środa, 28 maja 2014

Amsterdam - dzień pierwszy, część pierwsza

Obudziłam się dość wcześnie, zważywszy że zmogło mnie około drugiej w nocy. Zegarek biologiczny jednak czuwa, nawet na obczyźnie. Tuż przed piątą rano otworzyłam więc jedno oko, zerknęłam na swojego przyjaciela Xperię (stąd wiem, że było pięć do piątej) i szturchnęłam chrapiące obok ciało, co by chrapać przestało. Chrapnęło ze zrozumieniem, po czym obróciło się o 180 stopni i poczęło mieć mnie... no, wiadomo. 

Nieee, nawet gdyby to miała być Wenecja (a ponoć właśnie TO JEST Wenecja - tyle, że Północy) i ten-to obok mnie, zamiast chrapać miał pływać za oknem w gondoli i z mandoliną - to nie ma mowy, bym miała już wstać. Jeszcze sobie poleżę w tej zielonej pościeli pośród pozostałej bieli... 

I tak leżę sobie, leżę, szuram rzęsami po poduszce i usiłuję jeszcze na chwilę zasnąć. Jak można mniemać, dzień będę miała długi i - jak się domyślam - aktywny i pełen wrażeń - warto więc NAPRAWDĘ dobrze odpocząć. Tymczasem, za oknem, zamiast gondoli w kanale - samolot na nieboskłonie. O żesz TY, skowronku! Patrzę bowiem i nie wierzę! Toż On leci tak nisko i blisko, że ja! ja ślepak z urodzenia - napisy na nim czytam! Poszłam siku, wracam, a tu następny jak rosły delfin sunie po... no jakby nie było, ale tymczasowo, moim niebie. I tak mi latały robaczki cały zaranek. A ja za nimi - a to z komórką, a to z iPadem - co by je schwytać w tym locie i potem w domu podziwiać z sentymentem - przy czym nie pochwalę się żadnym z nich, bowiem otrzymałam info, że iPad został zrestartowany, a zdjęcia z komórki sama usunęłam, gdyż pamięć mi się zapełniła i pomyślałam - eee, te z iPada są o wiele lepsze, więc właśnie te zostawię, a komórkowe wywalę. No to sobie wywaliłam...

O ile jednak samoloty z samego rana ogromnie mnie ucieszyły, o tyle krople deszczu na wielkich oknach niekoniecznie. Ale przecie razem z tym deszczem płakać nie będę... Może się rozjaśni... Oooch, please! niech się rozjaśni, zaklinam. W międzyczasie smażę sobie holenderskie jaja, a Em nastawia ekspres na kawę. Nie wiem co to za kawa, ale jak ON zaparzy, to mi normalnie zawsze gębę wykręca. Gorycz i moc nie z tej ziemi. Nie ma rady, choć zwykle pijam kawę czarną, tym razem wlewam ją do kubka pół na pół z holenderskim mlekiem. W międzyczasie przeglądam wszystkie kuchenne szafki i półki i lustruję ich zawartość. Każda paczuszka, słoiczek, buteleczka... Co mogę, odkręcam, wącham, smakuję... Jednak po Em nie można spodziewać się szerokiego wachlarza produktów. Minimalista. Idzie do sklepu i kupuje zawsze ten sam, skromny zestaw artykułów spożywczych. Do tego! Uwaga! po bodajże 3 latach wegetarianizmu, przeszedł na dietę... wysokobiałkową. Z trudem kusił się w Polsce na jajeczko wielkanocne czy karpia wigilijnego, a teraz? Paczka jajec, kapłon z rożna i wieloryb! Oto jego dzienne menu. Zero pieczywa, ziemniaków, ryżu, makaronu, klusek, kasz... Uwierzcie, już wolałam jak wtryniał codziennie tę swoją czerwoną fasolę z białym serem. Mówi, że nowa dieta jest jedynie tymczasowa i on ją tylko "eksperymentuje"...

Nieee, życie z Bliźniakiem NIGDY nie jest nudne. Nigdy. Za to jak często irytujące! Ale kiedy tylko okazałam mu swoją irytację i niedowierzanie w odniesieniu do tej jego nowej, chorej jak dla mnie, diety to... on i tak obrócił wszystko przeciwko mnie. Bo ponoć zawsze narzekałam (nieprawda!) na to, że jest ścisłym wegetarianinem i tym samym "trudnym" w karmieniu, a teraz kiedy on już je mięso, ryby i jaja to ja znów "mam problem".

Litości! Jak tu nie mieć problemu widząc tę jajecznicę z 7 jaj uwarzoną na litrze oliwy z oliwek (nie oleju, broń Boże) i bez chleba? Ja tym po prostu wirtualnie rzygam gdzieś pod stołem i już... Albo ta tłusta pieczona kura bez żadnych dodatków... Ale co ja się tu będę do cudzych eksperymentów wtrącać? Znam GO i wiem, że trzeba przeczekać. Bo wiem, że akurat TEN Bliźniak jest zmienny jak przysłowiowa baba.

Mniejsza jednak o diety.

Ważne, że pogoda okazuje mi litość, deszcz zawija pod spódnicę, a przyodziewa się w słoneczko. Ulga!

Zerkam w okno, a tam - TAK.



Zielono? Zielono. I nawet już dość pogodnie.

Po kawach, śniadaniach, toaletach, drobnych kłótniach i uzgodnieniach - co dziś robimy - wytaczamy się w końcu przed blok. Chłodno, ale znośnie. Zaglądam do fosy. Kilka kaczuszek i dwa łabędzie beztrosko wiosłują nóżkami po ciemnej wodzie. Pani o ciemnej skórze i z bujnym afro przemyka na rowerze, wysoka blond dziewczyna wysiada z samochodu i wchodzi do "naszej klatki". Cóż za zestawienie niemal w tym samym czasie, dziwuję się... Dalej, na murku siedzą trzej głośni panowie. Wszyscy ciemni jak matka Ziemia. Niedaleko naszej okolicy mieszka sporo Negros, mówi Em. Lepiej się tam bez potrzeby nie zapuszczać, zwłaszcza wieczorami. Hmm, ani ja, ani On - rasiści żadni, ale On mówi, że wie, co mówi. Wierzę i obiecuję, że żadnym wieczorem się tam sama nie zapuszczę ;-).

Jeszcze z okna mieszkania Em widać okazałą, okrągłą budowlę. Co to? Kibice futbolu - UWAGA! - Stadion. Stadion Ajaxu Amsterdam. Wow, jak miło! Żaden ze mnie szczególny kibic, ale trochę się tym faktem jaram ;). Dwa dni potem, miałam okazję przejeżdżać rowerem tuż obok tego stadionu w chwili, kiedy właśnie miał odbywać się jakiś mecz. Było bardzo tłumnie i klimatycznie! Aż sama miałam ochotę założyć szalik i ruszyć na trybuny. Właśnie - na liście moich życiowych must have'ów jest ważny mecz na wielkim stadionie (niekoniecznie z udziałem Polski). Może więc kiedyś Ajax?

Stadion "od tyłu", czyli od "naszego" bloku.
Takie kwiatki też tam rosną ;-)

10 minut marszu i jesteśmy na stacji Arena. Na przeciwko - wielki outlet Esprit, nieco dalej Decathlon. Oba sklepy jeszcze odwiedzimy i nie wyjdziemy z nich z pustymi rękoma.

Wejście na stację Arena od strony Stadionu (ludno, bo tu akurat przed meczem)


Stadion od frontu


 Urocza policyjna kibitka zabezpieczająca mecz



Nie wiemy, dokąd dokładnie jedziemy, ale na pewno będzie to centrum. Metro. O! Metro jest zawsze super obserwacyjnym punktem. Odcienie skóry i kąty nachylenia powiek na oczach ciągle mnie trochę zaskakują, ale staram się nie gapić na ludzi jak ten szpak w kaczą dupę, bo to jednak trochę nieeleganckie. Z drugiej zaś strony... Holandię mam jako kraj porządny, ale czy elegancki... Może więc zachowam się właściwie jak sobie tak popatrzę dookoła? 

Język holenderski brzmi ciekawie. Przypomina mi niemiecki, ale jest nieco łagodniejszy. Słyszę zresztą mnóstwo języków dookoła. Niektórych zupełnie nie kojarzę, ale nie ukrywam też, że naprawdę dość częstym okazuje się... polski. I wielokrotnie, patrząc na ludzi obstawiałam - o, ci wyglądają na Polaków. I rzadko kiedy się myliłam. Em twierdzi, że nasza nacja jest tam nader popularna i nawet w jego bloku poznał kilku jej przedstawicieli. Z jednym takim Ziomalem wdał się kiedyś w dyskusję. Polak był wielce kontent, że spotkał kogoś "zagranicznego", kto bywa w Polsce i trochę rozumie naszą mowę. Ale ponoć, kiedy Em się wygadał, że ma żonę Polkę i że mieszkamy w jakimś tam Grajewie na Podlasiu, to jakoś już mu się gadać nie chciało... Na pytanie Em skąd on sam jest, Ziomal odrzekł, że w zasadzie to stąd, bo już 15 lat w Polsce nie mieszka. Jasne... Ja osobiście nie czuję się gorsza, że pochodzę skąd pochodzę i mieszkam tu, gdzie mieszkam. Nie mam z tym najmniejszego problemu. "Wiele osób jednak ma, Jo - uświadomił mi Em. Wszyscy chcą być z dużych miast, a najlepiej zza granicy. Ale nie tylko Polacy tak mają, Hindusi też, inne nacje zapewne podobnie". Smutne, żałosne, może zabawne - zastanowiłam się chwilę? 

Do centrum jedziemy metrem około pół godziny. Co to za metro - pytam Em - które jedzie nad ziemią, a tylko czasami pod? Może jestem śmieszna, ale metro zawsze kojarzyło mi się z podziemiem, ha ha ;). Ot, takie luźne spostrzeżenie.

Kiedy wysiadamy na dworcu centralnym, odnoszę wrażenie, jakbym już tu kiedyś była ;-)))). 7 lat... a jednak pamięć można doskonale ożywić, patrząc jedynie na mijane mury, schody i bramki kontrolujące bilety. 

Wyjście na miasto - to samo wrażenie. Jestem w miejscu, które nie jest mi całkowicie obce i nieznane. Mimo wszystko, rozglądam się z tą samą dziecięcą ciekawością, co wtedy. Podoba mi się! Ludzie wszelkiego wzrostu, wagi, koloru, nacji i języka, tramwaje, autobusy, samochody, skutery i... oczywiście rowery - w ilości tak słusznej, że aż się słusznie wzruszam. Kiedy byłam tu pierwszy raz, rowery zawojowały moje serce i miałam ochotę fotografować niemal każdy napotkany, a już rowerowe parkingi!? Normalnie gały mi z orbit wyłaziły i cieszyłam się do tych mas rowerowych jak głupek do holenderskiego (no, przecież!) sera. 

Tym razem, rowery też zajmowały mi, że tak powiem, dużo czasu. Robiłam im zdjęcia każdego dnia i w pewnej chwili doszłam do wniosku, że chyba już jestem na ich tle obłąkana... 

Zresztą, co ja tu ozór będę strzępić po próżnicy - oto poniżej mój autorski krótki pogląd. Wybiórczy, bo zdjęć mam tyle, że nie umiem sobie z nimi poradzić i już samo wyselekcjonowanie kilku przyprawia mnie o białą gorączkę. Bo wiem, że wszystkie to ZA DUŻO, a zarazem - a może jeszcze to? Albo to? I tamto? 

Jakiś koszmar po prostu... Ale zarazem niezwykle uroczy, prawda?

Kilka fotek przefiltrowanych instagramem, a reszta saute prosto z nie najnowszej już Xperii, bez żadnego retuszu. Klikałam je w biegu, pomiędzy tłumem, z roweru, z chodnika, z ulicy... Wszystkie na szybko, a zatem cudów fotograficznych nie obiecuję.

No to tak: noga na pedał i jedziemy! Przy okazji - podziwiać można kawałki miasta. Ale miasto pokażę też w innych odcinkach.


Moje ukochane zdjęcie. Tuż obok słynna ulica Czerwonych Latarni. Tylko parędziesiąt kroków do przodu ;-).


Niedaleko "naszego" bloku ;)
To wcale nie jest widok odosobniony ;-).




Moja Mama miała rower w tym stylu, tyle, że czerwony. Ba, on nadal jest w P. I na chodzie!
Klasyka
Różowe... Gazelle ;-)
Trochę tłoczno...
Różowy malutek mnie rozczulił...

Wiadomo... Yellow

 
No, tego to nikt nie ukradnie...
Też mój faworyt

Rower tu, rower tam...






A to już nasze cztery koła zatrzymane na popas ;-)
I to by było na tyle w kwestii rowerów. Ale tylko wizualnie, ponieważ dorzucę jeszcze kilka groszy o samej jeździe rowerem po Amsterdamie, której miałam okazję posmakować... Trzeci dzień bowiem upłynął nam pod znakiem - na siodło leź, pedałuj i podziwiaj. To PIĘKNE niewątpliwie miasto. 

Tymczasem zapraszam na kolejną przerwę. A po niej - lecimy spacerkiem po Centrumie, a potem... do Browaru Heinekena, skąd wychodzimy, a raczej wypływamy łodzią na krótki rejs po kanałach - z deka podchmieleni. Bo jakżeby inaczej?

PS. Minęło już trochę czasu i w biegu codzienności zapominam już trochę ten Amsterdam - zwłaszcza, że Em jest teraz w Polsce. Ale to pisanie, wspominanie i przeglądanie zdjęć sprawia, że... zaczynam za tym miejscem TĘSKNIĆ! Jednocześnie, przez tę wycieczkę - pomijam tu inne wydarzenia z życia. No, żadne tam jakieś szczególne, ale jednak. Ja chyba jednak muszę iść się leczyć. Niech mnie ktoś ukróci, błagam... Bo ja sama siebie nie umiem...

piątek, 23 maja 2014

Ready to fly? So, let's fly!

Samolot linii lotniczych LOT zmierzający w rejs do Amsterdamu, jest gotowy do przyjęcia Państwa na pokład...

Uff, nareszcie. 

No bratku - mrugam do niego oczkiem z oddali - idę do Ciebie! więc mnie tam zaraz przeleć, a jakże! Tylko bezpiecznie proszę, bez-pie-cznie! Po czym, po ostatecznym sprawdzeniu karty pokładowej biegnę sobie rękawem w dół do... autobusu. Tak, najpierw autobusu, gdyż albowiem bezpośrednio z rękawa do samolotu wsiedli podróżujący do Brukseli. W autobusie tłum. Spocony tu i ówdzie, nie zaprzeczę, jednak stoję sobie pokornie w kąciku i trzymam się rury. Jakoś to zniosę. Nie patrzę w swój telefon jak - jednak!- spora część osób, a raczej obserwuję kątem oka swych współtowarzyszy. Dzisiaj pamiętam z nich już tylko rosyjską rodzinę w złotych zegarkach i markowych ciuchach oraz chłopaka o ciemnej karnacji z plecakiem wiszącym mu na jednym ramieniu, który to chłopak snuł mi się często na lotnisku pod nosem. Reszta z tego autobusu, jakoś już mi się rozmyła... 

Niskopodłogowiec podwozi kiwającą się w prawo-lewo, tył i przód gawiedź i puszcza blokadę drzwi. Jak na pasażerów samolotu, na który każdy ma bilet i przypisane miejsce, to uważam, że trochę za bardzo się pchają... Nie cierpię ocierać się o cudze krągłości, wypukłości tudzież wklęsłości, jak też być szturchana przez ich torby i nesesery... Ale cóż ja biedna, mała i bezbronna... Wypływam z tym tłumem na zewnątrz i z wielką przyjemnością szybko ogarniam wzrokiem samolot. Bo mam okazję tak z bliska... Piękny jest. Może i nie żaden olbrzym, ale też i nie marna awionetka, o nie! W międzyczasie łapię wzrokiem wznoszący się tuż obok ogromny samolot Lufthansy. Uwierzcie mi - JA SIĘ TYM NAPRAWDĘ FASCYNUJĘ! Ogarnia mnie jakaś błoga ekstaza kiedy widzę te wielkie, ciężkie maszyny wzbijające się lekko w niebo. Boże, myślę sobie, Ty jednak naprawę uczyniłeś człowieka istotą doskonałą, skoro on takie dzieła potrafi tworzyć... Człowieku! Jesteś naprawdę... 

Wredny, ślepy i jeszcze gorszy niż ze wsi! Bo nagle niemal w tej samej chwili nadepnąłeś mi z tyłu na balerina tak, że mi się całkowicie z nogi zsunął i ledwo go przytrzymałam na schodku! I ani be, ani me, ani sorry, ni izwienicie, ani pardon, ni pocałuj mnie w dupę! Nic! Światowcy, cholera jasna! Toż mnie aż siódme poty oblały jak sobie wyobraziłam, że ten balerin spada mi ze świstem pod kółka samolotu (nie daj Boże kogoś tam po drodze wali w łeb) i muszę w tym jednym pozostałym bucie a w drugim bez (nie poprawiać, forma poprawna ;-)), przedzierać się abarot na dół i potem włazić jeszcze raz. I może jeszcze pośmiewisko z siebie robić! Ledwo zaś założyłam uratowany od upadku but, jeden schodek przede mną zatrzymał się nagle jakiś żeński kolos rosyjski. Stanął tak na tym schodku, odwrócił się kolosalnym brzuchem i takimże cycem przodem do mnie, a wielkim zadem do samolotu i począł konwersować z - wywnioskowałam, że synem, który stał dwa schodki za mną. Nijak to-to wyminąć, bo całą szerokość schodów zajmuje, nijak to-to pognać, bo kija nie ma, a pewnie by i nie poczuło jakbym walnęła, bo powłoka lipidowa wielowarstwowa, nijak to-temu zwrócić uwagę, bo samo ma tak donośny głos, że mój pokorny i cichy to się w jego samym echu schowa, ni to-temu na stopę nadepnąć, bo pomyśli, że robak mu wlazł i jeszcze strząchnie z rozmachem, że wpierw polecę ja, a potem ci co za mną - jak domino... Kto oglądał film "Norbit" z Eddim Murphy? No, to jesli ktoś oglądał, to niech sobie wyobrazi, że w obliczu ten-tego czułam się właśnie jak ten Norbit w obliczu Rasputii... I gdyby nie mąż tej Rasputii, który delikatnie zwrócił jej uwagę, by się nastąpiła, to ja nie wiem, ile spóźnienia by miał nasz samolot (a trochę i tak miał). 

Rasputia męża posłuchała, wciągnęła kilka fałd do środka i przepuściła mnie łaskawie, po czym wtoczyła się za mną razem z tym mężem i synem, nadal głośno rozgawarywając pa ruski.

Powitana serdecznie przez stewardessy (ze wzajemnością, ze wzajemnością), pokulałam się szukać swojego miejsca. Po prawej stronie, przy oknie, blisko skrzydła. Do towarzystwa miałam jakiegoś blond średnio-młodzieńca w szortach, T-shircie i ze starodawną nokią (zwróciłam na nią uwagę w obliczu iPhonów u Ruskich i samsungów u reszty). Na Polaka mi wyglądał i Polakiem się okazał. Ciął komara prawie cały lot. Miałam wrażenie, że na nim ten lot zupełnie wrażenia nie robi, a wręcz, że źle go znosi. Darmową wodę roznoszoną przez stewardessy pił w ilości większej niż inni, więc pomyślałam, że może po prostu ma kaca. Ale tak na wieczór, po 20-stej? W każdym razie - nie przeszkadzało mi jego nieobecne towarzystwo wcale a wcale. Każde z nas było oddzielnym, niezależnym od siebie bytem pogrążonym w świecie własnych myśli i bezmyśli. Niemniej jednak zapamiętałam go, bo przecież pasażer obok mnie, nie mógł tak całkowicie ujść mojej wścibskiej uwadze.

Najbardziej emocjonującą chwilą lotu jest dla mnie... start. Wciska wtedy troszeczkę w fotelik i móżdżek się spina, ale ja lubię. Lubię jak samolot kołuje, ustawia się na start, potem daje czadu, jedzie, jedzie i uuuuupppp do góry... Płynnie, spokojnie i dziobem w chmury. Przylepiam wtedy ryjka do szyby i patrzę na malejący pod spodem świat. Nie przeraża mnie też, kiedy samolot skręca i nieco przechyla się na bok. A pomyśleć, że kiedy w ubiegłym roku dałam się namówić na "przejażdżkę" pewną potworną (dosłownie!) karuzelą, która wyrzucała śmiałków na siedzeniach w niebo i kręciła nimi jak wściekły byk ogonem, to poprzysięgłam sobie, że po tym, to ja już nigdy nawet do samolotu nie wsiądę! Ale samolot przy tym diabelstwie, to jak szparag z wody przy papryczce habanero z pestkami i na surowo. Dosłownie!

Kiedy aeroplan wzbił się na odpowiednią wysokość, czyli porównując (po mojemu!) do ruchu lądowego - objechał kraki maki, drogi dojazdowe i wjechał na regularną autostradę - odezwała się stewardessa. Mówiła tak konspiracyjnie cicho i takim tonem, jakby brała lekcje u Jolanty Kwaśniewskiej. Nie powiem, jej głos był taki jakiś... spokojny i relaksacyjny (czyli chyba bardzo odpowiedni na statek powietrzny), ale jednak zdecydowanie zbyt cichy! Samolot może i nie warczy jak spaliniak czy agregat od prądu, ale jednak huczy, więc pani powinna sobie potencjometr głośności podkręcić. Bo ja lubię słuchać, co oni w tym samolocie mówią. Przeważnie mówią to samo..., no ale ja przeważnie nie latam co tydzień, tak? Jakiś czas po stewardessie odzywa się pan pilot kapitan. Przedstawia się, mówi na jakiej wysokości lecimy, z jaką prędkością i ile potrwa lot. Czyli, o ile dobrze zapamiętałam: lot na wysokości około 12 tys metrów, prędkość około 800 km na godzinę, czas lotu jeszcze około 1 godziny. "A teraz, proszę Państwa, przelatujemy nad Berlinem". Ooo, myślę sobie, ja jeszcze do końca nie pożegnałam się z Warszawą, a tu już Berlin? I tutaj znów zaczynam zachwycać się człowiekiem jako dziełem bożym doskonałym... Ten, kto wymyślił samolot jest moim bohaterem, a pięknie oświetlony Berlin chłonę z góry jak... gąbka :). Białe, pierzaste, włóczkowate jak rozciągana wata cukrowa chmury i obłędny błękit, będę miała okazję pooglądać z bliska dopiero podczas lotu powrotnego.

Skończyły się czasy, kiedy w cenie lotniczego biletu był darmowy posiłek, napoje, winko, piwko i co tam kto sobie życzył. Teraz jest płatny catering z katalogu oraz darmowa... woda i małe prince polo. Wody się napiłam, wafelka schowałam do torby i ujrzał on światło dzienne dopiero po moim powrocie do Polski. Spasłam go (a raczej je, bo łącznie z tym powrotnym miałam dwa) chłopakami, które w przeciwieństwie do matki, za słodyczami są zawsze YES, YES, YES.

Obserwacje, różnorakie przemyślenia oraz krótki relaks z zamkniętymi oczyma... i... lądujemy. Podczas, gdy trasa Grajewo-Warszawa by pekaes Suwałki ciągnęła się jak flaki z olejem, tak trasa Warszawa-Amsterdam by embraer LOT - dosłownie - przeleciała jak wściekła zielona mucha. Migiem. Lądowanie też jest fajne. Im niżej, tym bliżej, wiadomo. I nawet jeśli lot to czysta przyjemność, turbulencji nie ma, strachu też nie, to... jednak człowiek jako stworzenie ziemskie, najlepiej czuje się właśnie na ziemi. Stąd też, kiedy kółeczka samolotu zaturkoczą na płycie lotniska, mniemam, że każdy oddycha lżej ;-).

Wylądowany samolot bardzo długo jedzie na swoich kółeczkach do rękawa, przez który wypuści pasażerów... Dłuuuuugo! Kurde, myślę sobie, on jedzie prawie tak długo jak ja z Grajewa do Pastorczyka! Ale nic dziwnego, amsterdamskie lotnisko jest naprawdę wielkie. Jakżem oblukała w źródłach, to chyba 4 w Europie i jakoś tak 16 na świecie. A w ogóle największe to te w... Atlancie w USA. Gdybym nie sprawdziła, to bym nigdy nawet nie zgadła! Ktoś mądrze powiedział, że podróże kształcą. Bo kształcą!

Samolot opuszczam z ulgą. Jestem już zmęczona i głodna. Podążam za tłumem w kierunku hali odbioru... no, ten tego, słoni. Trzeba cholernie długo iść, żeby tego słonia odebrać. Dosłownie jak przez dżunglę. U siebie doszłabym w tym czasie z domu do roboty, a wcale nie mam tak blisko. Lotnisko o tej porze dość już pustawe. Godzina 22.30 Piszę smsa do Bet, żem wylądowała cało, a ona mnie pyta (a raczej jej Bart) czy już jeździłam rowerem i jarałam zioło (no ludzie!!!) i informuje, że moje chłopaki smacznie już śpią. Czyli - wszystko jest jak należy, idzie jak po maśle. 

Mój słonisko ma jedną ważną zaletę - czerwony kolor. Agresywnie więc rzuca się w oczy. Kiedy doczłapuję do taśmy z krążącymi bagażami, od razu wyłapuję go wzrokiem pośród innych, przeważnie czarno-szaro-burych waliz. Łapię go za ucho, ściągam z taśmy i prowadzę do wyjścia. 

Ciekawe, czy tym razem Em znów nie stoi gdzieś za węgłem z ukrytą kamerą... Bo tak właśnie zrobił, kiedy poleciałam do niego do Amsterdamu w 2007 roku. Kręcę się wtedy z walizką, łażę tam i z powrotem, rozglądam, usiłuję słać smsy, wkurw mi rośnie, a jego ni widu, ni słychu. I nagle wyrasta mi pod nosem z kamerą wycelowaną prosto w twarz. 

I will kill you! Takimi słowami go wtedy przywitałam i do dziś jestem nimi szantażowana ;-).

Tym razem to ja zachodzę go niemal od tyłu, bo widzę jak wypatruje mnie w innych, niż te którymi wyszłam, drzwiach. 

Welcome in Amsterdam, sexi woman! 

Welcome, welcome, crazy man.

Nie widzieliśmy się półtora miesiąca, ale dla mnie to już pestka. I tak mam wrażenie, że widziałam go najdalej... wczoraj? No, ok, przedwczoraj ;-).

Nie powiem jednak, że nie jest miło i przyjemnie znów się spotkać. I to w takich międzynarodowych okolicznościach ;-). 

Jestem podekscytowana, ale przede wszystkim głodna. W jednej z lotniskowych jadłodajni zamawiamy gorące take away, czyli danie na wynos. Ryż z krewetkami. 15 euro... Ha! A mnie przerażała kanapka za 19,99 zł... Nie przepadam za owocami morza, ale tym razem się skusiłam. Przecie nie zawsze muszę tylko wieprza, woła, kurę, kaczkę czy gęś, tak? 

Czekamy na nasze danie, gapimy się z uśmiechami na siebie nawzajem, a ja dodatkowo - co robię? - no wiadomo - rozglądam się dookoła. Jestem jak sokole oko - co prawda już senne i zmęczone, ale nadal czujne i rejestrujące wszystko - poczynając od kosza na śmieci, poprzez napisy na sklepikach lecąc, na wysokim, czarnym jak smoła, dość intrygująco ubranym Murzynie kończąc.

Kiedy miły chłopak, narodowości - jak bum cyk cyk - nie holenderskiej, zapakował moją kolację, wyszliśmy z budynku Schiphol i wzionęłam pierwszy oddech amsterdamskiego powietrza. Hmm, od polskiego się nie różniło, ale że był wieczór - było rześkie. Ba! Ono było aż zanadto orzeźwiające! Cholera! Zimno! 

Słuchaj, mówię z wyrzutem do Em, wyleciałam z kraju ciepłego, a przyleciałam do zimnego. Co to ma znaczyć? Jest mi cholernie zimno i choć mam ze sobą 17 kilowego słonia, to ten słoń, niestety, wcale nie nałykał się w Grajewie zbyt wielu ciepłych ubrań.

Czekamy na autobus 15 minut. Marznę na gnat.

Po około 30-40 minutach gładkiej jazdy po gładkich ulicach (eh, te ich ulice bez dziur, łat i wyboi...) wysiadamy na stacji ARENA. 

10 minut piechotą do domu robi ze mnie już niemal sopla. Mimo wszystko, nie narzekam. Cieszę się. Chłonę mrok okolicy, rozglądam się, rejestruję w głowie budynki, ulice, ścieżki, pojedynczych ludzi (w końcu to już blisko północy!). Osiedle inne niż te nasze, polskie. Podoba mi się. Jutro, w świetle dnia, wszystko obejrzę i "przeżyję" dokładnie. 

"Nasz" blok. Wysoki, acz nie wieżowiec. W kolorze brąz. Duże, przeszklone drzwi, przez które widać cały hall. Hmmm, fajnie, myślę sobie. Naprawdę inaczej niż u nas, choć nie powiem, że jest to jakaś wielka egzotyka. Naprzeciwko bloku - kanał. Nie, nie ściekowy! Po prostu taki, jakich wiele w tym mieście. Obmurowany, porośnięty po bokach jakimś sitowiem i pokryty rzęsą. Drzewa i drzewka, krzewy. Dużo zieleni. Bardzo dużo. O wiele więcej niż obok mojego bloku w Gr. Nieźle, nieźle... Już się nie mogę doczekać jutra!

Wjeżdżamy windą na IV piętro. Zgrzyt klucza i welcome home. 

Wszystko w tym mieszkaniu jest... białe. Umiłowanie Em do tego koloru i prostej formy - widać jak w mordę strzelił. Jego indyjskość prawdopodobnie została pogrzebana już na zawsze ;-). Mnie to pasuje, ale zarazem nigdy nie chciałabym mieć domu całego w kolorze white. Meble, ręczniki, narzutki, chodniczki, szczotka w kiblu, kosz na brudy, nawet... storczyk na parapecie. 

Ja tu nie mieszkam, ja tu głównie pracuję, więc tak jest dobrze - tłumaczy Em. Mój dom jest tam, gdzie Wy. W Grajewku.

NO! I o to chodzi.

Zjadam swoje krewetki z ryżem (dobre!), rozglądam się jeszcze nieco po mieszkanku, biorę prysznic w białej łazience, wycieram się białym ręcznikiem, zakładam białą koszulkę i padam na białe łózko. Na szczęście chociaż pościel jest zielona...

To do jutra, Amsterdamie! I zasypiam w mgnieniu oka.

PS. Bardzo, bardzo, bardzo starałam się "obcinać" szczegóły. Bardzo.



wtorek, 20 maja 2014

W połowie drogi do Amsterdamu

... jeśli nie opisuje się wszystkiego na gorąco, to to "wszystko" z czasem stygnie. Cóż, Ameryki nie odkryłam, ale może jeszcze zanim "wszystko" nada się do kosza z racji przeterminowania - szybciutko to wykorzystam? Przynajmniej w części? 

Lojalnie jednak uprzedzam - będę nudzić! I to naprawdę bardzo długo! Ale, albo lecieć po łebkach, albo czepić się szczegółów jak ten rzep psiego ogona. A że ja już zaczęłam się czepiać, to i tak też zamierzam kontynuować, jak i zakończyć. 

Aha. Żeby mi się tu nikt się spodziewał, że w tym odcinku dotrze do Amsterdamu! ;-))). No way... Ale już bliżej, niż dalej ;-).

* * *

Tak więc: kiedy noga w nogę stanęłam ze swoim czerwonym słoniem w pobliżu Centralnego, poddana została dezorientacji. W moim miasteczku wszystko jest proste. Są ulice i są na nich pasy dla pieszych, które stojąc przy tej ulicy - widzisz jak na dłoni. Widzisz obiekt, do którego chcesz dotrzeć, podchodzisz do pasów (no, czasem uprawiasz gangsterkę i wcale do nich nie podchodzisz), przechodzisz jak człowiek (czy ten gangster) i chwila-moment jesteś tam, gdzie zamierzałeś. A tutaj? W tym wielkim mieście? Obiekt masz jak na wyciągnięcie ręki, a nijak nie widzisz drogi, by do niego dotrzeć. Samochodów na ulicach jak bydła w Pegeerze, a zebry ani jednaj... Trudno, myślę sobie, muszę tego słonia przeprowadzić jakoś i bez zebry. Panie - pytam pędzącego chodnikiem (TO JEDNAK PRAWDA - TU WSZYSTKO PĘDZI) mężczyznę w wieku przedemerytalnym (no, tak na oko) - jak ja mam dojść na Centralny? Proszę tam, tymi schodami na dół, potem w lewo i dalej już pani trafi - wyrecytował i pognał dalej. Trafię, trafię... tylko jak ja zlazę z tym słoniem - martwię się, zapuszczając jednocześnie tymi schodami żurawia w dół. Trzy stopnie to to raczej nie są... Ale zlazłam. Co miałam nie zleźć? Nie takie ciężary się na wsi nosiło. Słoń, generalnie, bardzo łatwy w prowadzeniu, bo na czterech kółeczkach i po równym mknie jak nie słoń a mrówka, ale naprawdę - to wnoszenie i znoszenie go po długich schodach (statycznych, nie ruchomych!) było z jego strony bardzo niehumanitarne wobec mnie jako człowieka. Pierwsze pokonane schody postawiły mnie na rozdrożu dróg i drożynek. Na szczęście, choć ze wsi jestem i ze wsi przybyłam, czytać umiem i - po strzałkach, po napisach, po kierunkach i opisach - wynurzyłam się w końcu w pasażu, z którego prowadzą schody na perony kolejowe (w dół) i do głównych kas biletowych (w górę). 

No to jesteśmy "w domu", odetchnęłam z ulgą. Jeszcze tylko oddać słonia na przechowanie i mogę sobie ruszyć na Złote Tarasy. Informacji, gdzie i jak tego słonia oddać, udzielił mi wcześniej nie kto inny, jak wszechwiedzący Em. Szukaj kawiarni Starbucks (jego ulubionej zresztą, ja nie bywam, to i ulubionych nie mam) - poinstruował. O, jest! A obok małe stoisko z Informacją. Czegóż chcieć? Czy Pani nie wie, gdzie ja mogę przechować słonia? - pytam? Tutaj - miła pani pokazuje miejsce niemal obok siebie. Jasne! Wszak najciemniej pod latarnią ;-). Z lekkim sercem zaprowadziłam swoje ciężkie zwierzę do zagrody i znów - po strzałkach, po napisach - kierunek Złote. Godzina dość wczesna (pół do południa) biorąc pod uwagę, że LOT mam o 20, ale ja SPECJALNIE tak się czasowo urządziłam, bo chciałam sobie połazić po tych Tarasach, spotkać się z pewną niezwykłą osobą i tak ogólnie - popatrzeć na życie w innych, niż moje codzienne, realiach. 

Od rana nic nie jadłam, nic nie piłam. Nawet wody. Nawet kawy. Po kawie zawsze muszę pilnie siku, więc na podróż autobusem nigdy jej sobie nie serwuję. Pora jednak uzupełnić płyny. Ale przede wszystkim coś zjeść. Pod szklanym dachem Tarasów obeszłam wszystkie stoiska z żarciem i... skończyłam jak zwykle w Nord Fishu, w którym to często ucinamy sobie przekąski w galerii w Białymstoku. Filet z dorsza i dodatków ile wlazło, zabiło we mnie wszelki głód - na - jak się potem okazało- niemal cały dzień. Przedpołudnie w Złotych dość przyjemne, bo nie ma jeszcze zbyt wielu ludzi. Głodomorów już jednak się trochę snuło i jadłodajnie wcale tak pustkami nie świeciły. Świeciło mi za to w całą moją osobę słońce przez szklany dach. Aż się musiałam rozewlec co nieco i kupić wodę dla ochłody. Najedzona, napita i po wizycie w wucecie koło McDonalda, ciągle jeszcze miałam nieco czasu do umówionego spotkania. Schodami zatem w dół i huzia na sklepy. Kiedy w ubiegłym roku byliśmy z Em i chłopakami na 3 dniowym "urlopie" w stolicy i mieszkaliśmy w hotelu kilka kroków od Tarasów - stały się nam one niemal jak drugi dom. Spodobały mi się i zamarzyłam, aby te wszystkie story i butiki obejść kiedyś w spokoju i samotności, bo - niestety - z tymi naszymi dwiema dzikimi małpami, to raczej katorga niż przyjemność. 

Ale...  

Tym razem, to nie był TEN dzień. Zaszłam do kilku sklepów, pojeździłam ruchomymi schodami, pogapiłam się na wystawy, zmęczyłam nogi i to wszystko. Kompletnie nic mnie nie interesowało. Byłam niedospana i zjechana tym suwalskim pekaesem do cna. Kto by miał po tym głowę do zakupów, czy choćby przyglądania się galeryjnemu blichtrowi z uwagą? Poza tym, co? Jeszcze by mi coś w oko wpadło i zapragnęłabym kupić? I wtedy kolejne co? Nie dość, że i tak podróżuję ze słoniem to jeszcze objuczę się jak osioł? A i kasy szkoda, nie powiem. Poza tym, jadę do Amsterdamu, więc ki za durnota rujnować się PRZED na Warszawę? Warszawę, bądź co bądź też całkiem fajną, ale spokojnie Dżoano, spokojnie, tę masz zawsze bliżej, taniej i poręczniej. 

W międzyczasie, telefonicznie umawiam się "z tym, z kim mam się spotkać" w Empiku na samym dole. Idę tam od razu i zamawiam sobie w końcu kawę - średnią latte. A do latte jakieś ciasteczko, na które nie mam ochoty, ale młody pan poleca, więc jestem dla niego miła. Tekturowy kubełek z białą kawą aż tyle kosztuje? O cię pieron... Ciasteczko, którego nie chcę też? No trudno. Przyjemności kosztują, a prawdziwe oblicze cen przecie i tak mnie poruszy do głębi dopiero w Amsterdamie ;-). 

Piję więc tę swoją cenną latte, pykam na smartfonie i patrzę zza szybki kawiarnianego zakątka w Empiku na ludzi. Patrzę jak są ubrani, jak chodzą, jak się zachowują, jakie mają buty, fryzury, ba nawet kolory skóry, bo choć to jeszcze nie amsterdamski mix, to jednak Chińczyk (bądź chińczykopodobny), Murzyn czy Hindus nie jest tu żadnym unikalnym novum. Po torbach z zakupami widać, gdzie się kto właśnie obkupił i komu robi reklamę ;). Uwielbiam tak taksować ludzi, kiedy nie mam nic innego do roboty. I praktycznie wcale mi się przy tym nie nudzi.

Za jakiś czas zjawia się osoba, z którą miałam się spotkać. Skąd się znamy? A Was, w wielkiej tu przewadze to skąd znam? No przecież nie z trzepaka czy z liceum... Widzimy się pierwszy raz, rozpoznajemy od razu i bardzo miło gawędzimy 2 (czy 3???) godziny. W tym Empiku właśnie. Przy latte, choć ja swoją łyknęłam zanim Anabell przyszła i zamówiła swoją. Naprawdę, takie spotkanie - sama przyjemność :). SA!MA! 

Kiedy czas rozstania nastał i pożegnałyśmy się z Anabell serdecznie, nawzajem zastrzegając sobie prawo do spotkania w przyszłości - ona poszła w swoją, a ja w swoją stronę. Rany, znów ten czerwony słoń... Trza odebrać gada z przechowalni i poprowadzić go gdzieś na przystanek autobusowy, skąd oboje pojedziemy na Okęcie (ups, Chopina). 10 zeta i słonisko znów moje. Wytaczamy się z Centralnego i schodzimy tam, gdzie staje 175. W międzyczasie krótka telefoniczna pogawędka z Żółwinką. Byłoby zbyt pięknie, gdybym i z nią mogła się jeszcze tego dnia zetknąć oko w oko. No, ale ucho w ucho też nie było źle. Oczy pozostawiamy sobie na bliżej nieokreślone ZAŚ. 

Na przystanku automat do biletów. Aha, myślę sobie, to mi zaraz wylezie słoma z bucików... Staję naprzeciw urządzenia i czytam. Czytam, czytam, coś tam naciskam... Podchodzi do mnie jakiś przeżuwający intensywnie gumę gość. Zna się Pan na tym? Znał się. Zrobił za mnie całą robotę. Daleko Pani leci? Amsterdam. Eeee, rzut beretem. My lecieliśmy z Londynu (to aż tak o wiele dalej???) i bagaże nam wcięło. Zaraz wracam na lotnisko, może już są... Nie ma Pani złoty czterdzieści? Miałam. I dałam. Nie wiem po co, bo gościu ciągle opowiada historię z zagubionym bagażem i jakoś nie umiem mu się wciąć, a i chyba nawet nie mam na to ochoty. Podjeżdża 157, ruszam szturmem, słoń ze mną, pan... niekoniecznie. Dzięki za złoty czterdzieści woła! Mam cukrzycę, a leki i kasa w bagażu! Potrzebowałem na cukierki! Nie rozumiem, doprawdy, ale co tam złoty czterdzieści i nieścisła historia. Pan pomógł mi kupić bilet, ja siedzę szczęśliwie w autobusie, słonik pokornie stoi obok mnie... Jestem coraz bliżej. Lotniska. Amsterdamu. Męża. Piękne słońce grzeje mi lico, a ja sobie oglądam stolicę jak panienka zza okienka. 

Lotnisko trochę się zmieniło od ostatnich moich podróży. Zupełnie go nie poznaję, ale cieszę się, że ledwo wtarabaniłam się do Hali Odlotów, a już na jednym z wielu monitorów widzę swój rejs. No dobra, za 4 godziny dopiero, ale ja zawsze lubiłam lotniska i z przyjemnością mogę się tu powłóczyć. Odprawa otwarta, więc najpierw postanawiam pozbyć się słonia, a potem się relaksować. Miła obsługa szybko wyczaja, że ja się czaję jak czaja wlepiając gały w automat do samodzielnej odprawy i śpieszy mi na pomoc. Eeee, elektroniczny bilet to jednak wygoda. Wpisujesz swoje imię i nazwisko i "lecisz" po monitorze dalej. Proste jak kupno tego biletu na autobus. Ale ja oczywiście stanęłam z wydrukowaną na 2 strony płachtą i się motam. Mimo wszystko - łatwizna. Mówię Wam. Ja Wam to mówię i macie wierzyć. Ci, co nie latali i się boją, niech czym prędzej przestaną. Dadzą radę, a jak nie dadzą - obsługa pomoże jak najlepiej może. No. Po odprawie idę ze słoniem na wagę. I właśnie wtedy dowiaduję się, że waży nieco ponad 17 kilo. Przypasłam gada, nie ma co. Słoń dostaje nalepkę na ucho i zjeżdża taśmą w siną dal, a ja idę ku kontrolom. Najpierw, znudzony jak mops pan o kamiennej twarzy bierze ode mnie świstek zwany bodajże kartą pokładową. Skanuje go (chyba???), oddaje i niewzruszony bierze takiż od kolejnej osoby. I tak pewnie non stop. Nic dziwnego, że mina zatrzymała mu się w miejscu jakieś kilka lat wstecz. 

Kontrola bagażu podręcznego i samej osoby pasażera. Jako bagaż podręczny mam tylko swoją codzienną torebkę. Wywalam z niej na specjalną tacę komórki, ładowarki i klucze. Każą mi zdjąć też zegarek, srebrną bransoletę z Bangkoku ;-), pasek od spodni, marynarkę i buty (bo mają trochę obcasa). Skan pasażera, jego torebki, elektroniki i złomu - pomyślny. ZAWSZE przy podobnych okazjach obawiam się, że coś zapiszczy, piknie czy skrzeknie - choć przecież nigdy nie mam powodów do takich obaw. No, ale wiecie, TA obawa jest w człeka wbudowana. Jak jaki czip. Kiedy przebiegłam w skarpetkach przez bramkę, a moje mienie wyjechało do mnie na tacach bez żadnego pipania - poczułam się wolna. Uff, co za szczęście - wywalam jęzor z radością, zakładam buty i zapinam sobie pasek, uśmiechając się przy tym miło do starszej pani, która robi dokładnie to samo :-). 

Spakowana i ubrana czuję się już nie tylko jak człowiek wolny, ale też jak światowy! Tutaj bowiem znajdują się już przeważnie sami światowcy. Każdy gdzieś leci, bądź skądś przylatuje...  Przechadzam się po hallach, wchodzę do sklepików i butików, przystaję przy barach, barkach i jadłodajniach. Hmmm, no może bym coś i zjadła, ale... 20 zł za kanapkę??? 20 zł za bułkę z sałatą, plasterkiem szynki i sera??? Chyba ktoś tu z byka zleciał, przepraszam! Kawa za podobną cenę? Nieee, dziękuję. "Masz coś w domu do żarcia - piszę na whats'upie do Em - bo tu ceny bułek z serem wołają a pomstę do nieba!". "Spokojnie, kobieto, take it easy, kup coś sobie, bo w samolocie nic nie dostaniesz, a masz przed sobą jeszcze blisko 3 godziny czekania, 2 godziny lotu i potem co najmniej godzinę, byśmy dotarli do domu! To lotnisko, nie Biedronka, ani kebab w Grajewie" - niemal śmieje się ze mnie mój małżon światowiec. Ale ja twarda jestem. Do tego wcale nie taka głodna i do tego mam w torebce ciasteczko z Empiku, na które nadal nie mam ochoty. O. No właśnie, jak to ciasteczko przeszło przez tę kontrolę z pipaniem? Przecież jedzenia i picia nie można... A może takie zafoliowane ciasteczka można? No chyba można, kurde mol, skoro żaden alarm na nie nie zawył. Jak to z tym w końcu jest? E, nieważne. Ciasteczko i tak nigdy nie doczekało się mojej konsumpcji, bo okazałam się Ciasteczkowym Potworem i oddałam je po powrocie naszym psom na pożarcie.


Pomimo, że czasu miałam sporo, o nudzie nie było mowy. A to sobie poczytywałam książkę, a to Twój Styl, a to korespondowałam sobie z Em, a to zadzwoniłam do siostry z pytaniem jak chłopaki, a to - oczywiście! - obserwowałam ludzi. 


Ale najwięcej czasu spędziłam już koło swojej bramki, siedząc w skarpetkach naprzeciw szyb wychodzących na płytę lotniska i gapiąc się na samoloty. Głównie te startujące, na które uwielbiam patrzeć. Niemal każdy odprowadzałam wzrokiem aż do punktu, w którym niknął. Fascynuje mnie fenomen latania... Coś wspaniałego... 




I ta ilość wyruszających w przestrzeń maszyn! Ile tego wzbija się raz po raz tylko z samej Warszawy! A co z resztą świata!? Matuchno, myślę sobie, ruch uliczny w stolicy to pestka! TAM, w tym niebie, TAM to dopiero jest traffic! I raczej nikt się nie skarży na korki! Wiele dziewczyn marzy, by zostać stewardessą, ja takich marzeń chyba nie miałam. Ale, że nie poszłam na pilota, to tylko mnie w dupę lać, o! Brat marynarz, ja pilotka... Ale byśmy kurczaki pieczone byli, co? Niestety, przepadło. 


Wyobrażacie sobie, że na mój lot, LOT sprzedał więcej biletów niż było miejsc? Full, full, full. Szukali pasażerów gotowych za odpłatą zrezygnować z tego lotu i chętnych lecieć nazajutrz. Nie wiem jak to możliwe, ale potem okazało się, że dni, które ja tak beztrosko wybrałam sobie na wycieczkę już w marcu, wcale nie były takie "zwykłe". U nas w Polsce długi weekend, bo 1 i 3 maja, ale Holandia też wtedy świętowała. No i jakoś tak się sprzęgło...

W każdym bądź razie - ja z lotu nie zrezygnowałam i o 19.20 hardo stanęłam w kolejce już na pokład Embraera 195. 

Czy ktokolwiek doczekał ze mną do tego momentu i jest ready to fly?

Jeśli tak, to spotkamy się w następnym odcinku :))))).

wtorek, 6 maja 2014

Preludium do wyjazdu (Amsterdam)

Tak już mam. Że jestem czasem jak taki przyczajony tygrys, ukryty smok. Nie ma mnie, nie ma i nagle bum! Pojawiam się. Wyskakuję jak ten Filip z konopi czy jak ten goły zza rogu stodoły. Albo inaczej - myślę nad czymś, przysposabiam się, planuję na dalekie zaś i nagle ciach! Zamiast "kiedyś tam" - JUŻ. Nagle, w przypływie chwili. Tak właśnie było z moim wyjazdem do Amsterdamu. Odkąd Em począł dysponować własnym (acz forma "własności" skomplikowana i niekoniecznie do referowania tutaj) lokum w tym mieście - wiedziałam, że kieeedyś tam swobodnie sobie do niego pojadę. Akomodacja wszak - w przypadku wyjazdów (zagranicznych zwłaszcza) - sprawa ważna - zwłaszcza finansowo, nieprawdaż? Zdecydowanie bowiem lżej na sercu (portfelu się znaczy) jest jechać "do siebie" niż lokować się w hotelu, motelu, hostelu, schronisku, tudzież innym domu noclegowym, za który należy uiścić ciężko zarobioną mamonę.

Tak więc - zaplanowałam sobie podróż do Amsterdamu, bo czemuż by nie?, jednak w daleko nieokreślonej przyszłości. Tymczasem, dzień przed tym jak wybywał tam Em - a było to mniej więcej w połowie marca - rzekłam ku niemu: słuchaj no mój love, może byśmy tak zerknęli do internetu i sprawdzili jak kształtują się bilety na przełomie kwietnia i maja? I zerknęliśmy. I bilety kształtowały się całkiem przyzwoicie, wobec czego kliknęłam "kup teraz", zrobiłam stosowny przelew (
wcale jednak nie taki psi to grosz...) i rozpoczęłam tak zwane odliczanie. Początkowo odliczało mi się wolno i ociężale, po Wielkanocy zaś, szło już jak z płatka. 

Kupiwszy bilet, zakomunikowałam Bet, że będzie zmuszona zaopiekować się przez kilka dni moim przychówkiem, bowiem ja zaginam kiecę i lecę. Opcja podróży z dzieckami nie była przeze mnie brana pod uwagę W OGÓLE. Gdybym wybywała na 3 tygodnie - brać tę opcję pod uwagę bym mogła, ale lecąc na 3 dni??? Odpada! Chłopaczątka chętnie porezydują przez ten czas w P., moja sister chętnie się nimi zajmie, a ja chętnie oderwę się od ziemi - w dosłownym i przenośnym tego wyrażenia znaczeniu.

Wylot - środa 30 kwietnia, godzina 20.00. Powrót - niedziela 4 maja, godzina 10. Oznaczało to ni mniej, ni więcej, a dokładnie tyle, że przez całe, pełne, okrągłe 3 dni, polska matka i indyjski ojciec znajdować się mieli w holenderskiej przestrzeni. O jasny holender - pomyślałam sobie, ciekawe co z tej mieszanki wyniknie? (dla uspokojenia dodaję, że jednak nie wynikło nic, a już na pewno nikt ;-)).

Na ostatni kwietniowy weekend pojechałam z kotem i chłopakami do P.  Weekend w P. jak to weekend w P. - nic specjalnie szczególnego poza zwyczajowym już dziecięcym gwarem i robotą - jak nie w domu, to przy domu. Dla odmiany jednak, tym razem wzięłyśmy się trochę z Bet za "upiększanie" obejścia i posadziłyśmy kwiaty (głównie aksamitki) przy figurce oraz w donicach przy chałupie. Ja, ugodzona już chyba trochę tą zbliżającą się Holandią - poszłam nawet na nasz prywatny, przygarażowy złom i przytargałam z niego stary ster od roweru, który wbiłam w ziemię obok tych posadzonych kwiatów. Nie był to sam ster jako taki, ale ster wraz z tą jego przedłużoną częścią, którą mocuje się do przedniego koła. Nie wiem, czy ten opis sprzyja jakiejkolwiek wizualizacji, ale przyznam, że mój ekscentryczny pomysł znalazł powszechne uznanie, a ja zaczęłam postrzegać siebie jako nieźle rokującego projektanta ZEwnętrz ;-). 

Dziecięcia i kota zostawiłam w P. na cały tydzień. Ja, w poniedziałek i wtorek jeszcze szłam do pracy, ale ich już nie chciałam ze sobą ciągnąć do Gr. Zresztą - tu nie chodziło o to, żeby nie męczyć dzieci i kota jazdą w te i wewte, a raczej o to, żebym to ja (egoistycznie, ale rozsądnie) mogła mieć święty spokój i niczym nie szarpany czas na wydepilowanie nóg, przygotowanie (czyt. zakładanie, przymierzanie, zestawianie... tak, tak!) garderoby i ostateczne spakowanie swej podróżnej torby i kija. 

Bardzo dawno nie wyruszała polska matka w świat, toteż miała lekkiego pietra przed podróżą. Wizje zagubienia w stolicznej komunikacji miejskiej i na lotnisku oraz wizja... katastrofy lotniczej, snuły się po matczynej głowie niejako bez jej udziału, bowiem pojawiały się samoistnie. Na chama się pchały! Jak baby ze wsi z jajami (kurzymi! nie własnymi) do autobusu na rynek. A sio! A kysz! A wynocha! Co to, kurde mol jest? Nie dość, że od 7 lat siedzi ta matka niemal pniem w swym miasteczku i na wsi swej, to jeszcze jak się w końcu wypuściła w Europę, to ją TAKIE myśli bombardują! 

Otrząchnęłam się z demonów jakoś dopiero dzień przed wyjazdem. "Przeca się nie rozmyślisz z wycieczki przez te pierdoły, durna pało!" - ryknęłam sama na siebie i pobiegłam do piwnicy po ową torbę i kij. Stanowiła je "nówka sztuka" walizka pokaźnych rozmiarów, produkcji włoskiej, koloru czerwonego i na 4 kółkach. Swego czasu, Em dostał tę walizkę jako rekompensatę za jego własną walizkę, którą mu nieco zniszczono w trakcie załadunku bądź rozładunku na lotnisku. Ja, gdyby mi się tak z walizką stało - uznałabym to za pecha i przeszła na tym do porządku dziennego. Em - wiadomo - nie przepuścił okazji... Poszedł (nie wiem gdzie), zareklamował (nie wiem jak) i za kilka dni kurier dostarczył nam do domu wielkie pudło z nowiutką walizką (typu kufer)... Początkowo mieliśmy ją sprzedać, ale koniec końców została, co okazało się zbawienne, gdyż miałam się w co zapakować przy okazji opisywanej właśnie wyprawy. Nie, wcale nie potrzebowałam tak wielkiego kufra na te 3 skromne dni, ale dostałam od Em listę rzeczy do przywiezienia mu z Gr. do Ams. i w tym układzie waliza okazała się adekwatna. 

Po tym jak zapakowałam zestaw Johny Walkera (wóda i szklana - ciężkie!), akcesoria fotograficzne i inne drobiazgi dla Em - stanęłam przed szafą i obgryzając paznokcie dumałam - co by tu wziąć z tych łachów? Stroić się jak do kościoła nie będę, ale też nie pojadę jak ten kościelny dziad - rozważałam sobie przeczesując wieszaki i ryjąc w poukładanych stosikach.  

Koniec końców stanęło na 3 parach spodni (dżinsy, cygaretki beżowe i cygaretki granatowe), 2 bluzkach z długim i 2 z krótkim rękawem, 1 podkoszulce, 1 cienkiej kurteczce, granatowej marynarce, 1 cienkim swetrze (wrzuconym przezornie tuż przed wyjściem z domu), 1 sukience (nie wiem po jakie licho), 1 szpilkach (też nie wiem po jakie licho), balerinkach (całe szczęście, że je wzięłam...) i rajstopach (przydały się pod spodnie!). Jedwabny, indyjski szal, nieco srebra ;-), kosmetyki, suszara do włosów i klap! waliza zamknięta. Nie powiem, ważyła trochę... Jak się potem okazało 17 kg. 

TEGO dnia wstałam o 4.30. O 6.25 wytarabaniłam się ze swoją walizą na kółkach z bloku (znieść to-to z III-ego - wyzwanie) i powędrowałam rześkim porankiem na pekaesy. Mój miał jechać z Suwałk. Nadjechał o czasie, czyli o 6.45 i zebrał mnie jak grzybka do kosza, po czym ruszył na stolicę. Niemal całą podróż przekimałam, łypiąc jedynie od czasu do czasu jednym okiem za okno. Po blisko 4 godzinach tułaczki, kierowca wypuścił mnie vis a vis Dworca Centralnego, wyciągnął mi bagaż ze schowka, powiedział "do widzenia" i odjechał. A ja, z tą swoją 17sto kilową czerwoną krową rozejrzałam się po wieżowcach dookoła, głęboko westchnęłam i schodami w dół poturlałam się w stronę Dworca. 

O rany, to chyba będzie powieść w odcinkach... 

Czy ja mam w główce po kolei? Miałam napisać o wyprawie do Amsterdamu, tymczasem nachmaliłam kilometr tekstu, a do Amsterdamu jeszcze daleko, daleko... Jestem dopiero na Centralnym w Warszawie (ba, nawet jeszcze do niego nie doszłam...).

CDN

poniedziałek, 5 maja 2014

Wyłażę z cienia

Jeżeli "zwleknę" z pisaniem jeszcze chwilę, dzień, tydzień, to... chyba już nie napiszę tu wcale. Nic a nic... A przecież szkoda by było! Jeśli mnie pamięć nie myli - Żywotnik zasadzony 5 lat temu, więc czemu ja taka nad nim niemiłosierna i prowadzę go ku zasuszeniu? 

Znacie powód mojego bestialstwa wobec własnego tworu? Bo ja nie.

Ale Bóg mi świadkiem, że nawet teraz nie wiem co napisać - choć już coś pisać zaczęłam!

Półtora miesiąca... Nieco się zdarzyło, nieco się przeżyło, nieco się działo, nieco nie działo się nic... Jak zresztą zawsze - bez względu na to, czy piszę, czy nie.

Od czego tu zacząć i na czym skończyć?

Za chwilę opuszczam stanowisko komputerowe, a zatem nie rozpędzę się teraz w żadnym temacie, ale na rozkręcenie i dobry początek wspomnę choćby o tym, że od kilku tygodni mamy kota. Historia tegoż stworzenia sama w sobie godna posta lub dwóch, ale teraz zastanawiam się jedynie nad tym, czy jak wrócimy do domu to kot jeszcze będzie żył, bo z rana miał się niezwykle kiepsko... Trzymajcie kciuki!

W międzyczasie była Wielkanoc, prawda? Ano była. Pierwszy raz w życiu zrobiłam z Jej okazji mazurek, który okrzyknięto ciastem sezonu. I chyba to wszystko, co obok pasztetu (też mojej roboty) jeszcze z tych Świąt pamiętam... 

Od połowy marca mąż rezyduje w Amsterdamie. Za dwa tygodnie przylatuje do nas na jakiś czas. W międzyczasie, czyli na miniony długi majowy weekend, JA poleciałam do niego. Wyczyn, co? Bilet kupiłam półtora miesiąca przed. Odliczałam tygodnie, dni i godziny a tymczasem jestem już PO. Zdać relację? Zdam, w końcu ileż można pisać o wyjazdach do Pastorczyka, gotowaniu kapusty i rosołu, opiece nad gromadą dzieci - własnych i cudzych, uprawie ogrodu i tak dalej... ;). A ogród oczywiście zasiałam i rośnie w nim już nie tylko warzywo, ale też masa zieliska... Każdy nadchodzący weekend będę więc teraz szarpać się z ciapaczką i dłubać w ziemi. Tym bardziej więc doceniam swoją holenderską odskocznię od TU i TERAZ.

No. Pierwsze koty za płoty. "Bele co", ale się napisało. Może już teraz pójdzie mi gładko i polecę jak z górki na pazurki. Pora powrócić do blogosfery.

Aha - staram się do Was zaglądać, ale piszecie tak dużo i często, że nie nadążam. Opanujcie się ludzie. Pomilczcie z półtora miesiąca tak jak ja, to będę miała okazję nadrobić Wasze blogi. Inaczej - jak to się u nas mawia - kapizdun...

Do jutra?

Może. 

Oby!