Od tygodnia, codziennie dojeżdżam do pracy wprost z Pastorczyka. Samochodem służbowym, z innymi osobami. Jako kierowca. Tak się tymczasowo złożyło. Wstaję zatem około 5.20, szybko się wybieram, swoim autem dojeżdżam pod zakład w K., tam przesiadam się w auto służbowe, zbieram po miasteczku dziewczyny i prujemy do Gr. Odległość 50 km nie jest specjalnie porażająca, ale dziennie to już ponad 100 za kierownicą. W następnym tygodniu - kontynuacja. A potem już oddaję służbówkę w ręce kolegi, który obecnie się urlopuje i wracam do swojego mieszkania.
Takie codzienne dojeżdżanie jest męczące, nie powiem, ale te 2 tygodnie spokojnie przetrzymam. Zgodziłam się na taki dojeżdżający układ z dwóch, powiązanych ze sobą powodów: żadna z kobiet dojeżdżających z urlopującym się kolegą nie ma prawa jazdy (tzn. jedna ma, ale ona też się "byczy") i ja, ot tak sobie, trochę miłosiernie, trochę interesownie zaproponowałam im miejsce za kierownicą w swojej osobie. Miłosiernie, bom wszak ta od Aniołów ;-), a interesownie, bo przecież moje dzieciaki na wsi i tym samym będziemy mogli być razem każdego dnia. Do tego - czas żniw wynosi się właśnie na świecznik, a zatem moja obecność tym bardziej będzie tam wskazana. Zwłaszcza, że i pogłowie rezydujących małolatów od jutra wzrasta o sztuki dwie... No i jak żniwa, to zawsze więcej ludzi do pomocy, co równa się większej ilości gęb do karmienia. Tak na stałe jest nas teraz w domu około 16 osób, więc proszę sobie wyobrazić ile trzeba jedzenia, picia, prania (!!!), uwagi i dodatkowych par oczu, co by zwłaszcza te maluchy ogarnąć...
Taaak, takie to nasze lato. Zero plażingu, jezioringu czy góringu, a tylko multum robotingu. No, łomżing owszem też jest, bo część męska systematycznie dba o kratę małego, chłodnego w pakamerze pod schodami ;-).
Dość skromny w osoby w ciągu całego roku Pastorczyk, latem pęka w szwach. I choć czasem jest ciężko, nerwowo i nie do wytrzymania, to... chyba jest dobrze. Tak ma być.
Narobiłam już kompotów z porzeczek, muszę jeszcze dorobić mieszanych - porzeczka-wiśnia, ale że wiśni na drzewach jedno wielkie zero, to czekam aż mi ktoś kupi z wiadro tego owocu na rynku. Osobiście kompotowa za bardzo nie jestem, ale nasze domowe ludzie są, więc trzeba im nawekować i już. Ponadto, zaczynają się już niebezpiecznie mnożyć ogórki, więc co drugi dzień słój, dwa małosolnych (idą jak świeże bułeczki). Cukinia zaczyna się już przejadać, a dynie właśnie wzięły się do galopu.
A lato, tak w ogóle jest przednie... Takie prawdziwe. Takie, jak lubię... Czegóż chcieć?
Cieszę się zarazem na wypad do Amsterdamu, choć nie ukrywam, że ostatnie 3 wypadki lotnicze pod rząd, jakoś tak zasiewają we mnie ziarno swoistego lęku. Dodam też, że napisałam wcześniej posta związanego z tymi katastrofami oraz moimi fobiami podróżniczymi, ale - nie opublikowałam go i na razie nie zamierzam. Dość, że w powietrzu dzieje się ostatnio zbyt wiele, jak na moje nerwy i wrażliwość. Nie chcę się jeszcze dodatkowo tym nakręcać pisząc posta! W każdym razie - rozbity (zestrzelony) samolot malezyjski latał za mną jak cień przez kilka dni. Przeżyłam tę tragedię dogłębnie i nawet nie chciało mi się wtedy pisać o swoich letnich dyrdymałach, jak też bez entuzjazmu i uciechy czytałam blogowe wpisy z Waszych udanym wakacji. Moja empatia mnie kiedyś wykończy. Ja spać nie mogę przez te katastrofy! W pracy skupić się nie mogę! Samolot malezyjski wzruszył mnie chyba najbardziej, bo leciał właśnie z Amsterdamu i na jego pokładzie było tak wiele dzieci! I samolot nie rozbił się bo mgła, awaria, czy Bóg tak chciał. Do końca nie wiemy kto dokładnie, jak i dlaczego puścił w niego rakietę, ale wersja "został zestrzelony" ciągle pokutuje i wydaje się być bardzo prawdziwa! Kiedy już z lekka ogarnęłam się po tej szokującej wiadomości, usłyszałam informację o samolocie tajwańskim, a wczoraj - na dokładkę ten algierski! Podobnie działają na mnie wypadki samochodowe. Niedawno, na drodze którą jeżdżę do Grajewa też zdarzył się makabryczny wypadek. Dwójka osób jadąca samochodem na angielskich rejestracjach, a zatem z kierownicą po prawej stronie, podczas wyprzedania wpadła pod tira i... wiadomo! Zresztą, na tej naszej drodze, okupywanej przez tiry i inne ciężarowce jadące do krajów bałtyckich, wypadki są całkiem częstą zmorą! Kiedy zdarzył się ten wypadek angielskiego samochodu, właśnie jechałam do pracy. Ogromny korek spowodował, że musiałam jechać objazdem przez kraki-maki. Drożynka wąska i kręta. A mimo to, niektórzy kierowcy zachowywali się tak, jakby nadal pruli szeroką krajówką! I jak ma nie być wypadków? Co mi po tym, że ja jadę spokojnie i uważnie, skoro byle debil może mi zmącić mój spokój w try-mi-ga?!
Ja swój wypadek już miałam. 9 lat temu. W drodze do pracy. Jechałam jako pasażer na tylnym siedzeniu. Od tamtej pory unikam jazdy na tylnym fotelu i wolę dołożyć kasy do swojego auta, ale jechać sama jako kierowca, niż męczyć się jako pasażer. Długo nie zdawałam sobie sprawy z konsekwencji tamtego wydarzenia, ale jak się okazuje, one są! Nie dość, że odczuwam dyskomfort w miejscu pękniętego wtedy nosa (zwłaszcza na zmianę pogody), to jeszcze omal nie wyskoczyło mi serce podczas ostatniej przejażdżki z kolegą (tym, którego służbówką teraz jeżdżę). Kolega jeździ - zdaniem innych - normalnie. Ba! Ja sama pokonuje trasę K. - G. w bardzo podobnym czasie, co on. Ale. Mam wrażenie, że on jedzie o wiele, wiele szybciej i agresywniej niż ja (no, agresywniej na pewno) i za każdym razem, gdy pokonuje zakręt czy kogoś wyprzedza, mam ochotę zatrzymać go, wysiąść i dalej iść pieszą. Czy to jest normalne? Nasz wypadek zdarzył się na skrzyżowaniu. Nasz kierowca ruszył z drogi podporządkowanej i walnął w rozpędzone auto z drogi głównej. Byli poszkodowani mniej i bardziej, ale na szczęście nikt nie zszedł z tego świata i nikt nie był zdruzgotany na miazgę. Od tamtej pory, troszku mi się chyba w główce pomerdało, bo bywa, że wieść o jakimś wypadku potrafi zajmować mi myśli non stop. Unikam też jak ognia, o czym już wspomniałam, jazdy w charakterze pasażera.
Jak też pisałam wcześniej, lot samolotem bardzo mi się podoba, bo jest naprawdę ekscytujący i przyjemny, ale jednak co ląd, to ląd... Katastrofy lotnicze statystycznie zdarzają się rzadko, ale jak już się taka zdarzy... No.
Dobra. Koniec. Ani słowa więcej. Dla mnie naprawdę lepiej i bezpieczniej pisać i czytać o dyrdymałach.
* * *
Na śniadanie zjadłam pączka i czekoladowy serek. Wyobrażacie to sobie? Bo ja nie! Ale jednak! Jednak to prawda ;-). Ale żeby nie było tak słodko, kawa, jak zawsze była czarna i gorzka.
Miłego łomżingu (czy tam warszawingu, krakowingu etc) w weekend, kochani!