wtorek, 24 czerwca 2014

To już rok... plus kot, który był, ale Jego też już nie ma

W Boże Ciało, 19-stego... minął ROK. JUŻ ROK! 

Czas leczy rany i łagodzi bóle, ale naprawdę, NAPRAWDĘ wolałabym, żeby te dziewięcioro małych szkrabów latało dookoła Ciebie po podwórku, po którym ciągle się krzątasz, zanim latać dookoła Twojego pomnika... To podwórko nie jest już takie jak kiedyś i na pewno nigdy takie nie będzie. Teraz takim łączącym miejscem stał się ten pomnik, eh! Żal mi... Wszystkim nam żal. Lżej mi jedynie wtedy, kiedy uświadomię sobie, że takie pomniki (bądź inne, bądź nawet żadne) czekają nas wszystkich bez wyjątku i KIEDYŚ znów się spotkamy. Bez tej wiary, życie byłoby straszne... A tak, mimo wszystko, mimo rozstań i strat, nadal jest piękne. I ten czerwcowy świat teraz taki piękny... Dojrzewające zboża, maki na miedzach, kwitnący łubin i młode bocianki z zaciekawieniem trzepoczące skrzydłami... Lubiłaś to. Myślę, że nadal lubisz. Że widzisz - na czymkolwiek to "widzenie" polega :-).

Aha! Mam też nadzieję, że masz TAM tego naszego kota, którego wcześniej mieliśmy my, i którego... już nie mamy. Mam nadzieję, że zgodnie z wolą Olka, opiekujesz się tam NIM, a ON grzeje Ci kolana... Biedak, mimo naszych wysiłków nie udało nam się go wykurować. Po półtora miesiąca, w którym to czasie skradł nasze serca, odszedł... Było to w połowie maja, a Olu nadal go wspomina, tęskni za Nim i uważa, że chce TYLKO jego. Kota pełnego ran, szaro burego malucha, którego być może ktoś się pozbył, bo znaleźliśmy go na środku szosy. Nodi Singh ;-). Żaden pers czy syjam za kasę i z rodowodem. Chuderlak bez pochodzenia, z matową sierścią i ciągle nieopanowanym nawykiem do ssania. Ssał nam koszulki, ssał pluszowego królika i najchętniej ssał... Olusia ;-). Przychodził do nas spać, głośno mruczał i jak mógł, tak cieszył się tym swoim krótkim, marnym, okupionym bólem żywotem. Zdawało się, że JUŻ, JUŻ mamy go! a tu kapizdun. Okazało się, że ma bardzo uszkodzone nerki i w pewnym momencie nie pomagały im już żadne leki. Odszedł w Pastorczyku, w samochodzie, tuż po tym jak przyjechaliśmy tam z Grajewa. Zakopaliśmy go z dzieciakami w rogu ogrodu. Grobik ozdobiony przez maluchy roślinkami i westchnieniami pełnymi żalu, dzisiaj porastają chwasty. Ale pamięć rośnie jak... niezapominajki :-).

Mamo, zawsze kochałaś zwierzaki. Teraz masz tam swojego :-). Całe szczęście, że... naszego :-). My, być może sprawimy sobie na zimę nowego kociaka. Może weźmiemy jakiegoś nieszczęśnika z P., może znów jakiegoś znajdziemy, może ktoś nam podrzuci... Nie ma mowy o zwierzęciu ze sklepu. To nie my. Zresztą, ja nigdy nie rozumiałam "fenomenu" zakupywania pupili w obliczu tylu innych, które po prostu wystarczy wziąć. Nasz Nodik szybko nas pokochał. Szkoda, że był z nami tak krótko. Ale na szczęście pozostał "w rodzinie" ;-). Trzymajcie się tam razem dzielnie! I zerknijcie na nas czasem łaskawym okiem :-))))).


I to by było na tyle. Wszystkie kwiaty Holandii znów muszą poczekać... Co by mi tylko nie przekwitły... 

PS. Chciałam wstawić jakieś zdjęcia Mamy. Ale jednak nie. Jeszcze nie tym razem.

piątek, 13 czerwca 2014

Amsterdam przelotem, browarem zwieńczony

To na co masz ochotę? Co chcesz zwiedzić, co zobaczyć?

Hmmm, tak naprawdę, z tego co wiem, że na pewno chcę to zobaczyć, to jedynie te pola tulipanów, które są mi znane z widokówek i innych obrazków. Takie właśnie wielkie połacie zasadzone różnokolorowymi kwiatami... A między nimi żeby prężył swe śmigła wiatrak... Nie muszę włazić pomiędzy te kwiaty, mogę sobie tylko popatrzeć na nie z daleka, ale chcę ten pocztówkowy widok przenieść do swojego reala. Zawsze wydawało mi się to takie obłędne... Da się?

Da się. Jutro. Jutro się obłąkasz w tulipanach, a dziś wybieraj - Sex Muzeum, Muzeum Figur Woskowych czy Browar-Muzeum Heinekena... Bo nic innego nie przychodzi mi do głowy. 

Nie jestem wybredna, bo nawet samo łażenie po mieście to dla mnie atrakcja, ale Sex Muzeum odrzuciłam już na wstępie. Mijaliśmy je zarówno podczas mojego pierwszego pobytu, jak i obecnie, gdyż mieści się w ścisłym Centrum miasta i ciężko go nie zlokalizować lub choćby obok niego nie przejść, ale jakoś tak... nie chciało mi się tracić czasu na sztuczne cycki. Z internetowych opinii wynika, że jest to jednak miejsce warte odwiedzin i dość atrakcyjne, więc może kiedyś się skuszę i wdepnę, ale najwyraźniej nie seksu byłam teraz łasa i koniec końców skończyliśmy ten dzień... na browarze.

Karuzela pięknie się kręci, ale mnie już nie...

Zanim jednak do niego dotarliśmy, poszwendaliśmy się po mieście. Na głównym placu (Plac Dam) miasta rozstawione było tego dnia (1 maja)... wesołe miasteczko oraz kramiki z przekąskami, watą cukrową i lodami. Pomna swojego jedynego zamachu na własne życie, który pokierował mnie w ubiegłym roku na diabelską maczugę - tym razem (i chyba już nigdy więcej) ani mi w głowie było śmigać po niebie w krzesełkach na sznureczkach czy w metalowych klatkach - dlatego zrobiłam jedynie pamiętne zdjęcie i podziękowałam tego typu atrakcjom. Poza tym - lecieć do Amsterdamu, by przelecieć się na karuzeli? Jakoś tak zupełnie mi jedno do drugiego nie pasowało.  
Tuż przy placu z karuzelami (tymczasowo z nimi, rzecz oczywista) mieści się wspomniane wyżej Muzeum Figur Woskowych Madame Tussaud. Muzeum jest filią/oddziałem słynnego muzeum z Londynu i bardzo chciałam spotkać się w nim z wielkimi i sławnymi tego świata, jak choćby Barackiem Obamą, Davidem Beckhamem, Madonną czy Angeliną Jolie. Niestety, nie spotkałam się z żadną z tych osobistości, albowiem zbyt wiele mniej sławnych osób (czyli takich plebejuszy jak ja i Em) miało identyczną chęć... Kolejka do woskowanego przybytku, długością i gęstością przyprawiała mnie o zawroty głowy oraz zastygłą - jak w odlewie z wosku - ze zdumienia twarz. Nie to jednak, żebyśmy nie próbowali dostać się do środka... Kolejki były bowiem dwie. Stanęliśmy w tej krótszej i po około 50 minutach przesuwania się do przodu w dość ślimaczym tempie dowiedzieliśmy się, że to kolejka dla osób, które już miały wykupione gdzieś-jakoś wcześniej bilety... Em próbował "kłócić się" z chłopakiem z obsługi, że jak to??? przecież nigdzie nie jest napisane, że to tak, ale niestety - na budynku - taka informacja widniała jak byk... Ślepota nie boli. Ale kosztuje to, co najcenniejsze - czas! Nie dość, że nie poklepałam po ramieniu Brada Pitta, to jeszcze straciłam prawie godzinę przestępując z nogi na nogę, bo wiadomo - nocnika ze sobą nie noszę, a dom opuściliśmy już jakieś 3 godziny temu... Przy okazji jednak, zaobserwowałam sobie, że amsterdamska ulica nosi się w mało atrakcyjnym obuwiu... Spoglądałam bowiem a to na buty tłumu, a to na swoje i byłam jakoś dziwnie dumna ze swoich pomarańczowych pantofelków a'la baleriny... Były bowiem najbardziej szykowne ze wszystkich, z którymi spotkały się w tej kolejce nosek w nos. A przecież na co dzień wcale ich do takich nie zaliczam. Potem, wydedukowałam sobie, że jednak w tych dniach Amsterdam nosił się głównie turystą (hmmm, a kiedy on się turystą nie nosi???), a taki turysta - zdaje się - stawia głównie na wygodę swych chodzących odnóży, więc nic dziwnego, że głównie to on szurał w trepkach, trampkach, botkach i innych chodakach, które wcale nie muszą mieć wiele wspólnego z... porównajmy po WIELKOmiejsku, PARYSkim szykiem. Moje buciątka jednak, były zarówno wygodne jak i względnie ładne, dlatego też okrzyknęłam je w duchu jako amsterdamską ozdobę kostki brukowej... Moje buciki za niecałą stówkę, zakupione w grajewskim PSSie. Ech, że to też trzeba czasem zawieźć trochę miasta miastu - ze wsi ;-).

Em namawiał mnie, żebyśmy jednak w tej właściwej, potężnej kolejce do Madame się przyczaili, bo nie jest pewne kiedy i czy w ogóle jeszcze się w tym Muzeum trafimy, ale ja wolałam na ślepo ufać, że jednak się trafimy, niż znów kompilować trendy obuwnicze i odzieżowe współstaczy oraz... żałować, że nie mam gdzieś pod ciuchami cewnika z woreczkiem ;-).

No to idziemy, nie ma co marnować czasu. Na piwo! Bo co nam zostało? Seksu się nie chce, karuzele odpadają, Madame Tussaud oblężona... 

I tak sobie szliśmy, szliśmy i szliśmy... Rozglądając się na wszystkie strony miasta, robiąc zdjęcia i tasując się z tłumem. A tłum był NAPRAWDĘ imponujący. Długi weekend wygnał na ulice miejscowych, jak też przygnał roje turystów. Czasami trudno było przejść przez ulicę. A amsterdamska ulica... nie jest zwyczajna. Ten tygiel ludzi i wszelkich pojazdów... O maj, maj... Fotografowanie w takich okolicznościach to też nie lada sztuka, stąd mamy wiele zdjęć z czyjąś nogą, ręką bądź głową w kadrze. Poza tym - ja łapczywie chciałam robić zdjęcia wszystkiemu i wszystkim, stąd chwilami kręciłam się w kółko gubiąc orientację i Em z pola widzenia. 

Trochę amsterdamskiej ulicy z biegu






Tego TU nie może zabraknąć ;-)
 


 I tego... (ja na to byłam niewzruszona)


Zanim dotrzemy do Browara na browara, może by tak coś zjeść? 

Gdzie i co? Lokali w bród, ale im więcej do wyboru, tym trudniej się zdecydować. W końcu, stanęliśmy na przeciwko jakiegoś budynku i Em powiedział: TU.


I było to bodajże dwu, jak nie trzy piętrowe coś, gdzie można było komponować sobie posiłki wedle uznania i bardzo szerokiej dostępności produktów, półproduktów i dodatków. Lady i stoły pełne warzyw, owoców, mięsa, ryb, nabiału, słodyczy, napoi... Bierzesz człeku talerz i sobie kładziesz co chcesz, albo podchodzisz do stanowiska, gdzie chłopak przygotowuje pieczyste i... prosisz najzwyklejszego w świecie kurczaka z rożna (całego, całego) i kartofle z wrzącego oleju. Potem idziesz z tym do kasy, płacisz około 20 euro i szukasz miejsca do konsumpcji. Piętro wyżej znajdujesz wyjście na balkon i... e, nieważne, że to TYLKO kurak z ziemniakami, jakiego dostaniesz wszędzie na świecie. WAŻNE, że widok z tego balkonu i pogodna aura czynią ten posiłek wyjątkowym. Oboje z Em delektujemy się tą chwilą jak dzieci... On niemal sam rozprawia się z mięsem, ja zaś zapycham brzuch kartoflami... Błogość nad błogościami... To był chyba jeden z ładniejszych "obrazków" mojej wycieczki.

Kiedy ostatnie kości zostały rzucone na pusty talerz, ciężko było się unieść, ale od rana wszak zmierzamy do tego Browaru. Tyłki więc w troki i dalej marsz.

Em utrzymywał, że w Browarze nigdy dotąd nie był, ale jakoś tak podejrzanie intuicyjnie, uliczka po uliczce, mostek po mosteczku i sprawnie doprowadził nas do celu. Ja sama pogubiłabym się chyba ze sto razy, bowiem ilość tych kanałów, mostów, ulic i zaułków totalnie zawirowała moje poczucie orientacji... Na szczęście, mając TAK dobrze zorientowanego przewodnika, nie musiałam zawracać sobie tym głowy :-).

Gmach Browaru ukazał się naszym oczom tuż za skwerkiem, w którym szczęśliwy Em mógł sobie ulżyć, a ja musiałam nadal "trzymać".



Zwiedzających dużo (pośród nich często pojawiała się mowa polska), ale nie czekamy w kolejce zbyt długo. Dodatkowo, Em używa swojej PRESS karty, żeby uzyskać zniżkę na bilety wstępu. Udaje się i zaoszczędzamy około 8 euro (standardowo jeden bilet kosztuje chyba 15 czy 16). Fajna atmosfera tego miejsca zaczyna się już od sprzedawców i kontrolerów biletów. Jacyś tacy bardzo na luzie, sympatyczni, uśmiechnięci... 

Chłopak o ciemnej (acz nie czarnej) karnacji, który odrywa nam kupony i zakłada gumowe bransoletki na przeguby, pyta skąd jesteśmy. Poland and India... Wow, great! Have a nice trip! A ja mam ochotę zapytać go skąd sam pochodzi. Nie wypada mi jednak... Może jak go spotkam po degustacji piwa... ;-). (Nie spotkałam ;-).

 





Nie będę się tu wysilać i opowiadać o historii browaru, jego założycielu oraz całej wkręconej w ten piwny biznes do dziś rodzinie, bo jeśli ktoś jest naprawdę ciekawy to źródeł w internecie nie brakuje. Zresztą, ja sama niewiele z tej historii pamiętam... Nie to, że upiłam się tam w dren (!!!), ale po prostu ilość informacji mnie przytłoczyła. Nie przepadam za muzeami i nigdy nie studiuję wszystkich eksponatów jak kujon. 






Cała wycieczka zabrała nam około 3 (jak nie więcej?) godzin. Idąc "szlakiem" można sobie poczytać o browarze z tablic gęsto poumieszczanych na ścianach, pooglądać zdjęcia z przeszłości, pooglądać browarnicze gadżety i eksponaty sprzed lat, obejrzeć i wysłuchać rozmaitych prezentacji multimedialnych oraz dowiedzieć się o tym, co najważniejsze przy warzeniu piwa (krystaliczna woda, złoty jęczmień, zieloniutki chmiel i tajny składnik - specjalne drożdże - takie same od zarania browaru po dziś dzień).  

Saganek do warzenia
Fartuszek

Butelka z myszką

Stanowisko pracy

Mój kumpel samoBROwar

Mielę jęczmień, będę warzyć


Woda, jęczmień, chmiel, drożdże - tak to leci :-)

Z innych, ciekawszych atrakcji? 

Ano, na przykład taka. Grupa ludzi wchodzi do specjalnego, niewielkiego pokoju składającego się z... kilku metalowych schodków i ekranu. Ludziska ustawiają się na schodkach, światło gaśnie i... zaczyna się warzenie piwa. Obserwacja tego, co dzieje się na ekranie oraz poruszające się adekwatnie do tego schodki, mają sprawić wrażenie, że od początku do końca jesteśmy właśnie tym warzonym piwem. Niezwykle sympatyczna i zabawna atrakcja. 

Dane nam było również spróbować piwa jednodniowego. Smakiem bardziej przypominało ono zepsutą, słodkawą zupę jęczmienną niż jakiekolwiek piwo i chyba dlatego serwowano je w kubeczkach wielkości naparstka. Bleee...

Na degustacji gotowego piwa, młoda dziewczyna opowiedziała, jak to piwo należy pić, by wydobyć jego prawdziwy smak. Nabrać w usta, potrzymać, opłukać zęby i powoli przełknąć. Nie chlać jak spragniony wodę na pustyni... Jako wielbiciel piwa - nigdy wcześniej takiej wiedzy nie posiadłam, więc byłam zdziwiona, że FAKTYCZNIE - piwo chwilę potrzymane w gębie, a nie przepuszczone przez nią jak szlochem pod ciśnieniem - MA SWOISTY SMAK. I ten heinekenowski bardzo mi leżał :). 

Poniżej nieco "gadżeciarskich" zdjęć :-) z logo Heinego





Jeśli ktoś miał życzenie zabutelkować sobie piwo w butelkę z własnym napisem - miał tę okazję płacąc 6 euro. Są tam ku temu specjalne automaty - klikasz jak to w automatach, wpisujesz np swoje imię, odbierasz kwitek i pod koniec wycieczki, w sklepie firmowym odbierasz gotowca. Ja zakupiłam taką wyjątkową butelkę dla Bet i jej Barta, a Em buteleczkę sygnowaną nazwiskiem swoim i chłopaków. 

Tu stoją piwa indywidualnie zabutelkowane - gotowe do odbioru

Oboje sprawdziliśmy też swoje umiejętności za barem... Zarówno ja, jak i Em naleliśmy sobie piwa po mistrzowsku. Idealna ilość i idealnie zebrana specjalną szpatułką piana (zbiera się ją jednym ruchem). Asystująca dziewczyna była pod wrażeniem, bo jednak nie każdy radził sobie z tym tak doskonale. Wynika to z serca do piwa - spuentowałam nasze wyniki ;-). Za dobrze wykonaną robotę otrzymaliśmy certyfikaty, a nalane piwo mogliśmy sobie - oczywiście - wypić. 



Każdy ze zwiedzających, w cenie biletu otrzymuje również dodatkowo 2 piwa, które może skonsumować w specjalnym barze już pod koniec wycieczki. Szklaneczki mają pojemność 0,33 l. Niby małe, jednak piwo degustacyjne, piwo nalane sobie samemu w barze i te 2 piwa na pożegnanie - jak dla mnie i jak na krótki czas, w którym się je spożywało - zdecydowanie wystarczyły. Ba, dla mnie było tego nawet za dużo i jedno odstąpiłam dla Em. 

Dość ciekawą atrakcją jak dla nas obojga, był też specjalny pokój, w którym na dużych  ekranach wyświetlano filmy reklamowe Heinekena. Filmy reklamowe, nie reklamy! Kręcone w Europie, obu Amerykach, Azji - w tym również w Indiach. Imponujące, naprawdę! Oglądaliśmy z przyjemnością. W TV czegoś takiego się nie uświadczy.

Z ciekawostek - w części kompleksu Browaru znajduje się również stajnia koni :). Nie można było podejść do zwierząt, ale zobaczyć je z pewnej odległości i poczuć zapach stajni - jak najbardziej. 


Na końcu trasy zwiedzania - sklep z gadżetami. Z uwagi na posiadany już certyfikat nalewacza piwa i piwa autorsko zabutelkowanego, nie dałam się skusić na inne gadżety. Em też nie zaszalał i zakupił jedynie... firmowe peleryny przeciwdeszczowe. 


Zwieńczeniem wycieczki był niezbyt długi, ale przyjemny rejs łodzią Heinekena po kanałach Amsterdamu. Tam też można było napić się piwa, a jakże. Butelka 0,33 l - 5 euro. Niewiele osób skorzystało z oferty, ale podchmielony Em - i owszem. Ja zresztą też, choć piłam już raczej na przymus. Najciekawszymi osobnikami na łodzi - jak dla mnie - byli dwaj młodzi chłopcy w jarmułkach, którzy bezpardonowo jarali fajki i pili butelka po butelce. Zastanawiałam się - bracia to, czy może geje? W zasadzie nie przeszkadzało mi w nich nic - ani żydowskie jarmułki, ani nawet to, że mogliby być gejami, jak też że byli mocno pijani (sami z Em trzeźwością nie grzeszyliśmy). Ale ten ich dym z papierosów...Grrr... 



Nieco szybkich "klików" z łodzi








Po opuszczeniu łodzi, zaprowadzono nas do... jeszcze jednego firmowego sklepu. Tam dostaliśmy darmowe szklaneczki i mogliśmy - oczywiście - kupić sobie kolejne piwo, bądź gadżety. Skorzystaliśmy tam jednak tylko z darmowego WC :).

Po wyjściu ze sklepu (a znajdował się w centrum miasta) pojechaliśmy już prosto do domu. Po drodze zahaczyliśmy jedynie o jakiś spożywczak, gdzie nabyliśmy coś na ząb i... ehem, ehem - jeszcze nieco piwa. Nikt z nas tego piwa już co prawda nie pił, ale przecież życie nie kończyło się na tym dniu, prawda? Poza tym - nazajutrz czekała nas wyprawa ku wszelkiemu kwieciu Holandii i wczesna pobudka. Nie wypadało też wobec pięknych i delikatnych roślin stawać na kacu.

czwartek, 12 czerwca 2014

Letnie strzępki

Wszędzie dookoła czuć lato, choć to jeszcze kalendarzowa wiosna. Ale jeszcze tylko przez kilka dni... 

Maki i chabry przyozdabiają pola ze zbożem i przydrożne rowy, topole zrzucają pod nogi bawełnę (Maxi - mamo! śnieg!), truskawki w powszechnym ataku, czereśnie do ataku się szykują (ja wolę CZEREŚNIE!), młode bocianki w gnieździe coraz większe i żwawsze, w moim ogrodzie przesyt kopru, szczypioru i sałaty... 

Letnio i lekko. 

Założyłam dziś nawet spódnicę i gołe nogi (potraktowałam je na szybko samoopalaczem w chusteczkach - polecam). W ulubionym sklepie zamówiłam online kilka par sandałów i letnich sukienek w sportowo-dresowym stylu (kilka, by było z czego wybrać). Wcześniej przejrzałam szafę i pozbyłam się ciuchów oraz butów, których nie nosiłam od lat i trzymałam jedynie z pobudek sentymentalnych.

Em zakupił dla nasz wszystkich koszulki z okazji World Cup w Brazylii... Nikt z nas nie jest zagorzałym kibicem, ale wielkie sportowe wydarzenia lubimy w naszym życiu akcentować. Nie mamy faworyta, któremu będziemy sekundować... Na początek może to być Holandia (acz, nie jestem do niej przekonana), a potem to już według rozwoju wypadków na boiskach. Zapytałam wczoraj Em, bo już się gubię w jego paszportowych stemplach, czy w Brazylii też był. "Jasne!" odpalił z pewnością siebie, jakbym go zapytała co najmniej o to, czy jest mężczyzną... To może pokibicujemy Canarinhos? Ech, jak nie ma naszych, to jakoś trudno na kogoś innego się zdecydować... Ale przynajmniej będzie na luzie, bez nerwów i zawodu ;-).

W poniedziałek, w naszym przedszkolu, odbył się tzw. piknik rodzinny. Przyjemnie, wesoło, kolorowo i... upalnie :). Przedszkole zlokalizowane w pięknym, zielonym spokojnym miejscu i z dużym ogrodem to niemal wymarzone miejsce na takie imprezy. Dzieci dały zbiorowy pokaz tańca i śpiewu, po czym do dreptania po skoszonej trawie zaproszono rodziców. Tańczyłam więc i kaczuchy i krasnoludka idącego do krasnoludki. Em latał z aparatem i nagrywał filmiki - przy czym bardzo go interesował mój tyłek udający kaczy kuper... ;-) oraz młoda dziewczyna, która od pewnego czasu pracuje w naszym przedszkolu jako... sama nie wiem. Pomoc? Praktykantka? Stażystka? W każdym razie - miła, serdeczna i zawsze uśmiechnięta. Dzieci ją uwielbiają. Po części artystycznej - samowolka na trawie i placu zabaw oraz poczęstunek pod chmurką - ciasta, owoce, napoje, kiełbaski z grilla... Wszystko przy dźwiękach dziecięcych przebojów. Fajnie.

Dzisiaj, na stadionie miejskim, wszystkie przedszkolaki z miasta mają zaś imprezę zwaną Olimpiadą Przedszkolaka. Będzie więc sportowo, będzie aktywnie, będzie się działo, będzie zabawa. Z uczestnictwem rodziców - a jakże! Po wyczynach na stadionie, jako żywo popędzimy na stadiony...  Brazylii :). Po drodze zahaczymy ze Starym o Lidla. Mają tam Heinekena w bardzo dobrej cenie, w butelkach w limitowej serii z napisami m.in Warszawa i Amsterdam :-). 

Co do Amsterdamu. Utknęłam w opisach swej wyprawy jak szpila w poduszce. Częściowo winien temu Em, bo ciągle nie mam od niego reszty zdjęć! Ale nadrobię. MUSZĘ! Choć im dalej w czas, tym trudniej. 

Ponadto: Em wylatuje do Ams już w sobotę. 

Natomiast... ja - tym razem z chłopakami - dolecimy do niego... wiem, wiem, jak to zabrzmi, ale JEDNAK! - 13 SIERPNIA :). Bodajże kilka dni po swoim powrocie z amsterdamskiej majówki, dostałam na maila promocyjną ofertę LOTU na bilety - między innymi do Amsterdamu. Cena i warunki były tak kuszące, że szybko skontaktowałam się z Em celem zasięgnięcia porady. Nakazał kupować i to z marszu. No to kupiłam... Dla nas trojga. Dotąd, bałam się daleko wyruszać sama z chłopakami. Po swoim ostatnim locie uznałam jednak, że jestem już gotowa i dojrzała do podróży razem z nimi. I kiedy tylko sobie to uświadomiłam - pop i oferta na maila. Grzechem byłoby nie skorzystać, a bilety - faktycznie - rozeszły się jak świeże bułeczki. Szczęściara jestem, ot, co. Pobyt krótki, ale dla dzieci to na pewno będzie nie lada frajda, a i ja chętnie pochłonę ich radość, jak też znów podrepczę po ulicach tego pięknego miasta. 

Na wakacje oddaję chłopaków do Pastorczyka... Bet zgodziła się na ich przyjęcie pod swoje skrzydła z wielką przyjemnością, stąd uznałam, że to znacznie lepsze niż zbiorcze przedszkole... Ja sama będę kursować przez ten czas między P. a Gr. jak mały samolocik. 

Po wakacjach, Maxi będzie kontynuował nasze wspaniałe przedszkole, a Aleksander rusza do I klasy - jako 6-cio latek (Boziu, to JUŻ??? moje dziecię do szkoły???). Nie mam pojęcia, jak ja się zorganizuję z tą szkołą, przedszkolem i robotą... Ale póki co, nie kwękam. Jest LATO! Głowę swą więc i myśli utrzymuję w stanie letnim.  

I to by było tym razem na tyle. Szybko i lekko. Mogłabym tak częściej... Ale ja nie... jak nie pierdyknę powieści na temat guzika z pętelką, to żyć nie mogę... A jak się okazuje - jednak mogę!

czwartek, 5 czerwca 2014

Lecę ciurkiem - tym razem - własnym podwórkiem

Kolejny post znad rzeki Amstel niemal już wytrzepałam ze swojego krótkiego (mimo chłodu) rękawka, ale jeszcze muszę go opatrzyć zdjęciami i dopisać kilka zdań (jeśli będzie ich kilkadziesiąt, mniemam że i tak nikt się zanadto nie zdziwi).

Nie mogę jednak bez końca pisać o swojej 3 dniowej wycieczce sprzed miesiąca, bo mi reszta codziennego i jednak o wiele ważniejszego życia umyka. Nie samym przecież Amsterdamem człowiek żyje! Co więc u nas poza TYM ?

Em od ponad trzech tygodni jest już w Polsce. Zdążył przez ten czas obrócić już raz do Warszawy, raz do Katowic i raz ze mną do Pastorczyka. Zdążył też kupić rowery dla chłopaków oraz dla "niby-mnie", które to zakupy wiązały się... z podwójnym wyjazdem do Białegostoku. No. Jedni jeżdżą, inni piszą... Każdy jakieś hobby ma ;-). A dlaczego rower dla "niby-mnie"? Bo niby pojechaliśmy po rower dla mnie, a koniec końców kupiliśmy taki, który jest bardziej dla niego, ale ja wszak też mogę go używać, gdyż instrukcja i budowa kobietom nie zabrania. Kwestia czwartego roweru w rodzinie na razie nie wchodzi w grę, bo musiałabym najpierw dokopać sobie kawał piwnicy... Niemniej, kwestia ta na pewno zostanie podjęta na nowo, kiedy tylko nasza młodzież nabierze pary w nogach i zdoła ruszać z nami w podlasko-mazurską dal. Być może młodzież w postaci Olesia jest gotowa do tego JUŻ, ale Maksymalny na swoich czterech kółeczkach z pewnością jeszcze nie podoła - mimo sprytu i szybkości jaką się na tych kółeczkach porusza.

Nowoczesny ojciec zakupił chłopakom również rowerowe kaski (sobie też, też), stąd kiedy idą pojeździć wyglądają teraz very trendy-modern-cool. W Pastorczyku - dla cudownej odmiany - mają kultowe rowery z epoki lodowcowej wyszykowane przez mojego ojca i brata Złotorękich i śmigają na nich w ubrankach często sfatygowanych, jak też pamiętających czasem jeszcze dzieciństwo ich matki. Bardzo mi się podoba takie życie na dwóch poziomach. Bardzo. Znam jednak osoby, które to za atak na godność dziecka (przy tym chyba również - a może zwłaszcza - na własne ego...) uważają dziurkę, łatkę czy plamkę na dziecięcym ubraniu. Najchętniej, dziecko puszczone nawet po wiejskim podwórku, po ogrodach, chlewach i stodołach widziałyby krystalicznie czyste i w markowej odzieży... I nie chodzi tutaj broń Boże o Em (bo bym nie zdzierżyła), choć ten akurat osobnik cierpi na inną "bakteriofobię", na punkcie której z kolei ja sama często mam fobię. Taką fobię wiązaną więc mamy... Jak to zresztą mąż i żona często nawzajem miewają :-).

Dziecko jest całkiem ładne (ładne?), kiedy wygląda tak:


 tak: (skarpety do sandałów są tu jak najbardziej zasadne, więc proszę nie porównywać do Polaków na wczasach w Egipcie)


tak: (mój mały polsko-indyjski Ronaldo w barwach UK...)


czy nawet tak: (nawet, bo z gilwonem i w getrach moro własnego wyboru)


Ale czy takie nie jest równie ładne? A może nawet... szczęśliwsze?



  ... i umie się przyjaźnić tam, gdzie prawie nie ma ludzi, w odróżnieniu od miejsc, gdzie ludzi jest wielu, a przyjaźni żadnej?






Wszystkie dzieci pochodzą z rodziny, k woli wyjaśnienia. Zresztą, na naszej wsi innych dzieci nie ma ;-).

W maju zaliczyliśmy komunię u osobnika z nagim torsem oraz podwójne urodziny jego sióstr (jedna 8-ego (7 lat), druga 9-go maja (1 lato)) zorganizowane żywiołowo na trawie przy domu.

Ja, co weekend użeram się w ogrodzie w P., który zarasta mi pędem jak szalony... Biorąc pod uwagę, że ogród jest naprawdę duży, a opiekuję się nim głównie sama (głównie) i tylko weekendowo, oraz że ogarniam wyżej pokazaną gromadkę, gotuję, sprzątam itp, itd - roboty mam tam zawsze po pas. Większość warzyw ładnie mi urosła, ale taka sobie pani fasola i panowie ogórkowie mogli postarać się bardziej. Ktoś mi szczodrobliwie wyciapał wszelką bazylię, cząber i papryka w ogóle mnie olały i postanowiły nie wzejść, a prym - jak zawsze - wiodą słoneczniki i koper samosiew. Rzodkiewka już zjedzona, sałaty w bród, a reszta w oczekiwanej normie. Zobaczymy też, jak w tym roku poradzi sobie dynia...

W Pastorczyku zbelowano już wszystką trawę, a w procesie tym uczestniczył po raz pierwszy zielony Class. Taka nówka, czterokołóka, wielokoniówka prosto z fabryki. Dzisiejsze traktory to są takie... norrrrmalnie wypasione jak świnie u najlepszego gospodarza. Niemniej jednak, ja największym sentymentem darzę naszą ponad 40-letnią "trzydziestkę" czyli słynne C 330. Kiedyś w P. wystarczył 1, potem 2 traktory. Teraz jest... 5 i też mają co robić. Czasy, co?

Poza tym - pogoda ostatnio leci sobie w kulki... Dziś co prawda wyjrzało słońce, ale dotychczas - chmury, nieboskłon bury oraz deszcze niespokojne potargały mną! Jest mi źle, kiedy co ranek zamiast słońca wita mnie cień! Wieczorami natomiast nie mogę ostatnio spać... Kiedyś z kurami, teraz z sowami... Po prostu, pomimo, iż nadal wstaję dość rano, to jednak ten długi dzień jakoś mnie rozstraja. W związku z tym - wpadłam w wieczorny szał oglądania filmów, w który to szał zasadniczo nigdy nie wpadam. Obejrzała więc ja sobie "Wilka z Wall Street", "Leona Zawodowca" oraz wczoraj w TVP 1 "Nie kłam kochanie".

I tak: 

Ad 1: Leonardo w swej roli świetny!Jego koleś ćpun, z którym użarł się starymi lemonami (???) również. A tak w ogóle - film całkiem fajny, choć - ciut za długi. Trochę zabawny, trochę szokujący. Obrazuje dzisiejszy świat, z którym ja nie mam wiele wspólnego, ale dobrze wiedzieć, że życie nie wszędzie wygląda jak moje - 1 mąż, zero kochanków, zero narkotyków, spokojna praca za średnią krajową, ogród warzywny na wsi i wycieczka za granicę raz na kilka lat ;-). Wyścig szczurów był mi naprawdę bliski jedynie podczas rozwalania starego kurnika w P. Wiało ich stamtąd wtedy chyba z 50 na raz... Szok! Wall Street ze swoim wyścigiem to przy tej akcji po prostu pestka.

Ad 2: Leon Zawodowiec to stary film. Dla mnie jednak nowy, bo widziałam go pierwszy raz. Wpisałam na listę ulubionych. Zdecydowanie. Jean Reno w swym rozchełstanym płaszczu, spodniach do kostki i piękną brzydotą podbił moje serce. Fabuła, akcja, zdjęcia - przemówiły do mnie, choć jest to typowy hollywoodzki styl... Gary Oldman - zajebisty! Małoletnia Natalie Portman - szacunek nie tylko za urodę od najmłodszych lat. Od teraz - moja ksywka Leon podoba mi się jeszcze bardziej. W zasadzie to możecie mi już mówić nie tylko Leon, ale i Zawodowiec ;-).

Ad 3: Lekko, łatwo i przyjemnie. Wszystko słodkie, zabawne i przewidywalne, ale na bezsenny wieczór, czemu nie? Najlepsza - Beata Tyszkiewicz ;-). Dama z humorem, dystansem do siebie i - ciągle - urokiem. Piersiówka, cienki szlug i kasyno nie odbierają jej żadnej z zalet ;-). No, i ten piękny Kraków w kadrach filmu...

Zagalopowałam się... Urywam więc w pół i na następny raz - raz jeszcze i raz nie ostatni - welcome to Amsterdam!

PS. Kolejny raz apeluję! Jedźcie na wakacje! Bez laptopów. Bez tabletów. Bez komórek! Albo zajmijcie się dziećmi, ogrodami, remontami. I NIE PISZCIE o tym! To może będę mogła WAS wtedy nadrobić...