piątek, 24 października 2014

Chłopak pierwsza klasa

Maksymalny zapytał mnie wczoraj, dlaczego do przedszkola wychodzimy w nocy...

Niedługo zapyta, dlaczego również w nocy wracamy...

Oj, poplątało się w naturze tak, że 3,5 latek rozumkiem tego nie ogarnia.


I ja chyba jeszcze nie ogarniam, choć powinnam już jak ta la-la, skoro nosi mnie po tej ziemi już ponad 4 dekady (ałałaj!, jakież to bolesne uświadomienie!). No, ale jak tu przywyknąć do chodzenia nocami do przedszkola? Nie da się i już. Nawet po 4 dekadach.

Niestety, dalej muszę w punktach. Inaczej nie pójdzie...


1. Młody człowiek, który od 1 września chodzi do I klasy, tydzień temu dostał mieczem po barku i jest już pełnoprawnym rycerzem do walki z nauką. Nauka zaś idzie mu dobrze. Są szóstki i piątki, a nawet czwórki. Za malunek zrobiony farbami dostał nawet 3+, ale następnego dnia wyznał, że sam ją sobie postawił, bo takiej oceny jeszcze nie ma... No i "ten motyl, kiedy chciałem mu zrobić czarne kropki jako oczy, to się prawie cały zrobił czarny, bo te oczy się rozpłynęły i zafarbowały mu na czarno i skrzydła i czułki i pomyślałem, że sobie trzy z plusem postawię...". Faktycznie, trója nakreślona była jakby jego własną ręką, a cały malunek moim zdaniem, mimo rozmazanego motyla, zasługiwał choćby na jakieś 4 minus. Trudno mi było uwierzyć, że pani byłaby aż tak surowa dla tego obrazka, no ale uznałam jej autorytet bez dwóch zdań... Tymczasem szydło wyszło z worka i samo się przyznało... Ech! Czyżby mój syn, w przyszłości zamiast chodzić i wykłócać się o lepsze oceny, będzie chodził i wykłócał się o gorsze? Utrapienie z tym chłopakiem! 

Pisanie idzie mu całkiem dobrze, czytanie też, choć mistrzem grafologii i biegłego składania sylab jeszcze na pewno nie jest. Muszę go nieco pilnować przy odrabianiu lekcji, bo są takie zadania, że sam nie umiałby przeczytać polecenia, jednak ogólnie radzi sobie bez mojej większej pomocy. Czasami kręci nosem na przymus odrabianek, bo mu "się nie chce" (a komu się zbytnio chciało...), czasami, kiedy w czymś się pomyli lub mu słabiej idzie - jęczy, narzeka, roni łzy i jedzie. Po kim? Po matce, bo raczyła "wetknąć w coś nosa", bądź odezwała się w nieodpowiednim momencie. Grrr... Zawsze był emocjonalny... ;-). Tak, czy siak, na pytanie, czy chciałby wrócić do przedszkola mówi, że zdecydowanie NIE! Wniosek z tego chyba taki, że akurat mój 6-cio latek okazał się do szkoły gotowy. Rzekłabym wręcz, że czuje się tam jak ryba w wodzie. Pani nie skierowała go również na zajęcia wyrównawcze, więc mam kolejny dowód na tę gotowość. Obym tylko nie dostała kiedyś dowodów na stan odwrotny... 

Trzy dni "mamy" na 8-smą, dwa na przedpołudnie. Z uwagi na to, że pracuję od 7, nie mam możliwości zaprowadzania ucznia do szkoły. Robi to zaprzyjaźniony młody człowiek z rodziny naszej niani (dokładnie jej 19 letni syn), który codziennie stawia się u nas o 6.30. Ja zabieram wtedy ze sobą Maksymala i wiozę go do przedszkola, a Olu zostaje pod kołdrą, po czym zajmuje się nim już jego opiekun ;-). Po lekcjach zawsze idzie do świetlicy, skąd wprost po pracy go odbieram. A potem oboje jedziemy do przedszkola zebrać młodszą sztukę. 

Teczkę, tornister (NIE MÓW MI JAKAŚ TECZKA!!! ANI TORNISTER!!! JA MAM PLECAK!!!) uczeń ma przeważnie ciężką. A to chuchro takie... Elementarz, ćwiczenia, 2 dodatkowe książki z polskiego i matematyki, 2 zeszyty, piórnik, pudełko z jedzeniem, buteleczka z piciem, 2 razy w tygodniu dodatkowo kniga do religii i angielskiego oraz strój gimnastyczny... Całe szczęście, z bloku do szkoły mamy niezwykle blisko, a uczeń ma tragarzy - mnie i Matea. Niemniej - ZA CIĘŻKO!!!

W środy po południu chodzi uczeń na zajęcia tańca i dobrych manier. W szkole, ale prywatnie, za kasę. Zajęcia prowadzi pani Kinga, która prowadziła je kiedyś w przedszkolu. "Ona jest taka super, mamo, że ja MUSZĘ tam chodzić!". Nie było wyjścia... Są to na razie jedyne dodatkowe zajęcia, na które młody chodzi. Na inne przyjdzie jeszcze pora, zwłaszcza że na pytanie, co chciałby dodatkowo robić, gdzie chodzić, czego się uczyć mówi, że nie wie. Może gitara, może piłka, może szachy, może konie (bo miał okazję 2 razy pojeździć wierzchem :-)). Pomyślimy. Póki co, i tak nie wiem gdzie mam łapy włożyć i jak wyrobić się z intensywną codziennością. Jedyne, co w związku z obecną sytuacją dla swego dobra zrobiłam, to... ograniczyłam wizyty w Pastorczyku.

2. Z uwagi na to, że punkt 1 okazał się nieplanowanie długi, dalszych punktów dzisiaj nie będzie. Zapisałam co powyżej po to, by za kilka lat przeczytać o tym z sentymentalnym uśmieszkiem. Bo tak się złożyło, że przeczytałam niedawno swoje dawne wpisy na tym blogu i stwierdziłam, że gdyby nie one, to ja niewiele bym pamiętała z naszej przeszłości. Tej niedawnej... Co tu gadać o dawnej... Tyle fajnych szczegółów i drobnych sytuacji, jakich nijak nie da się w sobie nosić na co dzień...

Mając na uwadze powyższe, żałując że tak mało ostatnio piszę, poszłam do lasu, poszukałam najbardziej sękatego kija i tak się nim wyłomotałam po garbie, że w te pędy otworzyłam "nowy post" i napisałam. W tempie iście ekspresowym. I zamierzam ten kij trzymać teraz w pogotowiu, blisko siebie. No.