Olu chodzi raz w tygodniu na zajęcia taneczne. Do Szkółki tańca i dobrych manier. Zajęcia prowadzi młoda pani, która swego czasu prowadziła je również w chłopakowym przedszkolu. Olek bardzo panią lubił, stąd kiedy tylko pojawiła się okazja kontynuowania zajęć u niej również w szkole - z entuzjazmem poprosił mnie o zapis. W przedszkolu zajęcia były bezpłatne, tutaj w szkole - odpłatne. Raz w tygodniu, 45 minut. Zwykle, mój tancerz ma... opory, by tam iść, ale tylko z tej racji, że po szkole wracamy do domu na jakieś 45 minut i zaraz znów musimy wychodzić. Jest to dość męczące tak dla mnie, jak i dla niego, stąd marudera marudzi. Kiedy już jednak na zajęcia dotrzemy, ochoczo na nich zostaje, a kiedy jest już PO - tryska szczęściem. Endorfiny uwolnione!
Przedwczoraj, po rzeczonych tańcach (bo odbywają się w środę), jedna z Olusiowych koleżanek (a dokładniej jej mama) mimochodem "wygadała się", że za pół godziny ruszają jeszcze na zajęcia karate. Podchwyciłam słowo karate w lot, bo Olu od pewnego czasu ma "pociąg" do tego typu sztuk walki, a dodatkowo Em, który sam karate kiedyś ćwiczył i ma do niego respekt, szacun i co tam jeszcze, począł chłopaków wieczorami "trenować". Owszem, może i tata nauczyciel nie najgorszy, ale w domu motywacji do nauki niet. Jeden wieczór, dwa wieczory, trzy wieczory i stop. Bo co to za przyjemność i co za dyscyplina ćwiczyć w dość ciasnym pokoju pełnym zabawek, przy włączonym TV (ok, można wyłączyć...) i bez wszystkich tych "karateckich" rytuałów, że o stroju nie wspomnę.
Podpytałam więc mamę Olkowej koleżanki gdzie, co i jak, po czym zapytałam samego zainteresowanego - czy chce. Zechciał. Z podskokiem do góry i klaskiem w dłonie. Zajęcia - w liceum naprzeciwko naszego bloku. Wszystkie bowiem szkoły - podstawową, gimnazjum i liceum właśnie - mamy na wyciągnięcie ręki. Nawet do przedszkola jest całe 10-15 minut marszu. Dla mnie, dojeżdżającej kiedyś do szkół 4 km rowerem (traktorem, samochodem, ba! nawet saniami!!!), bądź czasem nawet przemierzającej ten kawał pieszo - bliskość naszych obecnych szkół jest wręcz niewiarygodna! Luksus, o jakim nigdy nawet nie śniłam.
Skoro więc, karate odbywa się rzut okiem z naszego kuchennego okna, skoro zainteresowany okazał zainteresowanie - grzechem byłoby choćby nie iść i nie zobaczyć w czym rzecz. Toteż - ubogaconego taneczną dopaminą Olesia, pociągnęłam ku dalszemu wysiłkowi fizycznemu...
Zajęcia odbywają się 3 razy w tygodniu - poniedziałek, środa, piątek. Każda zajęcia - tradycyjnie 45 minut. Trzy pierwsze lekcje bezpłatne, potem już - pani matko, baczność! Płać! Pomińmy jednak aspekt finansowy, bo ten przeważnie bywa niewygodny i endorfin bynajmniej nie produkuje... Skupmy się raczej na samym karate.
Zaprowadziłam
kandydata na salę, a sama jak ten
baran na grzędzie u kwoki z wiersza Brzechwy, siadłam cichutko w kąciku
na ławeczce. Chciałam bowiem "zobaczyć".
Na sali dziewięcioro "karateków" i trener. Wszyscy boso i w białych karategach (nawet nie wiedziałam, że ten strój tak się zwie!). Jedynie koleżanka Olego i on sam BEZ. Dodatkowo, Oli ubrany na... granatowo. Wyróżniał się zdecydowanie. Ciemnym strojem, ciemnym łbem i tym, że był najmniejszy.
Najstarszy uczeń miał, na moje oko, 16-18 lat. Widać, że już nie nowicjusz. Do tego pracowity i zdeterminowany. Pozostali, mniej lub bardziej młodsi i jakby... mniej zawzięci, niż ich najstarszy kolega. Generalnie, wiekowo i wzrostowo grupa bardzo zróżnicowana. Trener (jakieś 45+) - niewielki człowiek z wielkim wykopem ;-). I czarnym pasem. Strach się bać!
Na początek zajęć - jakiś nieznany mi rytuał z japońskimi komendami. Wszyscy siedzieli na klęczkach, składali jakieś pokłony i trwali przez chwilę w milczeniu. Aleksander siedział na końcu dwuszeregu i starł się pilnie naśladować "mistrza" i starszych kolegów, choć zanim zabrał się za jedną z wykonywanych czynności, inni już kończyli następną.
Po rytuale wprowadzenia (tak to nazwałam na własne potrzeby), mistrz (tak go będę określać) podzielił swych karateków na 2 grupy, po czym rzucił im piłkę do siatkówki i nakazał grać w... nogę. I grali! I chłopaki i dziewczyny. Mali i duzi. Piłką siatkową, bosymi stopami! "Mamo - entuzjazmował się potem Oli - widziałaś, że ja strzeliłem gola?" Kurka wodna, no jakoś nie zauważyłam... Cały czas miałam wrażenie, że ta moja czarna pchełka ginie w tych rozbieganych, o wiele większych od siebie zawodnikach... Po "meczu" nastąpił ciąg dalszy rozgrzewki. Biegi a to na dwóch, a to na czterech kończynach, skoki, skręty i wymachy. Pchełka starała się jak tylko mogła. Mistrza słuchała z uwagą, gapiąc się na niego jak na prawdziwego guru. Jedynie od czasu do czasu, spoglądała z uśmiechem i ściśniętymi kciukami w moją stronę jakby poszukując mojego uznania i aprobaty, które to oczywiście z miejsca otrzymywała.
Był pośród zawodników brat najstarszego z karateków. Rówieśnik Olesia, choć wyglądał na co najmniej o rok starszego. Nie gruby, lecz co nieco przypasły. Odziany w karategę, której spodnie ciągały mu się po parkiecie jak mop. Ładny chłopczyk. Ale leniwy. Krnąbrny. Zrezygnowany. Niezainteresowany. Ponoć był już na około 10 treningach. Każde zadane ćwiczenie "odwalał" bez zaangażowania. Kiedy na metę przybiegał, bądź przyskakiwał ostatni - uciekał w kąt i ronił łzy. Niektórych ćwiczeń nie chciał wykonywać w ogóle, w niektórych - chcąc nie być ostatnim, ni najgorszym - oszukiwał. Obecność zdyscyplinowanego starszego brata, w którym miał wsparcie i oparcie, niewiele pomagała.
Mistrz, który wykazywał wobec chłopca daleko idącą cierpliwość, wygłosił mu w końcu publiczne kazanie.
"Zobacz - mówił - wszyscy tutaj się starają. Każdy ćwiczy i nie zraża się tym, że mu coś nie wychodzi. Każdy próbuje i podejmuje walkę. Ty nie podejmujesz żadnej. Poddajesz się. Nieważne, czy przybiegniesz pierwszy, czy ostatni. W tym momencie ważne jest to, że nie przybiegasz wcale. Spójrz na swego brata - zaczynał w Twoim wieku, będąc o wiele grubszym niż ty - i dziś osiąga sukcesy. Ale on się nigdy nie poddawał. Albo spójrz na Olka. Przyszedł dziś pierwszy raz i robi wszystko, co każę. Jest od ciebie mniejszy. Nie ma nawet karategi! I też nie wszystko mu wychodzi. Ale zobacz jak on się stara! Bierz z niego przykład! (urosłam do jakiegoś metr 80 ;-)). Kiedy w szkole dostaniesz jedynkę to co? Poprawisz ją, czy pójdziesz schować się w kąt i będziesz beczał? Tak nie można. Przychodzisz tu dla rekreacji, zabawy, ale też nauki. Nie tylko karate, ale też dyscypliny i trenowania wewnętrznej siły!"
Muszę przyznać, że byłam pod wrażeniem mowy pana Mistrza. Krótko, rzeczowo, stanowczo, ale zarazem łagodnie.
Krnąbrny wziął się po tych słowach za siebie i choć nadal trochę omyklował, nie uciekał już z bekiem po kątach.
Być może to karate zupełnie mu się nie podoba i nie ma ochoty tam chodzić. Nie mnie jednak oceniać zasadność posyłania go na takie zajęcia. Tak, czy siak, ruch temu chłopcu na pewno jest potrzebny.
Po lekcji, która tym razem trwała nie 45 minut, a ponad godzinę, Oli głośno zadeklarował chęć kontynuacji, stąd chyba postawiona zostałam przed faktem dokonanym... Trzy razy w tygodniu to nie byle gratka, ale czemuż miałabym mu tego odmówić? Na koniec lekcji, zapytałam Mistrza o kilka spraw organizacyjnych. Śpieszył się, więc wiele sobie nie pogadaliśmy, ale rzucił mi na koniec, że "Mały ma talent" i jeśli chce, powinien trenować.
W domu, Oluś pokazał kilka zapamiętanych ćwiczeń tacie, na które ten nie okazał zbyt wiele euforii! Z jednej strony był zadowolony, że zaprowadziłam Młodego na takie zajęcia, a z drugiej był jakby nieco zazdrosny, że wykazuje on więcej entuzjazmu do zajęć w szkole, niż tych, które oferował mu on sam... Mnie to akurat zupełnie nie dziwiło! "Oluś - mówił - co ty mi pokazujesz beta (beta to po indyjsku coś w rodzaju synku), ja nie znam takich ruchów". Po czym "Hej, Jo, jakiego stylu karate oni się tam uczą?". "Jak to jakiego" - oburzyłam się - japońskiego!".Yyyy...
Sorry! Nie znam się na karate! Nie znam jego odmian i stylów, jak też nie wiem skąd które pochodzą! Ale się dowiem! Jeśli mój syn będzie chodził i ćwiczył, to na pewno nie pozostanę ignorantką w tej kwestii.
Pobadają mi się tego typu sztuki walki, dlatego chciałabym, żeby Oli naprawdę polubił to swoje karate i chodził tam z przyjemnością. Decyzja oczywiście należy do niego. Wczoraj po lekcjach kilka razy mnie dopytywał - "mamo, mam dziś karate? mamo, a dasz mi coś białego do ubrania?" Dziś zatem mówi mi głośno TAK, ale nie dam sobie łapy uciąć, że za jakiś czas totalnie mu się nie odmieni.
Jeśli nie odmieni - czyżby zapowiadał mi się dom latających sztyletów?