mi się pewna scena z filmu "Malena", w której to tytułowa Malena, czyli Bell Monica szła sobie nadmorskim bulwarem - piękna, postawna, niedostępna i zachęcająca zarazem, a siedzące na murku obok małolaty śliniły się na jej widok i nerwowo wysiadywały jaja...

Na mnie (na szczęście!) nikt się nie gapił.

Zeszłam więc po naszych schodach nie jako Monika czy jakaś tam Malena a jako zwykła Joanna od Aniołów uważnie cyrklująca kroki, co by przypadkiem nie rozpostrzeć swych anielskich skrzydeł i nie wywinąć orła.


Całkiem ładny mamy ten nasz budynek dworcowy, prawda? Co nam jednak po jego urodzie, kiedy od lat zamknięty na 4 spusty a kasa biletowa i poczekalnia znajdują się w baraczku na zdjęciu o krok niżej...


Tak, to tutaj. Jeśli ktoś ma ochotę przenieść się na chwilkę do PRL-u - niech sobie wejdzie i się rozgości. Skrzypiące drzwi, krzywa, skrzypiąca podłoga i skrzypiąca po kątach przeszłość. Ale obsługa całkiem miła ;). Zaznaczam, że jest tam tylko kasa i poczekalnia z dwoma ławkami. Wc, barek czy sklepik znajdą Państwo po wejściu do oczekiwanego pociągu :-).


No, jeszcze 10 minut. Z doliczeniem jednak kolejnych 10 z tytułu spóźnienia pociągu, to razem jeszcze 20. Eeee, co tam 20 minut przy tych 3 miesiącach...


To co? Znów selfie fotki? Tym razem na tle blaszanej, niebieskiej budki na peronie. Kilk, pstryk, raz, pras. Od góry do dołu, od stóp do głów. Już coraz mniej bezkarnie. Ludzie się schodzą.


Chrobocze megafon, zapowiada się pociąg. Jeśli się nie mylę, jedzie gdzieś aż z Katowic do Gdyni Głównej. Blisko, bliżej, jest!


Jak zwykle wytarabanił się gdzieś na szarym końcu. Niewielka walizka, czarna czapka i dobrze mi znamy szeroki, serdeczny uśmiech. Trochę się miziamy koło tej blaszanej, niebieskiej budy i już, już mamy przedzierać się wprost przez tory a potem przez suche zarośla, by dotrzeć do dziury w płocie a potem do samochodu, kiedy podchodzi do nas modnie odziany, młody człowiek. Bardzo grzecznie, z nutą nieśmiałości zapytuje, czy Państwo nie mogłoby użyczyć mu na chwilkę telefonu, bo na amen padła mu bateria a pilnie musi zadzwonić po transport. Nie dziwię się. Obok chłopaka stoi waliza wielkości słonia. Trudno, by prowadził tego słonia na złotym łańcuszku... Em bez wahania wyjmuje swojego Ajfona i służy pomocą. Nikt nie odbiera, kurde mol... A może podwieźć - pytam zachęcająco. Och, to musiałbym dołożyć się do paliwa. Mieszka Pan na terenie Grajewa? Tak. To w taki razie, proszę za nami. Ale czy to aby nie kłopot? Mieszkam aż na drugim końcu miasta... Nie szkodzi, to nie Paryż. Chłopak bierze zatem swojego słonia i całą trójką pokonujemy tory, łamiąc najpierw przepisy a potem suche badyle na ścieżynce do dzikiego przełazu. Odwożę studenta pod same drzwi jego bloku. Mogę spytać, czy dużo drogi Pani nadłożyła? Ależ skąd! kłamię w żywe oczy - poza tym, jakie to ma znaczenie? Przecież nie można było Pana zostawić samego na tym pustym, zimnym peronie ze słoniem u boku! Chłopak się zaśmiał, uniżenie podziękował, my pożyczyliśmy mu good luck'a i... gazu! Na żarcie. Pizza, pizza, pizza! Wielka! Wegetariańska! Z mozzarellą, suszonymi pomidorami, czarnymi oliwkami i rukolą. Niebo w gębie. On żywca, ja jedynie ICE TEA PEACH - okropna! Nie ICE TEA w ogóle. Ta PEACH. Bardzo lubię brzoskwinie, ale prawie niczego o brzoskwiniowym smaku. Wcinamy, pijemy i gadamy. Jesteśmy jedynymi gośćmi w Pizzerii (DA Grasso - lubię to).


Po żarciu, tyłki w troki i do Tesco. Po kawę i filtry do nowiutkiego expresu (Em w końcu zakupił - przelewowy Russel Hobbes). Po żonkile. Po piwo. Po ser, chleb i czerwoną fasolę. Po wodę na kaca po piwie (eeee, nie było kaca, nic a nic). Żonkile sama sobie zasugerowałam. Hindusi nie mają w zwyczaju wręczania kwiatów... Em nawet wspomniał kiedyś, że tam u nich, wręczanie kwiatów to jakiś zły znak czy coś w tym stylu... Muszę dopytać. W każdym razie, nie nawykł do tego. Akurat nie jestem łasa na kwiaty, choć bardzo je lubię, ale to że muszę się o nie czasem sama upomnieć, bywa dla mnie zabawne. Zamiast żonkili Em chciał z rozpędu wziąć bukiet róż, ale odwiodłam go od tej decyzji sugerując się ich zbyt wysoką ceną. Taka jestem! On by mi róże, złoto i brylanty a ja hola, hola, kolego!

Z Indii miał mi przywieźć herbatę (Sun, nawet Tobie obiecałam miarkę jakiejś dobrej Darjeeling...) i trochę przypraw. Zapomniał. Nie miał czasu. Rodzice podeślą w paczce... No, powiedzmy... Przypraw mam jeszcze spore zapasy, a zagorzałą herbaciarą nie jestem. Przeżyję. Zamiast przypraw i herbaty, na lotnisku w New Delhi złapał natomiast w locie 3 koszule. Jedną dla mnie i po 1 chłopakom. Markowe, nie jakieś z textil marketu, pepco czy lumpeksu, gdzie sama zwykłam się głównie zaopatrywać ;-). Alen Solly dla mnie (ja nie znam, on mówi, że zna i uwielbia), a dla chłopacząt Benetton (znam, a jakże, ale nic od nich w swojej szafie nie mam). Podobają mi się te koszule. Swoją założę jednak dopiero po 19 czerwca. 


I na koniec - typowo indyjskie buciki :-). Jedne dla mnie, drugie dla Bratowej Jo. Lekkie jak piórka, kolorowe, zapewne ręcznie szyte. Wiosno, ah! Gdzieżeś Ty?! Jak mi się już marzy uwolnić stopy od tych kozaków, trzewików i botków, ah!


Po prezentacji prezentów, obgadaniu wielu spraw oraz ugaszeniu pragnienia (piwem!, żeby nie było!) poszliśmy sobie grzecznie spać. Chłopaków miałam przywieźć z P. za 2 dni. Cieszyli się na przyjazd Ojca jak małe, rozwydrzone małpy, jednak po akcji całowania, przytulania, wygłupiania i węszenia w walizce ;-), szybko przeszli z tej euforii do porządku dziennego. I tak ma być. Taką mamy rzeczywistość i musimy ją przyjmować ze wszystkimi jej wadami i zaletami.

Swoją drogą, ja sobie już nie wyobrażam męża, który non stop jest w domu. Doszłam nawet do wniosku, że tak jak On musi wyjeżdżać, żeby żyć (musi w przenośni i dosłownie - w przenośni, bo to Bliźniak, Piątka, człowiek, który nigdy nie będzie szczęśliwy ciągle okupując 1 miejsce a dosłownie, bo - powód prozaiczny a zarazem bardzo ważny - praca), tak też ja żeby żyć, muszę na Niego od czasu do czasu poczekać. Jego wyjazdy i powroty to taki świeży przeciąg w naszym życiu... Początkowo, byłam trochę przerażona wizją tych rozstań i samodzielnego zmagania się z codziennością, ale tak już się w to wszystko wprawiłam, tak w to wszystko wrosłam i tak to zaakceptowałam, że aż wręcz polubiłam. Tak sobie posłałam i tak mam :). I nie żałuję. I tak ma być!

Obiecałam foto relację... Krótką, lekką i przyjemną. Nie wiem, czy była lekka i przyjemna, ale na pewno nie była krótka. Gdybym ograniczyła się tylko do foto, jasne, można by tak było uznać, ale ja jednak nie umiem przy okazji nie "pogrezdać" marginesów. 

I na marginesie, życzę Wam też miłego weekendu! A dziś udanych Walentynek - bez względu na to, czy celebrujecie, czy też nie - niech moc miłości będzie w Wami!

środa, 12 lutego 2014

Od Bradziagi, przez słówka Mamy, aż do śmierci

Jutro minie tydzień od powrotu Bradziagi. Z rosyjskiego 'bradziaga' znaczy tyle co włóczęga, a zatem ksywka dla mojego Em jak w mordę strzelił. U mnie w domu zaś, używało się tego określenia jako synonim określenia "dziad". Nie, nie taki dziad co dziaduje czyli żebrak lub jakiś inny oberwaniec, lump czy łachmaniarz a raczej dziad w pojęciu łapserdaka, skurczybyka bądź skubańca. 

Słowa 'bradziaga' często używała moja Mama. A to bradziaga! - mawiała na tego lub owego, kiedy ten lub ów coś nabroił, przy czym waga czynu w kontekście tego określenia bywała przeważnie lekka a nierzadko również zabawna. Określenia na występki wagi ciężkiej przybierały bowiem bardziej mroczny i zdecydowany charakter. Jeśli ktoś w tym momencie ma ochotę zapytać, czy nasza Mama używała słów powszechnie określanych jako bluzgi, to informuję, że: jako matka 5-ki dzieci, jako żona nie zawsze kryształowego męża, jako synowa teściów, którzy tego Jej męża a swojego jedynego obok 4 córek syna mieli za oczko w głowie a Jej samej niekoniecznie (z czasem się to trochę zmieniło, ale jednak!), jako gospodyni, która od zawsze miała na głowie to nasze wielkie gospodarstwo rolne (pola, łąki, pastwiska, sady, ogrody, ogródki i podwórka, krowy, świnie, owce, konie, króliki, nutrie, norki, tchórzofretki, psy, koty, kury, kaczki, gęsi, indyki, perliczki i gołębie - nie wszystko na raz i nie wszystko zawsze - ale jednak!) - miała prawo sobie zakląć i jeśli tylko sytuacja sprzyjała czyli świat dookoła wydawał się nie do zniesienia i nie do uniesienia - potrafiła powiedzieć - no, żesz kurwa! tudzież bez ogródek określić kogoś skurwysynem. 

Fakt, że Mama nie żyje a powszechnie mamy tendencję do mówienia o zmarłych raczej delikatnie i w dobrym tonie, nie oznacza, że jeszcze całkiem niedawno nie była człowiekiem z krwi i kości, który jadł, pił, chodził, spał i mówił - również dosadnie. Siłą woli wypieramy z pamięci o zmarłych wszystko to, co było w nich bardzo mocno ludzkie i tworzymy ich sobie w umyśle niejako na nowo - jako byt niematerialny - niewidzialny duch, przezroczysty anioł czy kwant energii. Nosimy w sobie ich bledniejący wizerunek, który po jakimś czasie zupełnie już nie przypomina TEGO ziemskiego człowieka, którym byli. W moim umyśle Mama jest jeszcze ciągle żywa, ale wiem, że z czasem będzie stawała się "coraz bardziej umarła", coraz bardziej transparentna i nierzeczywista. Tym bardziej więc staram się pielęgnować Jej ziemski, człowieczy obraz. Odnajduję go na każdym kroku - zwłaszcza jak jestem w P. Odnajduję go również w tych wszystkich powtarzanych za nią powiedzonkach. Nasza Mama miała bowiem niezwykły dar do ich wymyślania. Wymyślania na pniu, na poczekaniu, od ręki. Dar do wymyślania rozmaitych określeń, ksywek i porównań oraz do tworzenia słów, których w słowniku nie jest i nie było dane uświadczyć i których pochodzenia nijak nie można było ustalić. I, co ciekawe, wydaje mi się, że cała nasza piątka godnie wyssała sobie ten "talent" z Jej mlekiem ;).

Hmmm... Post miał tyczyć Bradziagi czyli w tym przypadku męża mojego, który powrócił do domu (spokojnie, nie na długo). Tymczasem 'bradziaga' jako słowo poprowadziło mnie manowcami do Mamy, która dzisiaj też powróciła - w moim śnie. Kiedy się przebudziłam nie wiedziałam co jest prawdą - czy to, że Ona żyje, czy to, że jednak nie. Bo w moich snach bardzo często jest tak, że Mama żyje, choć wszyscy dookoła mamy świadomość, że przecież zmarła. Wcześniej, w podobny sposób śnili mi się wszyscy zmarli z naszego domu - Babcia, Dziadek i Stryjek. No. Bo ja już 4 pogrzeby najbliższych osób w naszym domu w P. przeżyłam... Pierwszy w moje 18-ste urodziny (Stryjek - brat Dziadka, stary kawaler od zawsze z nami mieszkający, dożył 89 lat), drugi jak byłam 22 letnią studentką (Dziadek, dożył lat 82), trzeci, kiedy kończyłam aplikację prokuratorską (Babcia, dożyła lat 81). Czwarty - WIADOMO. 

Spośród tych 4 osób jedna umierała na moich oczach. Dziadek. Było nas obok Niego więcej i wszyscy jak jeden mąż przeżywaliśmy swoisty szok. Śmierć zabierała go zdecydowanie a On usiłował się bronić - przynajmniej tak to dla mnie wtedy wyglądało. Był wczesny poranek 26 czercwa. Doiłam z rodzicami krowy, kiedy ktoś zawołał Ojca do domu. Pobiegła i Mama, pobiegłam i ja. I Babcia była obok i któreś moje rodzeństwo, może ktoś jeszcze? Nie pamiętam dokładnie, wszak było to blisko 20 lat temu... Mimo wszystko - noszę w sobie ten obraz. Był naprawdę dość dramatyczny. Bałam się. A kiedy Dziadek oddał ostatnie tchnienie - nasze osłupiałe wpierw z emocji oczy pomiękły a strach ustąpił dziwnemu poczuciu ulgi (Dziadek naprawdę się męczył - brakło mu tchu i charczał próbując coś mówić i łapiąc mojego Ojca za mankiety...). 

Stryjek też zmarł w domu. Kiedy rano jechałam do szkoły, jeszcze żył. Kiedy wróciłam, na bramie wisiała już fioletowa chorągiew.

Babcia zmarła w szpitalu. Byłam w tym czasie na aplikanckim szkoleniu w Białymstoku. Śmierć ponoć miała lekką... W Jej ostatnie dni, tygodnie, miesiące może, sporo się Nią w domu opiekowałam.

Dziadek ze strony Mamy zmarł na gruźlicę kiedy Mama miała 13 lat a zatem nigdy go nie poznałam. Mama Mamy nie mieszkała z nami, więc Jej śmierć była dla mnie jakby mniej bolesna, choć przed śmiercią Babcia leżała 3 lata w łóżku z uwagi na połamaną kość biodrową i z tej racji bardzo często ją odwiedzaliśmy. Zmarła w 2005 roku w wieku 83 lat. Również w szpitalu.

Mama zaś... Na Nią jeszcze przyjdzie tutaj czas.

Wszystkie  pogrzeby, jak napisałam wyżej, odbywały się u nas w domu a nie w kaplicach. Przez dom przewijały się tabuny ludzi, nocowaliśmy wiele osób z rodziny, przewracaliśmy normalną rzeczywistość dnia codziennego do góry nogami. Wszystkie trumny niesione były z domu do naszych figurek (Krzyż i Matka Boska) znajdujących się po drodze do miasta, jakieś 300 m. od domu. Nieśli je moi bracia - rodzeni i cioteczni. Wszyscy zebrani zaś, dreptali za tymi trumnami w owej ostatniej wiejskiej podróży naszych zmarłych. Koło figurek, po ostatniej modlitwie wśród pól i poświęceniu ich przez księdza, trumny wstawiano na karawan a żyjący siadali w swoje samochody po czym niezwykła zmotoryzowana procesja toczyła się naszą polną drogą do miasteczka, do kościoła i na koniec na cmentarz. 

Rzecz jasna, najbardziej wzruszający i wyjątkowy był dla nas pogrzeb Mamy, ale o nim - jak też o tym jak Jej się umarło, jak dotarła do mnie "TA" wieść i co przeżywałam w tych najgorszych momentach, jeszcze kiedyś napiszę.

No i tak to. W pierwotnym założeniu miała to być lekka... foto relacja z dnia powrotu Em! Bradziagi, znaczy się. Tymczasem za sprawą tego słowa poszłam na takie boki, że aż zahaczyłam o śmierć. Powłóczyłam się jak ten bradziaga po zaświatach i cmentarzach... Ale - jak już wiecie - śmierć nie jest dla mnie czymś obcym. No i przecież, co by nie zapomnieć, ja się w Święto Zmarłych urodziłam!

Publikuję, bo jak się jeszcze zawaham, to mi znów wypomnicie, że tu już nie setka a trochę ponad, a ja nadal w milczenia mocy! 

środa, 5 lutego 2014

Stówka

Zauważyłam właśnie, że liczba moich obserwatorów dobiła setki. Niesamowite... Ze swoją częstotliwością pisania (zwłaszcza ostatnio) mogłabym bez wysiłku wygrać konkurs na Bloga Roku w kategorii płodność i niezawodność pisania inaczej, a tu proszę - 100 czytelników. Wiem, że ich wyświetlona ilość nie przekłada się na ilość czytających czy choćby wpadających sprawdzić na szybko "co słychać", no ALE! Jednak! Owa piękna seteczka nie dość, że ładnie wygląda to jeszcze zmusiła mnie, by po prawie miesiącu znów swój Żywotnik troszkę podlać. 

Dzieci drugi tydzień siedzą na wsi. Odwiedziłam je w miniony weekend. Mają się świetnie. Przy okazji narobiłam gołąbków, galarety i naleśników jak dla wojska. Dwa dni sterczenia w kuchni... Nic dziwnego, że kiedy jestem teraz w G. sama to jadę na suchym i rozmaitych gotowcach. Chociaż nie do końca. Dziś bowiem ugoszczę się stekiem kruchym wołowym - dobrze wysmażonym, bo o ile pożeram z chęcią surowe mięso w postaci tatara, o tyle mięsa niedosmażonego lub niedogotowanego nie lubię. 

Jutro natomiast, po niemal trzech miesiącach włóczęgi po Indiach i Europie wraca mój bradziaga. Ostatnie 2 tygodnie siedział w Amsterdamie i już, już miałam do niego lecieć na jakiś drobny weekendzik, kiedy koszt biletu (od 800 do 1200 zł) skutecznie położył na mnie łapę. Niby mogłabym szarpnąć się na taki wydatek, ale jednak wolę ciułać na Indie. Może w tym roku? Może... 

Kurcze, ledwo zaczęłam a już muszę kończyć, gdyż nadchodzi pora by oddalić się od monitora. 

Dziękuję Wam serdecznie za tą stówkę! Czuję się przez nią bardziej zobowiązana, ale jak znam siebie - zobowiązanie to niekoniecznie przełoży się na ilość i jakość moich postów. Taka jakaś niepodatna na zmiany jestem.

To idę. Ruszam do tego steka. I pościel może by tak na jutro zmienić, co? ;)