piątek, 27 lutego 2015

Tańczący karateka

Olu chodzi raz w tygodniu na zajęcia taneczne. Do Szkółki tańca i dobrych manier. Zajęcia prowadzi młoda pani, która swego czasu prowadziła je również w chłopakowym przedszkolu. Olek bardzo panią lubił, stąd kiedy tylko pojawiła się okazja kontynuowania zajęć u niej również w szkole - z entuzjazmem poprosił mnie o zapis. W przedszkolu zajęcia były bezpłatne, tutaj w szkole - odpłatne. Raz w tygodniu, 45 minut. Zwykle, mój tancerz ma... opory, by tam iść, ale tylko z tej racji, że po szkole wracamy do domu na jakieś 45 minut i zaraz znów musimy wychodzić. Jest to dość męczące tak dla mnie, jak i dla niego, stąd marudera marudzi. Kiedy już jednak na zajęcia dotrzemy, ochoczo na nich zostaje, a kiedy jest już PO - tryska szczęściem. Endorfiny uwolnione!

Przedwczoraj, po rzeczonych tańcach (bo odbywają się w środę), jedna z Olusiowych koleżanek (a dokładniej jej mama) mimochodem "wygadała się", że za pół godziny ruszają jeszcze na zajęcia karate. Podchwyciłam słowo karate w lot, bo Olu od pewnego czasu ma "pociąg" do tego typu sztuk walki, a dodatkowo Em, który sam karate kiedyś ćwiczył i ma do niego respekt, szacun i co tam jeszcze, począł chłopaków wieczorami "trenować". Owszem, może i tata nauczyciel nie najgorszy, ale w domu motywacji do nauki niet. Jeden wieczór, dwa wieczory, trzy wieczory i stop. Bo co to za przyjemność i co za dyscyplina ćwiczyć w dość ciasnym pokoju pełnym zabawek, przy włączonym TV (ok, można wyłączyć...) i bez wszystkich tych "karateckich" rytuałów, że o stroju nie wspomnę. 

Podpytałam więc mamę Olkowej koleżanki gdzie, co i jak, po czym zapytałam samego zainteresowanego - czy chce. Zechciał. Z podskokiem do góry i klaskiem w dłonie. Zajęcia - w liceum naprzeciwko naszego bloku. Wszystkie bowiem szkoły - podstawową, gimnazjum i liceum właśnie - mamy na wyciągnięcie ręki. Nawet do przedszkola jest całe 10-15 minut marszu. Dla mnie, dojeżdżającej kiedyś do szkół 4 km rowerem (traktorem, samochodem, ba! nawet saniami!!!), bądź czasem nawet przemierzającej ten kawał pieszo - bliskość naszych obecnych szkół jest wręcz niewiarygodna! Luksus, o jakim nigdy nawet nie śniłam. 

Skoro więc, karate odbywa się rzut okiem z naszego kuchennego okna, skoro zainteresowany okazał zainteresowanie - grzechem byłoby choćby nie iść i nie zobaczyć w czym rzecz. Toteż - ubogaconego taneczną dopaminą Olesia, pociągnęłam ku dalszemu wysiłkowi fizycznemu... 

Zajęcia odbywają się 3 razy w tygodniu - poniedziałek, środa, piątek. Każda zajęcia - tradycyjnie 45 minut. Trzy pierwsze lekcje bezpłatne, potem już - pani matko, baczność! Płać! Pomińmy jednak aspekt finansowy, bo ten przeważnie bywa niewygodny i endorfin bynajmniej nie produkuje... Skupmy się raczej na samym karate. 

Zaprowadziłam kandydata na salę, a sama jak ten baran na grzędzie u kwoki z wiersza Brzechwy, siadłam cichutko w kąciku na ławeczce. Chciałam bowiem "zobaczyć".

Na sali dziewięcioro "karateków" i trener. Wszyscy boso i w białych karategach (nawet nie wiedziałam, że ten strój tak się zwie!). Jedynie koleżanka Olego i on sam BEZ. Dodatkowo, Oli ubrany na... granatowo. Wyróżniał się zdecydowanie. Ciemnym strojem, ciemnym łbem i tym, że był najmniejszy.

Najstarszy uczeń miał, na moje oko, 16-18 lat. Widać, że już nie nowicjusz. Do tego pracowity i zdeterminowany. Pozostali, mniej lub bardziej młodsi i jakby... mniej zawzięci, niż ich najstarszy kolega. Generalnie, wiekowo i wzrostowo grupa bardzo zróżnicowana. Trener (jakieś 45+) - niewielki człowiek z wielkim wykopem ;-). I czarnym pasem. Strach się bać! 

Na początek zajęć - jakiś nieznany mi rytuał z japońskimi komendami. Wszyscy siedzieli na klęczkach, składali jakieś pokłony i trwali przez chwilę w milczeniu. Aleksander siedział na końcu dwuszeregu i starł się pilnie naśladować "mistrza" i starszych kolegów, choć zanim zabrał się za jedną z wykonywanych czynności, inni już kończyli następną. 

Po rytuale wprowadzenia (tak to nazwałam na własne potrzeby), mistrz (tak go będę określać) podzielił swych karateków na 2 grupy, po czym rzucił im piłkę do siatkówki i nakazał grać w... nogę. I grali! I chłopaki i dziewczyny. Mali i duzi. Piłką siatkową, bosymi stopami! "Mamo - entuzjazmował się potem Oli - widziałaś, że ja strzeliłem gola?" Kurka wodna, no jakoś nie zauważyłam... Cały czas miałam wrażenie, że ta moja czarna pchełka ginie w tych rozbieganych, o wiele większych od siebie zawodnikach... Po "meczu" nastąpił ciąg dalszy rozgrzewki. Biegi a to na dwóch, a to na czterech kończynach, skoki, skręty i wymachy. Pchełka starała się jak tylko mogła. Mistrza słuchała z uwagą, gapiąc się na niego jak na prawdziwego guru. Jedynie od czasu do czasu, spoglądała z uśmiechem i ściśniętymi kciukami w moją stronę jakby poszukując mojego uznania i aprobaty, które to oczywiście z miejsca otrzymywała.

Był pośród zawodników brat najstarszego z karateków. Rówieśnik Olesia, choć wyglądał na co najmniej o rok starszego. Nie gruby, lecz co nieco przypasły. Odziany w karategę, której spodnie ciągały mu się po parkiecie jak mop. Ładny chłopczyk. Ale leniwy. Krnąbrny. Zrezygnowany. Niezainteresowany. Ponoć był już na około 10 treningach. Każde zadane ćwiczenie "odwalał" bez zaangażowania. Kiedy na metę przybiegał, bądź przyskakiwał ostatni - uciekał w kąt i ronił łzy. Niektórych ćwiczeń nie chciał wykonywać w ogóle, w niektórych - chcąc nie być ostatnim, ni najgorszym - oszukiwał. Obecność zdyscyplinowanego starszego brata, w którym miał wsparcie i oparcie, niewiele pomagała. 

Mistrz, który wykazywał wobec chłopca daleko idącą cierpliwość, wygłosił mu w końcu publiczne kazanie. 

"Zobacz - mówił - wszyscy tutaj się starają. Każdy ćwiczy i nie zraża się tym, że mu coś nie wychodzi. Każdy próbuje i podejmuje walkę. Ty nie podejmujesz żadnej. Poddajesz się. Nieważne, czy przybiegniesz pierwszy, czy ostatni. W tym momencie ważne jest to, że nie przybiegasz wcale. Spójrz na swego brata - zaczynał w Twoim wieku, będąc o wiele grubszym niż ty - i dziś osiąga sukcesy. Ale on się nigdy nie poddawał. Albo spójrz na Olka. Przyszedł dziś pierwszy raz i robi wszystko, co każę. Jest od ciebie mniejszy. Nie ma nawet karategi! I też nie wszystko mu wychodzi. Ale zobacz jak on się stara! Bierz z niego przykład! (urosłam do jakiegoś metr 80 ;-)). Kiedy w szkole dostaniesz jedynkę to co? Poprawisz ją, czy pójdziesz schować się w kąt i będziesz beczał? Tak nie można. Przychodzisz tu dla rekreacji, zabawy, ale też nauki. Nie tylko karate, ale też dyscypliny i trenowania wewnętrznej siły!" 

Muszę przyznać, że byłam pod wrażeniem mowy pana Mistrza. Krótko, rzeczowo, stanowczo, ale zarazem łagodnie. 

Krnąbrny wziął się po tych słowach za siebie i choć nadal trochę omyklował, nie uciekał już z bekiem po kątach. 

Być może to karate zupełnie mu się nie podoba i nie ma ochoty tam chodzić. Nie mnie jednak oceniać zasadność posyłania go na takie zajęcia. Tak, czy siak, ruch temu chłopcu na pewno jest potrzebny.

Po lekcji, która tym razem trwała nie 45 minut, a ponad godzinę, Oli głośno zadeklarował chęć kontynuacji, stąd chyba postawiona zostałam przed faktem dokonanym... Trzy razy w tygodniu to nie byle gratka, ale czemuż miałabym mu tego odmówić? Na koniec lekcji, zapytałam Mistrza o kilka spraw organizacyjnych. Śpieszył się, więc wiele sobie nie pogadaliśmy, ale rzucił mi na koniec, że "Mały ma talent" i jeśli chce, powinien trenować. 

W domu, Oluś pokazał kilka zapamiętanych ćwiczeń tacie, na które ten nie okazał zbyt wiele euforii! Z jednej strony był zadowolony, że zaprowadziłam Młodego na takie zajęcia, a z drugiej był jakby nieco zazdrosny, że wykazuje on więcej entuzjazmu do zajęć w szkole, niż tych, które oferował mu on sam... Mnie to akurat zupełnie nie dziwiło! "Oluś - mówił - co ty mi pokazujesz beta (beta to po indyjsku coś w rodzaju synku), ja nie znam takich ruchów". Po czym "Hej, Jo, jakiego stylu karate oni się tam uczą?". "Jak to jakiego" - oburzyłam się - japońskiego!".Yyyy...

Sorry! Nie znam się na karate! Nie znam jego odmian i stylów, jak też nie wiem skąd które pochodzą! Ale się dowiem! Jeśli mój syn będzie chodził i ćwiczył, to na pewno nie pozostanę ignorantką w tej kwestii.

Pobadają mi się tego typu sztuki walki, dlatego chciałabym, żeby Oli naprawdę polubił to swoje karate i chodził tam z przyjemnością. Decyzja oczywiście należy do niego. Wczoraj po lekcjach kilka razy mnie dopytywał - "mamo, mam dziś karate? mamo, a dasz mi coś białego do ubrania?" Dziś zatem mówi mi głośno TAK, ale nie dam sobie łapy uciąć, że za jakiś czas totalnie mu się nie odmieni. 

Jeśli nie odmieni - czyżby zapowiadał mi się dom latających sztyletów?

30 komentarzy:

  1. Amisho, zapisz się też na jakąś sztukę walki, żeby nie być "bezbronną" wobec rosnących wojowników. ;-)
    To się u Was dzieje....
    :-D

    OdpowiedzUsuń
  2. Izabelko, powinnam i nawet bym chciała, ale wstrzymam się na razie.. W razie czego, zawsze pod ręką są patelnie i wałek do ciasta ;-). Ewentualnie zastosuje jakąś broń psychologiczna - często najskuteczniejszą :)))).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. :-)))) Nie chciałam tego wałka z imienia wymieniać, byś mnie nie posądziła o... hmmm... niepostępowość, ale z ust mi wyjęłaś kochana te słowa ;-)

      Usuń
    2. A zatem tradycja górą!

      Usuń
    3. W razie czego to Cię może obronią Twoi waleczni!

      Usuń
    4. Stokrotko - z całą pewnością :-).

      Usuń
  3. Sama kiedyś chodziłam na karate. Jak to bywa w małych mieścinach, dzisiaj pełna sala chętnych, jutro już połowa, a po jutrze parę osób. Nawet jak nie będzie chodził, to dałaś mu narzędzie do rozwoju. Podobno jak nie to, to inne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zobaczymy Żółwinko. Oli jest dość wytrwały w dążeniu do celu, co nawet napisała jego pani na półrocznej ocenie opisowej, potrafi się skupić na zadaniach i jest uważny - może więc Bruce Lee doczeka się następcy w Grajewku ha ha ha ;-). A narzędzie do rozwoju zawsze jestem gotowa chłopakom dać... Ja nie miałam takich możliwości, niestety.

      Usuń
  4. Nasza Mloda miewala zapal...taki slomiany ;) a to balet, a to trabka, a moze siatkowka... a mamuska wozila, czekala, kupwala potrzebne rzeczy... nie pytaj- nie robi dzis nic z tych hobby...
    Mlody mial 3,5 roku gdy poszedla na pierwszy trening pilki noznej... gra do dzis!! Nigdy nie wiadomo jak sie hobby rozwinie ale jako rodzic powinnismy w miare naszych mozliwosci zainteresowania dzieci popierac- choc mialo to by byc tylko "na chwile"! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie robi, ale to nie znaczy, że jeszcze sobie czegoś nie znajdzie :-). Czasem właściwe hobby nadchodzi później, niż w wieku dziecięcym.

      Olek na następny sezon też chcę iść na piłkę i kto wie, czy to jednak nie będzie ten najwłaściwszy sport...

      Usuń
  5. I fajnie, że Olusia zapisałaś. A swemu powiedz, że to "wsio ryba" jakie to będzie karate - najważniejsze, że trener przytomny, dziecko ma frajdę, a do tego spędza trochę czasu z dziećmi i uczy się pokonywania trudności w obcym mu otoczeniu, co jest naprawdę ważne. Początki karate to zawsze jest głównie przygotowanie od strony psychicznej i takie bardziej ogólnorozwojowe ćwiczenia. Poza tym trener jest zawsze obecny, a Twój niekoniecznie, a ważne jest by dziecko ćwiczyło stale, a nie sporadycznie. Brawa dla Ciebie , brawa dla Olka!
    Buziam;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Anabell, w piątek poszliśmy na trening wszyscy - tzn ja, Em i Maksio - obserwować. Em jest zadowolony i uważa, że ja też powinnam chodzić. Przyznam, że rozważam poważnie. Dla zdrowotności i relaksu, nie sukcesów.

      Usuń
  6. Sport jest u nas niedoceniany i to naprawdę wielka szkoda. Gdy się trafi na odpowiedniego trenera, w dziecku rozkwita coś, czego sami być może byśmy nie dojrzeli (i wcale nie chodzi wyłącznie o rozwój fizyczny). W sumie na dorosłych sport działa podobnie :-)

    Przed Maksem duże wyzwanie, gdy starszy brat wysoko zawiesi poprzeczkę :-) Nie jest lekko być najmłodszym z rodzeństwa (już to powoduje, że zawsze jest się "na końcu") i w dodatku bardzo uzdolnionego. To chyba też spore wyzwanie dla rodziców.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sport jest u nas ogólnie niedoceniany, fakt, ale na szczęście i ja i Em doceniamy. Ba, ja miałam wszak iść na AWF - coś z tego we mnie pozostało...

      Maksi na pewno będzie podążał za Olesiem, stąd i przed nim wyzwanie - by dawać dobry przykład i pomagać młodszemu.

      Usuń
    2. AWF... przez pewien zbieg okoliczność widuję często studentów tej uczelni. Bardzo przyjemnie mi się kojarzą m.in. ze względu na swoją żywotność i twarde stąpanie po ziemi (a może nawet truchtanie, bo częściej biegną niż chodzą :-)

      Nie chciałabym by wyszło, że drążę temat Twoich Dzieci. Po prostu często gdy opisujesz różne wydarzenia, wracam albo do swojego dzieciństwa, albo przypominają mi się historie znajomych dzieci i zaraz zaczynam dopatrywać się zależności (takie skrzywienie także związane z wykształceniem). Pomijając różne niuanse zauważam taki prosty schemat w rodzeństwach dwuosobowych: starsze dziecko jest "odkrywcą", a młodsze bardziej lub mniej udanym naśladowcą (bo jest jakaś naturalna tendencja do naśladowania starszego). To może być bardzo rozwijający dla młodszego układ, gdy niektóre jego uzdolnienia i predyspozycje pokrywają się z potencjałem starszego, ale gdy młodszy jest zupełnie inny, nie doświadcza w tym układzie spełnienia. I przychodzi mi do głowy, że w takiej konstelacji dużej uwagi wymaga zapewnienie młodszemu równorzędnej pozycji "odkrywcy".

      Ami, piszę o tym dlatego, że jestem ciekawa jakie są obserwacje mamy mającej własne doświadczenia w tym zakresie, bo ja mogę głównie teoretyzować :-)

      Usuń
    3. Możesz drążyć, Tesiu! To wskazane! Masz świętą rację pisząc, że ten młodszy to w pewnym sensie naśladowca starszego, co wydaje się być naturalne. I druga, identycznie święta prawda - starszemu poświęcało/poświęca się nieco więcej uwagi. Mały jest tu na ciut straconej pozycji, ale z całą pewnością będzie miał takie same możliwości, które dajemy Olkowi. Ba, może nawet będzie miał ich więcej, bo na Olku zdobywamy "doświadczenia". Olek jest odkrywcą, bo jest starszy, do 3 roku był sam. Maxi od razu ma starszego brata, towarzysza, wzór. Nigdy nie da się tej sytuacji odwrócić i każdy z nich, niestety, ponosi "konsekwencje" bycia pierwszym i bycia drugim... Mały jakby "chowa się" bardziej sam. Nie mamy możliwości, często nawet odpowiedniego zapału, by poświęcać mu tyle samo i takiej samej jakości czas. Do tego, Maxi jest jeszcze dziecinny, taki pieścioch (syndrom młodszego?)... Oli ma już obowiązki, przy których trzeba mu asystować. Niemniej, na co dzień obaj mają te same możliwości poznawcze. To, co pokazujemy, oferujemy jednemu, tak samo ma okazję poznać drugi. Maxi powoli zaczyna pokazywać swoje własne ja i chyba naprawdę musimy na niego uważać, by się nie zagubił w tym swoim byciem drugim... Myślę, że jest to jednak do zrobienia.

      Usuń
  7. Karate było moim wielkim marzeniem ze szczenięcych lat :)
    Mimo próśb i wylanych łez Mama nie chciała mnie zapisać.
    "to nie jest sport dla dziewczyn", tak mi powtarzała...co uważam za totalną bzdurę.
    Uciekłam w pływanie :)
    To dobre i cenne, dawać dziecku możliwość wyboru, próbowania i odnajdywania pasji :)
    Trzymam kciuki :)
    Spokojnego weekendu! :***

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj ta Mama... Akurat karate jest dla wszystkich, choć to sport walki. Tylko, czy dziewczyna nie powinna umieć walczyć? Jak najbardziej - dla sprawności i często bezpieczeństwa! Jak napisałam wyżej - może sama zapisze się Olusiowi do towarzystwa ;-).

      A pływanie to też wspaniały sport! Niebawem otworzą u nas basen - tam też nas nie zabraknie :-).

      Jakikolwiek sport zechcą - niech uprawiają, niech próbują.

      Usuń
  8. Fajnie. Niestety, z dziecmi tak bywa, ze skoro je gdzies zapisujemy, proponujemy, pokazujemy mozliwosci to i dopingowac potem musimy i doplinowac i zachecac, przymusic czasami....zaprowadzic, przyprowadzic, wladowac kase itd.
    Moaj Mloda od samego poczatku chadzala na dodatkowe cwiczenia, od samego poczatku czyli juz jako dwulatka.... od niedawna chodzi na taekwondo. ma bialy dobok, cwiczy na bosaka i zostala wytypowana do turnieju o pierwszy pas ( zolty). W niedziele czeka nas ta przyjemnosc turniejowa, na ktorej ja byc nie moge. Z tata pojedzie:)) Trzymaj kciuki:)) Jestesmy troche zmeczeni w sumie wszyscy, bo Mala cwiczy, my ja wozimy, denerwujemy sie, uczymy koreanskich zwrotow, liczenia , na razie do pieciu po koreansku...tak, ze roboty , to i rodzice full maja kiedy dzieci chca czyms zainteresowac:))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak Aniu - trzeba asystować, bo dzieciak czasem ma gorszy dzień, dopada go lenistwo, traci na chwilę zapał... Tak jak Olek z tymi tańcami - nie chce mu się iść, ale gonię go i jak już pójdzie, zawsze jest zadowolony.

      I jak turniej? Na pewno żółty pas jest!

      I masz całkowitą rację, że niektóre zajęcia dodatkowe dziecka (sport, ale nie tylko) wymagają pracy nie tylko od dziecka, ale i od rodzica. Nawet samo zaprowadzanie to już jakiś wysiłek. Bo można by było w tym czasie posadzić tyłek na kanapie, powiedzieć, że nie chce mi się iść i już. A tak - mobilizacja i do dzieła!

      Usuń
    2. Turniej bedzie w ta niedziele. Dzisiaj jeszcze trening musimy ja dowiezc do miejscowosci obok, w paitek trening , w sobote trening- tez trzeba dowiezc ( wszystkie treningi po poltorej godziny, ale ich natezenie to tylko ze wzgledu na turniej, po turnieju znormalnieje to wszystko)...w niedziele turniej.

      Usuń
  9. dzieciom trzeba pokazać jak najwięcej, żeby potem same sobie wybrały w którym kierunku chcą iść, u nas jest to trochę utrudnione bo wszędzie daleko, angielski dodatkowo to obowiązkowo natomiast daliśmy ich na zumbe bo mamy najbliżej z dojazdem....póki co podoba im się ale co będzie za jakiś czas....to się okaże :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jasne Magbill - jak ma się możliwości, trzeba dziecku pomóc, pokazać. Ja jako dziecko miałam wszędzie daleko (nawet do szkoły) - chciałam chodzić na chór, na zajęcia sportowe, do zuchów - guzik! Nic się nie dało. Raz, bo daleko, dwa, bo rodzice nie mieli czasu, ni możliwości, by mnie tam wozić... Stąd teraz, jak moje chłopaki mają wszystko w zasięgu reki - muszę ich motywować i zgadzać się na takie, czy inne zajęcia.

      Usuń
  10. p.s. nie ukrywam, że sama też często idę i tańczę z nimi na zumbie ;P inne mamy wzięły ze mnie przykład :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I słusznie. Ja zamierzam z Olkiem też chodzić na to karate. I jeszcze Maksa wezmę. Nie wiem, czy wydołam czasowo i siłowo, ale spróbuję.

      Usuń
  11. p.s. nie wiem czemu cały czas czytam "tańcząca karetka" :)))))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ha ha ha ;-). Oby nie karetka, aczkolwiek masz rację - można to tak na szybko odczytać ;-).

      Usuń
  12. Widzę, że narobiłam sobie zaległości w lekturze! Jak tam Twój mały karateka teraz sobie radzi?
    Kurczę, aż mi samej zachciało się jakiegoś ruchu! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ano, jakie zaległości? Ja to ich sobie dopiero narobiłam ostatnimi czasy... ;-). Karateka zaś radzi sobie doskonale i jest pilnym uczniem, którego sensei stawia za wzór innym ;-).

      Usuń
    2. No, to tylko czekać na pierwsze sukcesy! :)

      Usuń

Dobre słowo zawsze mile widziane :-).