środa, 31 grudnia 2014

31.12.2014 r.

Nic z tego, dzisiaj nie zdołam napisać ani słowa o górach i Krakowie. Obiecałam bowiem wstawić jakieś zdjęcia z pobytu, a tych jeszcze pod ręką nie mam. Te, które sama zrobiłam telefonem wymagają przebierki i ewentualnie delikatnego retuszu, a te które zrobił Em wymagają, by być mi w ogóle od autora dane... Autor zaś, jak wiadomo, w kondycji niezbyt dobrej, stąd i porządków w aparatach jeszcze nie porobił. Zdjęć napstrykał sporo, ale zdecydowanie więcej kręcił filmików. Praktycznie cały pobyt mamy nagrany. Będzie tego co najmniej 4 DVD. Wczoraj miałam okazję zerknąć kątem oka na "film" z chłopakami i ze sobą w roli głównej i... o ile chłopcy jak zawsze są video i fotogeniczni, o tyle jak tylko na wizji pojawiała się moja własna postać...

Matko Święta - myślałam sobie - to ja naprawdę tak wyglądam, tak mówię, tak chodzę, tak się zachowuję i nikt mi nic nie mówi??? Przecież to straszne!

Jednak dobrze czasem tak spojrzeć na siebie z boku (bądź/i z tyłu), bo mamy szansę odkryć siebie na nowo ;-). Niemniej, moje odbicie w moich własnych oczach prawdopodobnie i tak będzie inne, niż mój obraz w oczach innych, stąd chyba nie ma się czym zbytnio przejmować... 

*   *   *
Ostatni dzień roku 2014. W porównaniu z rokiem 2013, który głównie upłynął mi pod znakiem choroby i śmierci Mamy, ten rok nie był zły. Dwa razy byłam w Amsterdamie, ostatnio spędziliśmy tydzień w górach, po drodze odwiedzając pod Krakowem moją przyjaciółkę ze studiów (po 7 latach!). Dość podróżniczo jak na nasze warunki :-). Olek rozpoczął naukę w szkole, Bet podjęła decyzję o ślubie i wyprowadziła się z P... W moim życiu osobistym i zawodowym - przyjemna stabilizacja.

Coś złego? 

W maju zmarł jeden z moich ulubionych wujków - profesor gdyńskiej Akademii Marynarki Wojennej w stopniu komandora... Żal! Bo naprawdę wspaniały człowiek to był. Dwa lata wcześniej zmarła mu żona, z którą tworzył wspaniały związek od wielu, wielu lat i za którą tęsknił... Kto wie? Może on, ciocia i moja mama razem spędzą dziś Sylwestra? ;-) 

4 poważne katastrofy lotnicze (plus samolot zaginiony wiosną)! - haniebny to rok dla lotnictwa, oj haniebny. Mój Em sporo samolotem podróżuje, stąd zawsze latanie mam na uwadze. Ba, w tym roku sama 2 razy siedziałam w samolocie, a podczas podroży z chłopakami napotkało mnie nawet sporo nieprzyjemności, brrr.

W tym roku poznałam też na żywo jedną blogową duszę (Anabell!) :-). Inne planowane spotkania z blogerskimi powinowatymi (w tym 2 właśnie w Amsterdamie) niestety nie powiodły się, ale liczę na to, że pod tym względem rok 2015 będzie łaskawszy (Mia!).

W pracy dziś błogi i nudny spokój... Pół biurowca zapewne się urlopuje, bo ciężko uświadczyć kogokolwiek na ciemnych korytarzach. W moim sektorze tylko ja i kolega mecenas.

Niby od jutra zmieni się tylko data, a życie będzie biegło nadal swoim trybem, to jednak mam poczucie, że coś się kończy. Nie wiem, czy to przez tę pustkę i ciszę dookoła, czy faktycznie "coś jest na rzeczy"... 

Po pracy muszę zakupić szampany, wino na grzańca (Em sobie zażyczył), jakieś ciasto dla dzieci (pieczenie odpada, i tak mam armagedon na głowie) i filety z kurczaka (o ile jeszcze gdzieś dostanę...). W domu zrobię 2 sałatki i szybkie chicken curry, upiekę bakłażana z cukinią i... już. 

Nie wiem, czy wytrwamy do północy... Dzieciaki raczej nie, ja mogę mieć problem, Em - nie wiem... Czy to jednak ważne? Nowy Rok można przywitać równie dobrze o 7 rano 1 stycznia :-).

BAWCIE SIĘ DOBRZE - GDZIEKOLWIEK I Z KIMKOLWIEK BĘDZIECIE! A ROK 2015 NIECH WAM PRZYNIESIE SAME DOBRE DNI I ZDROWIE. SPEŁNIENIA MARZEŃ I MIŁOŚCI! 

DO SIEGO ROKU! 
NIECH MOC BĘDZIE Z WAMI :-)

wtorek, 30 grudnia 2014

Pan mężyk był chory

Pojęcia bladego nie mam o czym tu napisać, od czego zacząć, co umieścić w środku, a na czym zakończyć... 

Pobyt w górach - udany. Tu nie zaprzeczam. Niemniej, skoro gdzieś wyjechałam i ominęły mnie garnki, mopy i zakupy to teoretycznie powinnam być wypoczęta, tak?

Tymczasem, zrąbana jestem jak koń po orce. Sam wyjazd bowiem, choć minęło od niego zaledwie 3 dni - rzekłabym, iż poszedł był już sobie w totalne zapomnienie, a na świecznik mojego żywota wdrapała się ostra i bezwzględna codzienność.

Kiedy wczoraj wróciłam z pracy do domu, zastałam w nim chlew jakiego nie powstydziłoby się stado ryjących w gnoju świń. Świń największy zaś - dodatkowo - CHORY. Smętnie zwisający na pochylonej postaci dres, czapka krzywo stercząca na łysym czubie, szal zimowy omotany na skręconej szyi, wełniane skarpety jak kacze człapy, maślany wzrok, chrząkanie, kichanie, pokasływanie, wałęsanie się od łóżka do łóżka, pretensjonalne łykanie tabletek i znaczenie terenu niezliczoną ilością zużytych chusteczek...
 
I raz po raz zaglądanie do lodówki i szafek. Po co, ja się pytam? Obłożnie chorzy przeważnie apetytu nie mają, więc tym bardziej powinni stronić od centrum zaspokajania głodu, tak? Tymczasem wściubiali nosa w każdą przytarganą przeze mnie torbę z zakupami i w każdy ulokowany przeze mnie na kuchence gar.  

Nie zdążyłam jeszcze rozpakować dokładnie wszystkich bagaży po naszym powrocie, więc tu i ówdzie walają się torby i walizki, wszędzie leżą buty w reklamówkach oraz stosy ciuchów do prania lub już po upraniu. Jeśli pralka wyzionie mi ducha, nie zdziwię się. 

Przeziębiony mąż (katarek, kaszelek i ból główki) oraz dwójka zalegających od rana do wieczora w domu dzieci, to poważne zagrożenie dla mojej kondycji psychicznej, że fizyczną przemilczę, albowiem tu bardziej wytrzymała jestem. Dwa rozbebłane łóżka (chory koczuje w każdym z nich - zależnie, gdzie akurat jest mniejszy ruch i gwar dziecięcy), stół w dużym pokoju zawalony choinką, kredkami, książeczkami, nożyczkami, wycinankami, opakowaniami po batonach, kubkami po kakao i czym tam jeszcze możliwe. Podłoga zasłana zabawkami, okruchami, skarpetami, wspomnianymi wcześniej chusteczkami, kłakami z kurzu, kociej sierści i piaskiem spod butów, który chrzęści pod nogami od naszego przyjazdu - jak nie wcześniej. Kuchnia? O, tu to dopiero jest hard core. Wielki czarny wór na śmieci koło krzesła, stos brudnych naczyń na szafkach - bo wszak nie da się wyjąć czystych ze zmywarki i zapakować w nią użytych. Nie ma czystego małego talerzyka pod kanapkę? Nie szkodzi, zje się na głębokim, bądź nawet na paterze do ciasta. Nie ma czystych łyżeczek, by zjeść serek? Nie szkodzi, zje się zabłąkaną miarką od syropu... Kąt, w którym stołuje się Kiara... no, tu to już naprawdę blisko do świńskiego koryta. Reszta domu w podobnym stylu, więc opisywać nie warto, wystarczy tylko uruchomić wyobraźnię. Tylko, czy czyjakolwiek wyobraźnia sprosta temu wyzwaniu... W łazience zepsuła się jarzeniówka. Od pewnego czasu posiłkuję się więc stojącą lampą z Ikei. Z drzwi do pokoju Em odpadła jakiś czas temu klamka... Może by i spróbował to i owo naprawić, ale przecież on jest CHORY! Nie dość, że łazi jak ofiara losu, to jeszcze jedynym problemem, który podczas tego łażenia roztrząsa jest to, JAK ON MÓGŁ ZACHOROWAĆ? Przecież nikt tak jak on o siebie nie dbał! Dzieci zdejmowały czapki na dworze i latały po hotelu w kusych koszulkach, ja non stop łażę bez czapki i często bez rękawic! A On? Wszystko książkowo. I tylko On zaniemógł...

Chore dziecko to pikuś, bo często nawet jak jest chore, to stara się zachowywać jak zdrowe. Chory chłop zaś - niemal na odwrót. Nie twierdzę, że nic mojemu nie dolega, bo faktycznie się przeziębił, ale autoportret jaki sam sobie z tego powodu maluje - miast mnie rozczulać, to mnie troszeczkę drażni. 

Dzisiaj po powrocie do domu na mur beton zastanę podobną sytuację (no, chyba, że zdarzy się cud). Zamierzam jednak wziąć wtedy góralską ciupagę i pogonić całe towarzystwo do roboty - poczynając od najmniejszego, a na największym kończąc, kota po drodze nie oszczędzając też. No. 

Jutro Sylwester. Będziemy wszyscy czworo (+ Samanta i kot) siedzieć w domu. Imprezę zaś odpękamy rzeczonego 3 stycznia na weselu. Już się tego wesela nieco boję - nie dlatego, że będę w jakimś tam centrum zainteresowania, a dlatego że będę musiała oporządzić nie tylko siebie, ale również co nieco piętro w P., chłopaków i Em. No i zanosi się na mróz. Cosik się obawiam, że moje ponczo i szpilki mogą nie podołać wyzwaniu i zmuszona będę przeprosić swoje futro sprzed 20 lat, a zamiast wdzięcznych pantofelków przywdziać solidne kozaki w kolorze black. Wesele w środku zimy - finezja jak bum cyk cyk! Może jeszcze baranicę se sprawię, kurde mol! I koniecznie - K O N I E C Z N I E - barchany na dupę! A co! jak już się odziać to na MAXA!

Uff, opowieść o wyprawie w góry - nieco później. Dziś musiałam się wyspowiadać z tego, co tu i teraz. Nie samymi przyjemnościami przecie człek żyje (ba, rzadko tylko nimi ;-)).

PS. Wystosowałam do Obłożnego zapytanie o stan samopoczucia i stan mieszkania. Podobno mu lepiej i nawet przymierzał się do odkurzania, ale worek w odkurzaczu okazał się pełny i nie może znaleźć nowego, więc czeka na mnie...

PS nr 2. E tam, czym ja się przejmuję? Przynajmniej jest wesoło, jest karnawał, jutro Sylwester, będzie grzaniec i znów - aż do 7 stycznia - WOLNE :-))). Chlew się kiedyś posprząta. Prawda?


piątek, 19 grudnia 2014

Wąż świąteczno-weselny

Jeśli nie napiszę dziś, to w tym roku (chyba) nie napiszę już wcale. A wypadałoby. A zatem piszę. Cokolwiek, jakkolwiek, byle w ogóle "kolwiek".

W poprzednim poście była u mnie zima. I był to niezwykle pozytywny i właściwy porządek świata. Co mamy obecnie? Dziś jest stopni +9 i mżawka. Co to ma być, do diaska?

Za 2 dni wyruszamy w naszą świąteczną podróż. Moja waliza a'la czerwony słoń zawala w mieszkaniu już od sierpnia, waliza Em zawala w nim od jego powrotu z Ams w ubiegłym tygodniu. I są to jedyne jak dotąd elementy do naszej wyprawy "przygotowane". Reszta zawala jeszcze kosz z brudami, pralkę oraz szafy i szuflady. Nie wiem, czy część nie zawala jeszcze półek i wieszaków sklepowych... 

Pierwotna wersja wyjazdu przewidywała start w sobotę rano. Tymczasem jednak, start ma nastąpić również rano, acz dopiero w niedzielę. Nie wyobrażam sobie bowiem, bym miała pakować wszystkie manele, czyścić Kiarową kuwetę, obmyślać i szykować "podróżne menu" dziś po pracy. Sobota, jako dzień wolny pozwoli mi wszystko zrobić ze spokojem (czyżby?). No i - skoro na Święta wybywamy hen hen, wypadałoby udać się dziś na Pastorczyk, spędzić z tamtejszą bracią nieco czasu, pożyczyć jej Merry Christmas i zostawić auto (tydzień pod blokiem = ryzyko - może nie takie, że mi je gwizdną, ale że nie jeżdżone potem mi nie zapali; akumulator niby dobry - no, ale ja przezorna jestem). 

Podróż zapowiada się długa jak zima stulecia (której teraz ani widu, ani słychu). Najpierw autobus do Warszawy, potem pociąg do Krakowa. Łącznie jakieś 9 godzin, ale nie zaprzątam sobie tym głowy. Książki, smartfony, tablety, drzemki, zabawki - damy radę.

W Krakowie odbiera nas moja przyjaciółka i jedziemy do niej na podkrakowską wieś. Do Zakopanego wyruszymy z Kraka 23 grudnia rano. Wracamy 27-ego. Ostatni raz widziałam góry we wrześniu 2007 roku. Byłam wtedy na 2 dniowym szkoleniu z pracy i jedyne, co mi było dane poza tym szkoleniem, to spacer po Krupówkach... Był też wtedy ze mną Oluś :-). Jako czteromiesięczny zaczątek siebie samego :-). Także - Aleksander pojedzie teraz do Zakopanego po raz drugi, choć zobaczy je swymi pięknymi oczętami po raz pierwszy :-). Kiedy ja pierwszy raz zobaczyłam góry (a miałam wtedy 27 czy 28 lat!) - wydawało mi się, że jestem w bajce, w zupełnie innym świecie. Byłam zafascynowana przez duże Z. Liczę, że wszyscy moi trzej panowie podzielą teraz moją ówczesną fascynację.

Wyprawa, choć daleka, nie "przeraża" mnie jednak tak, jak wesele Bet. Nie wiem, co ta dziewczyna miała w głowie, żeby wybrać na świadków mnie i Em... W zasadzie to zamiast Em miał być najpierw kolega Barta, ale ponoć żona tego kolegi poczęła robić problemy. Że będzie się źle czuła. Że będzie to nie fair w stosunku do niej i takie tam. Ponoć, po prostu zazdrosna o tego swego mężona jest.

Także, skoro żona wyżej wspomnianego kolegi miałaby się czuć niekomfortowo w sytuacji, gdyby jej mąż stał obok mnie (stał! bo wszak nic innego!) w kościele, Bet szybko zadecydowała, że męża tego zastąpi inny mąż, czyli mój własny. Zapytałam więc tego męża swego, co on na to, tłumacząc zarazem dlaczego właśnie tak. Nie zrozumiał za bardzo pobudek żony męża, który pierwotnie miał mi towarzyszyć, gdyż on sam nie czuł dyskomfortu na myśl, iż jego żona będzie stała w kościele z cudzym mężem w zaszczytnym, bądź co bądź celu. Niemniej, jako że bardzo lubi moją sis i kibicował jej w układaniu sobie życia, zgodził się bez szemrania. No, trochę mu było nie w smak, bo zamierzał robić video i zdjęcia z ceremonii, ale kapizdun - przepadło. Kto inny stanie za kamerą, a on pokornie - stanie przed ołtarzem. 

Bet uparła się, bym ja jej świadkowała, choć namawiałam ją na jakąś młodą, niezobowiązaną parę. "My stare dziady jesteśmy, żonate, dzieciate, poszukaj kogoś innego" - perorowałam. Niemal się obraziła, więc zaprzestałam kwękania i wzięłam to na klatę. Ja mam lat 41, Bet 27. Nie mamy innych rodzonych sióstr. Można powiedzieć, że wychowałam Bet, bo jednak 14 lat różnicy robi swoje. Polegamy na sobie i wspomagamy się na każdym polu - zwłaszcza teraz, kiedy nie ma już Mamy. Kiedy urodził się mój pierwszy syn - kogo wzięłam na chrzestną? Wiadomo. Kiedy braliśmy z Em ślub cywilny, kto był moim świadkiem? Wiadomo. Kiedy braliśmy ślub w kościele, kto mi świadkował? Wiadomo. Kiedy urodził się Tomaszek Bet, kto został jego chrzestną? Wiadomo. Kiedy więc teraz Bet bierze ślub... być może to naprawdę oczywiste, że ja powinnam być jej świadkiem? Ma ktoś wątpliwości? Bo ja już chyba nie... I poświęcę się, choć uwierzcie - dla mnie to zaiste poświęcenie jest!

Bo.

1. Chcąc nie chcąc, może nie na pierwszym ogniu, ale jednak będę w jakimś tam centrum zainteresowania (a ja nie lubię!!!). Do tego ten mój mąż innowierca i obcokrajowiec... Wiele osób z mojej rodziny i znajomych go zna, sporo zna jedynie ze słyszenia, a inni wcale, więc pewnie co niektórzy "będą się gapić". Nie będzie za bardzo na co, bo Em nie odbiega od nas wyglądem na tyle, by budzić podejrzenia, kontrowersje, czy też niezwykłą ciekawość. No ale... No właśnie co ale? Co ale? Czy ja mam się tym przejmować? No nigdy! Może wręcz przeciwnie - powinnam być z tego dumna?

2. Będąc świadkiem - trzeba jakoś wyglądać. Nigdy, przed żadną imprezą, większą, czy mniejszą, nie chodziłam ani do fryzjera, ani do kosmetyczki. Czy to wesele, czy bal prawnika, czy bal firmowy, czy własny ślub. Nigdy. Jak mogłam, tak się ogarniałam sama i zwykle na dobre mi to wychodziło. Tym jednak razem - iść muszę, bo inaczej się uduszę. Z rozpaczy. Profesjonalnie mejkapować się nie umiem, pazury zwykle mam krótkie i nie pomalowane, bo choć pomalowane bardzo mi się podobają, to sama nie mam serca do ślęczenia z buteleczką i pędzelkiem we własnych łapach nad własnymi łapami... Włosy - mój problem odwieczny - zostały przedwczoraj odmalowane i przed ślubem będą musiały oddać się w profesjonalne ręce, co by chociaż tego dnia mnie nie dobijały. Uhodowałam je już do ramion i nie zamierzam ścinać. Albo poproszę o tzw niedbałe upięcie (nic ścisłego i nic gładkiego), albo lekkie pofalowanie, czy pokręcenie i puszczenie wolno. 

3. Sukienka. W sklepach on real nie znalazłam ŻADNEJ, która zaspokoiłaby mój wybredny gust. W sklepach on line zamówiłam... 10. Dziewięć odesłałam z Panem Bogiem niemal natychmiast. Ostała się ino jedna, która również nie jest szczytem moich marzeń-wyobrażeń, ale spełnia kilka podstawowych kryteriów: zasadniczo jest prosta tzn. bez zbędnych ozdób, gadżetów i innych pierdół, jest w moim ulubionym granatowym kolorze, jest wygodna i nie krępuje ruchów. Długość jest tu akurat średnia - lekko za kolano, ale: sukienek długich nie trawię i musiałaby to być jakaś super hiper wyjątkowa, bym mogła ją na siebie włożyć, sukienki krótkie i dopasowane lubię bardzo, ale odpowiedniej nie znalazłam, a ponadto - pomyślałam, że na wesele w mojej roli wypada mieć coś, co za wiele nie odsłoni, bo jeszcze się cudze męże zbieszą i będę miała do czynienia z ich żonami. A ja wszak pacyfistka jestem i konfliktów unikam. Góra sukienki jest dopasowana a dół taki, że sobie spływa delikatnymi fałdkami i tak je skonstruowany, że jak zakręcę pirueta na szpili od Badury to będę wyglądała jak granatowy spadochron, co to w turbulencje wpadł :-).

4. Ślub zimą ma to do siebie, że ciężko wystać w kościele w outficie z cienkiego tiulu, tudzież pajęczej koronki, prawda? Trzeba zatem coś odpowiedniego na te tiule wewlec, co by potem nie latać jak ten kot z pęcherzem, jak też nie dygotać przed ołtarzem jak osika. Kurtki narciarskiej, ni czarnego płaszczyka z kapturem człek nie wewlecze, bo jakżeby to się miało do całości? Jak ten kwiatek do kożucha, świnia do siodła, czy wół do karety? No nie da się i już. Płaszczyków w kolorze bardziej jasnym, niż ciemnym znalazłam on line sporo i nawet kilka zatrzymało na dłużej mój wzrok. Ale: po pierwsze; cenom powyżej 300 zł odmówiłam współpracy, a tylko w takich cenach były te szmaty, które ewentualnie mi się podobały, po drugie: wysłuchałam jak zwykle głosu rozsądku i uznałam, że nawet gdybym podjęła współpracę z tymi cenami, to: czy ja później jeszcze gdzieś taki ciuch założę... No znam siebie. Nie założę. Nie jestem elegantką. No ni w ząb nie jestem i nie zamierzam udawać, że jestem. Może nie chodzę odziana jak ten łach ostatniej kategorii, ale płaszczyki, eleganckie spódniczki, żakieciki, garsoneczki to nie ja. Moja ewentualna "elegancja" to dżinsy, szpilki i koszula, bądź naprawdę proste sukienki, czy spódnice.

W związku z tym, że z płaszczyków on line zrezygnowałam, a on real nie znalazłam ANI JEDNEGO godnego uwagi - zakupiłam sobie ciemnoniebieski ażurowy sweterek oraz ponczo z jasnej wełny, które łącznie kosztowały mnie 110 zł. I tymi oto dodatkami zamierzam się ocieplić i wyglądać przy tym inaczej niż normalnie, czyli deko nienormalnie, ale zarazem oryginalnie. Jestem szczęśliwa, że nie dałam nabrać się na żaden paniuśkowaty płaszczyk, który by mi potem służył jako pokarm dla moli. Co prawda nie jestem pewna, czy aby wełniane ponczo też za niego nie posłuży, bo mole akurat bardzo w wełnie gustują, ale co dać pożreć molom 75 zeta, to nie 3, czy 4 stówy. Ślub ślubem, ale kasę szanować trza! 

Bet dała mi absolutnie wolną rękę w kompozycji stroju. Obie doszłyśmy jedynie do wniosku, żebym nie przyoblekała się w biel, ani czerń. Aczkolwiek kocham czerwień, z tego koloru również zrezygnowałam, co by nie bić nią po ludziach jak krwawiącym sercem. Róży, beży, seledynów, błękicików i innych pastelików... no cóż, nie lubię, więc ostałam się przy moim ukochanym granacie. W grę wchodził jeszcze brąz, fiolet, jakaś ciemna zieleń i ewentualnie szarość czy srebro. No, ale w tych kolorach nie znalazłam niczego ciekawego... Boziu, jaka ja wybredna jestem. Na 100 sukienek odpowiada mi dosłownie kilka. Też tak macie?

Bet będzie miała suknię ecru. Na wierzch, teściowa ma jej dostarczyć jakieś (olaboga) futro... Nie widziałam ni sukni, ni futra, nie umiem ocenić. Kiedy opisałam Bet swoje odzienie - zaklęła po swojemu (sorry za dosłowność) - "Kurwa, coś czuję, że będziesz wyglądała lepiej ode mnie". Oooo, zapewne. Mam już ponczo, jeszcze tylko pióropusz, tomahawk, koń i wszystko gra! Bet jest ode mnie sporo wyższa i tęższa, choć nie gruba, stąd zawsze ma kompleks na swoim tle. "Mam bary jak chłop od wideł" - żali się, po czym dodaje "ale co tu się dziwić, w końcu hoduję bydło i widłami obracam"... W ubiegłym miesiącu po raz pierwszy w życiu ścięła swoje długie, kręcone włosy. Nie na chłopaka, ale jednak na krótko. Ma taką kręconą szopę i bardzo jej do twarzy. Wszystkim bardzo przypomina teraz naszą Mamę. A ja - paradoksalnie, po raz pierwszy w życiu mam teraz włosy długie (tzn. długie w moim pojęciu). 

Coś czuję, że ten ślub i wesele mogą być wyjątkowe... Ani mnie, ani Bet nie brak poczucia humoru, luzu i dystansu do siebie. Odpalimy więc pewnie całkiem niezłą imprezkę LOL. Najbardziej zestresowany wydaje się być Pan Młody, ale stres przechodzi mu po jednym głębszym, więc chyba trzeba będzie go w ten sposób odstresować, bo inaczej jeszcze się odwróci na pięcie i zwieje z tego kościoła. Wymyśliłam też orszak weselny dla Bet. Wszystkie nasze dzieci (tzn naszej Piątki - sztuk 8, 9-ta za duża, a 10-ta za mała) ustawione w pary będą prowadziły młodych do ołtarza. Synek Bet i Barta oraz chrześnica Bet mają nieść obrączki i iść jako pierwsi. "Bet, a jak Tomaszek upuści to, co niesie, albo te dzieci się pomotają?". "Pierdolę to. Co wywali to się podniesie, jak się pomotają, to się i odmotają, mój ślub i moje zamieszanie, jak się komuś nie spodoba, to jego problem". Cała Bet. 

No i, co ważne. Prawie wszyscy goście zapowiedzieli, że przybędą. Ba, nawet Ci z bardzo daleka przyjadą. Może być nawet 200 osób... A miało być kameralnie...

Czy ja aby nie przegięłam pały z tym postem???

Przegięłam. Ale jak zwykle, samo mi się pisało i pisałoby się jeszcze dalej, dalej i dalej, gdyby nie fakt, że muszę się odczepić od komputera. 

Być może odezwę się z gór (krzyknę ahoj i echo je do Was poniesie ;-)), być może skrobnę po powrocie. 

Życzę Wam wesołych Świąt! Na białe chyba nie ma co liczyć, ale może zdarzy się jakiś cud? Spokoju, bądź niepokoju (co kto woli), radości, śmiechu, miłej atmosfery, miłych ludzi obok, pysznych dań, udanych prezentów, szczęśliwych podróży i błogosławieństw wszelakich. Od tego Maluśkiego kiejby rękawicka :-). Ahoj!

piątek, 5 grudnia 2014

Wypadki Pana Grudnia

U mnie zima. Stąd, blożek pobielił się i zsiniał. No, może troszkę też zniebieściał. A w związku z tym, pora usunąć listopad z frontu i zainaugurować Pana Grudnia.

Pan Grudzień rozpoczął się dla mnie niepostrzeżenie, bo niepostrzeżenie mijają dni mojej codzienności. Ale śniegu i mrozku - choć nie w obficie - nie spostrzec się u nas nie da, zwłaszcza wtedy, kiedy poranek wita nas (czyt. mnie i Maksymalnego) autem w białej czapce i z lodem na oczach. Ciągle jednak Grudzień jest łagodny i nie ma co narzekać. Tu miotełka, tu skrobaczka, tu ogrzewana tylna szyba, tu wcześniej zapuszczony silnik i już. Maksi dzielnie pomaga mi usuwać skutki działania Pana Grudnia i jak chyba każde dziecko - dzień w dzień wyznaje mi swoją miłość do zimy i śniegu. Z radością robi ślady na białych ścieżkach i poszukuje co większych gromadek śniegu, by pobrodzić w nich ze śmiechem na buzi. Nie ma jeszcze tego śniegu wiele i działa on na zasadzie pojawiam się i znikam, ale kiedy spadł pierwszy raz, Maksio wybrał się do przedszkola z łopatką do piaskownicy - co by chodniki po drodze odśnieżać. Ech...ta wczesnodziecięca, szczera naiwność i entuzjazm, ta zgoda z Naturą i umiejętność korzystania z niej pełnymi garściami, bez względu na to, czy to deszcz, czy to słońce, czy to śnieg.

Ale, żeby nie było, że tylko Maksi cieszy się z zimy - wszyscy na przykład zgodnie oczekujemy otwarcia naszego lodowiska. 

...i oczekujemy Świąt. Bo w tym roku będą bardzo INNE, niż zwykle. A zwykle były jakie? Pewnie różne - miłe, mniej miłe, białe, czarne, po lodzie, po wodzie... Ale zawsze spędzane w moim Pastorczyku (no, poza jednym wyjątkiem, kiedy w 2002 roku spędziłam je w Irlandii). 

W tym roku oddałam się szaleństwu, którym w te pędy podzieliłam się z Em, a on w te pędy moje szaleństwo również podzielił. 

Jedziemy w góry!!! Do Zakopanego! Hotel zabukowany już niemal miesiąc temu - po to, by bliżej świąt nie daj Boże się nie rozmyślić (bo ja tak potrafię!) i by na pewno znaleźć dobrą miejscówkę. Światowiec Em od razu obstawał przy hotelu w samym Zakopanem, a nie w żadnej pobliskiej wiosce, gdyż nie jedziemy tam na miesiąc, ni nawet na tydzień i szkoda czasu na miejscowe roszady. Jako posiadacz złotej karty (cokolwiek to znaczy) sieci (sieci? grupy? nieważne) Hoteli Accor obstał przy jedynym z tej grupy w Zakopanem, a mianowicie Hotelu Kasprowy. I tam też spędzimy cztery, mam nadzieję fascynujące doby, wliczając Wigilię i całe Święta. Oczywiście skorzystaliśmy z pakietu świątecznego, który przewiduje wszystko, co ze Świętami związane. Hotel posiada też infrastrukturę, która pozwoli miło spędzić czas na jego terenie - co uznaliśmy za atut, biorąc pod uwagę fakt, że jadą z nami dzieci. Bo to, że będziemy 24 godziny na dobę chadzać po mieście i po górach, jest wykluczone.

Po drodze do Zakopanego, zatrzymujemy się na 2 dni u mojej przyjaciółki z lat studenckich, pod Krakowem. A zatem - zimowy Kraków też odwiedzimy, na co bardzo naciskał Em - z uwagi na sentyment do miasta, w którym swego czasu kilka miesięcy pracował. A ja, po wielu latach spotkam się w końcu z Monią i jej rodzinką :-).

Zdarzyło mi się być w Zakopanem 2 razy w zimowym sezonie (w tym raz na Sylwestra) i uwielbiam klimat tego miejsca w tym właśnie okresie. Dlatego też bardzo się cieszę, że będę tam teraz mogła pojechać ze swoimi chłopakami. Dzieciaki gór nie widziały wcale, a Em nigdy nie widział gór zimowych. 

Oby tylko dopisała podróż i pogoda - będzie fajnie. Odległość do Zakopanego z naszego Gr. - imponująca, ale liczę na to, że i pobyt będzie imponujący.

Pomysł takich Świat naszedł mnie tak spontanicznie, jak spada grom z jasnego nieba...

A niemal tydzień po świętach... WESELE! Mojej jedynej siostry, o której czasem tu wspominam. Bet. W końcu! Początkowo przewidywali malutki ślub, potem obiad dla najbliższych, a w efekcie uzupełniania listy najbliższych... szykuje się wesele na osób wiele ponad 100. 

I to Ja!. I mój Em. Mamy być świadkami... (To już nie jest takie śmieszne...).

Będzie się działo??? Oj, będzie. Przełom roku 2014 zapowiada się więc dla nas szałowo i zarazem okrutnie czyszcząco finansowo... 

Zameldowałam się? Zameldowałam :-))). A teraz śpieszę popatrzeć co u Was - bo jak zawsze - nie nadążam. Niemniej mówię Wam, życie kobiety pracującej (ostatnio intensywnie), samej z dwójką dzieci niewielkich bywa niełatwe i czasami mówię do chłopaków - nauczcie się obsługi komórki i numeru do psychiatryka na pamięć ;-)))), bo jeśli zejdę do Waszego poziomu to znak, że pora dzwonić, gdzie trzeba. Wczoraj byłam bliska takiej sytuacji, ale jak widać, dzieci dają też jakąś siłę, bo oto żyję i nawet zyskałam wenę i chęć, by napisać.

Elaborat... wiem, ale to już ponad miesiąc od ostatniego wpisu i musiałam ze wszystkim się tu wygadać, przy okazji - jak zawsze - pisząc niekontrolowanie więcej, niż przewidywałam.

Jeszcze się odezwę :-).