piątek, 30 stycznia 2015

Na roboczo i na sportowo

Mam 44 sztuki roboczych... W tym, co najmniej 4 odnośnie naszego wyjazdu w góry. Każdy rozpoczęty i urwany inaczej. Jeden wypad, a 4 podejścia do jego opisu, przy czym chyba żaden nie został doprowadzony nawet do 1/3 założenia. O ile ja w ogóle pisząc, kiedykolwiek czynię jakieś założenia... Albo uda mi się nachmalić coś w przypływie "łaski boskiej", albo - właśnie - zabieram się za temat 100 razy i tyleż razy go nie kończę. Może gdyby pisanie było moim zawodem i miałabym na nie wystarczającą ilość czasu... Może gdybym umiała być zwięzła i konkretna w tym, co piszę... Może gdybym była konsekwentna i kończyła to, co zaczęłam, a nie zabierała się do tego ciągle na nowo... Może gdybym nie była wobec siebie tak wymagająca i nie kasowała tego, co już napiszę z poczuciem, że "nieee, to nie tak"... Może goni może. Pewnego dnia te wszystkie może wpędzą mnie w morze i nawet Pan Bóg mi nie pomoże. Ech, ja...

K woli ścisłości. Z wesela nadal nie mam ani jednego zdjęcia, więc tematu nie tykam. Temat gór zaś, zbyt obszerny, bym mogła go ogarnąć, a przecież ja jednego posta typu "pojechaliśmy, byliśmy, widzieliśmy i wróciliśmy" napisać nie potrafię! Przecież ja sam wybiór z domu i pakowanie walizek ledwo mieszczę w jednej notce. Co tam mowa o podróży i kilkudniowym pobycie! O ile mnie pamięć nie myli - miałam kiedyś napisać więcej o swojej samotnej wycieczce do Holandii i wycieczce do Holandii razem z chłopakami. I co? I nic. Jeszcze chwila, a wszystkie szczegóły zupełnie mi ulecą (zresztą i tak już większość uleciała...). 

Napisałam jeszcze kilka innych, nie związanych z podróżami notek, ale żadna nie jest "dopracowana" i żadna mnie do siebie nie przekonuje. Dlatego wszystkie siedzą sobie w roboczych i najprawdopodobniej zostaną tam już na amen. Pokój z nimi. 

Ale, żeby nie było tak zerowo, to troche faktów. Sportowych. Bo sport to zdrowie. Uprawiajcie więc!

Są ferie. Dzieci w postaci moich synów siedzą z tego względu z tatusiem w domu. Oznacza to wiele dobrego i troszeczkę mniej złego.

Jeśli tylko mogę się przemóc do wyjścia z domu po powrocie do niego z pracy - wychodzę. Na lodowisko. Z chłopakami. Aleksander śmiga już jak Zbigniew Bródka, Maksymilian w tym roku zainaugurował i choć zwykle najmniejszy na tafli, to radzi sobie całkiem dobrze. Ja, ho ho, proszę Państwa, wzbudzam podziw, bo obce matki podchodzą i pytają gdzie ja tak się nauczyłam jeździć i czy nauczę je hamować, tudzież piruety robić. No cóż... nie mówię głośno, ale myślę - drogie panie, talent albo się ma, albo i nie... mnie nikt nie uczył i ja was nie nauczę (bo nie umiem nauczać!). Ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć! Zawsze, po takiej godzinie szusowania po lodzie czuję się jak nowo narodzona. Wyjść z domu ciężko, ale jak już wyjdę - sama sobie dziękuję i biję pokłony ku własnemu odbiciu. Em próbował akrobacji na lodzie w ubiegłym roku. Podobało mu się, ale zupełnie nie szło. Stąpał przy bandzie jak ta babka na lasce (jak to brzmi he he), dupę i łokcie obił kilka razy jak należy i... w tym roku już otwarcie lodu unika. Poszedł z nami raz. Co robił? Stał za bandą i bitą godzinę kręcił "o nas" film, co by potem w Indiach pokazać jaka to ta jego polska żona i pół polskie syny sprytne, chyże i aktywne. Nie to co w Indiach, gdzie kobiety w ramach rozrywki głównie jedzą słodycze i oglądają TV.

Szkoda, że nie mamy w pobliżu wyciągu narciarskiego... Zapewne byłabym tam z chłopakami na przemian z lodowiskiem. W Zakopanem jeździliśmy wszyscy. Chłopaki po raz pierwszy, Em po raz pierwszy, ja po raz... trzeci? Komu szło najlepiej? Wiadomo. Potem? Oluś. Cypel mały, po 2 lekcjach z instruktorem swobodnie zjechał z Szymoszkowej! Maksi - ćwiczył jedynie na niskim, dziecięcym stoku, ale biorąc pod uwagę fakt, że nie ma ci on jeszcze nawet 4 lat, a narty na nogach pierwszy raz w życiu to i tak radził sobie doskonale. Komu szło najgorzej, pomimo każdorazowej asysty instruktora (-rki ;-)? Wiadomo! Aż się sam za siebie wstydził, pomnąc że byłby tę instruktorkę staranował jak się puścił z góry i nijak nie umiał zatrzymać, a ona przed nim tyłem jechała dla suportacji... Ba, inną narciarkę podciął tak, że z nart wyskoczyła jak ta sarna z zarośli, a On sam kozła wywinął wyrzuciwszy zarazem kijki wysoko w niebo i dostając nimi potem w łeb...

Budują Ci w naszym miasteczku basen. W końcu. Obawiam się, że kiedy go otworzą, tłok będzie nie z tej ziemi. Niemniej, już sobie z chłopakami zęby na niego ostrzymy i płetwy szykujemy. O ile na łyżwach i nartach radzę sobie całkiem dobrze, o tyle pływać zbyt dobrze nie umiem. Brak mi gruntu pod nogami - wpadam w panikę. Nie za bardzo miałam gdzie się uczyć pływania, ale podstawy zdobyłam w niewielkiej rzeczce nieopodal mojego P. Teraz, zamierzam swoje umiejętności pogłębić, choć niekoniecznie od razu na głębokiej wodzie. Chłopcy, zodiakalne Ryby, uwielbiają się moczyć, więc rychło powinni załapać sztukę pływania. Ojciec, pływa może nieco lepiej niż ja, ale to też nie jest jego domena. 

Wiosną ruszymy na rowery, wykopiemy z kątów piłki, odkurzymy badmintona, odwiedzimy miejską siłownię na wolnym powietrzu, pobiegamy... Jest co robić. I trzeba! Bo kości drewnieją, mięśnie sztywnieją, mózgi pęcznieją (od bezruchu, żarcia i stresu). 

Wczoraj, będąc na lodowisku zaobserwowałam ciekawe zjawisko. Tafla znajduje się na boisku koszykówki. Stąd też: tu łyżwy, a tu kosz nad głową. A obok, za siatką, trening piłkarski na zielonej murawie (igielit?). Obiekt pod nazwą Orlik - znacie, prawda? I tu i tu mnóstwo młodzieży (no, i nie tylko). I to jest bardzo pozytywne! Chodząc drugi rok na łyżwy, spotykam mnóstwo dzieci i młodych, których twarzy nie jestem w stanie zapamiętać, ale kilku panów, na oko po 70-tce, którzy rekreacyjnie suną po tafli - znam na pamięć. Starszych pań, niestety, nie widać. Ba, nawet takich bliżej mojego wieku jest jak na lekarstwo... Szkoda! 

Dziś jadę z chłopakami na Pastorczyk. Jest trochę śniegu, będą sanki. 

Bardzo chcę (oboje z Em chcemy), by chłopcy kochali sport i korzystali z jego dostępnych form ile wlezie. A nic ich tak bardzo nie motywuje, jak wspólne uprawianie tych sportów razem z nami.

No. I tak to. Robocze pozostały w roboczych, a mnie się tu napisało zupełnie co innego, niż zamierzałam. A co zamierzałam? Ano, jedynie pobiadolić na to, że to, co piszę w tych roboczych głównie pozostaje...

Wstawiłabym jakieś zdjęcia z nart, łyżew, hotelowego basenu... Ale ni mam ci ja już czasu, ni właściwego materiału pod ręką. Toteż - poproszę sobie nas wyobrazić, a wyobraźnia Wasza niech Was nie ogranicza LOL ;-).

Ze sportowym pozdrowieniem AHOJ! żegnam się na weekend i życzę serdecznie, by Wam się chciało! Ruszyć d..y i odświeżyć mózgowia. Dla siebie samych i dzieci Waszych! :-).

piątek, 9 stycznia 2015

Oba moje

Wprawdzie wróciłam już do codzienności z tych swoich gór oraz wesel, ale nie ukrywam, że chętnie udałabym się tam jeszcze co najmniej kilka razy - tak w owe góry, jak i na owo wesele.

Oba wydarzenia nader udane. 

Satysfakcjonujące. 

Pełne emocji. 

Niezwykłe. 

Do zapisania w magazynie pamięci długiej. Czcionką maksi i drukowanymi literami. Boldem. I z podkreśleniem.

Oba rodzinne, choć jedno kameralne, a drugie zamaszyste. Jedno wyjazdowe, drugie stacjonarne. Jedno bardziej matowe, choć zarazem błyszczące, drugie bardziej "na połysk", choć z pewnością nie na ten wysoki, gdyż taki najlepiej sprawdza się na meblach z PRL-u, nie na ludziach.

Oba wyczekiwane. Jedno krócej, drugie zdecydowanie dłużej. By dokonało się jedno, wystarczył impuls i decyzja podjęta w ciągu minuty. By doszło do drugiego, musiały stoczyć się liczne walki - wydarzeń, czasu i nade wszystko ludzi - ich charakterów, poglądów, emocji, akuratnego miejsca w czasie i przestrzeni. 

Oba inne, ale jednak mają w sobie coś wspólnego.

Oba są - po prostu - MOJE! 

Dały mi wiele dobrego. Wiele uśmiechu, wiele radości, wiele pozytywnych emocji, wiele wzruszeń, trochę zadumy... Trochę też smutku, bo KOGOŚ w tym wszystkim zabrakło...

Niemniej jednak, podsumowując przełom 2014/2015 - był to jeden z bardziej udanych przełomów ever :-).

To cóż... Do napisania o konkretach!