środa, 4 listopada 2015

Od kardamonu po... house lifting

Kiedy wstałam dzisiaj rano i poszłam do kuchni umyć zęby, z szafki, w której trzymam akcesoria do ich pielęgnacji, wypadło mi ziarenko kardamonu... 

Uprzejmie proszę nie posądzać mnie o to, że w kuchni mam łazienkę, bo tak na co dzień to łazienkę mam w łazience, ale chwilowo jej funkcje przeniesione zostały właśnie do kuchni. Łazienka bowiem wzięła urlop i poszła do specjalisty od spraw funkcjonalnych i estetycznych zarazem. A że również przedpokój i pokoje pozazdrościły jej tej odwagi, to i one zapisały się do tego specjalisty i obecnie wszystkie wymienione podmioty przechodzą taki lifting, że nie wiem, doprawdy nie wiem, czy i ja nie powinnam iść w ich ślady i czegoś w sobie nie zmienić... Chociaż nie... Przecież ja już "coś" w sobie zmieniłam! Ale o tym później. O tym kiedy indziej. 

Ciężko żyje się w domu bez łazienki. Ale chyba nawet brak łazienki nie jest tak uciążliwy jak wszędobylski kurz powstający przy zabiegach pielęgnacyjnych ścian i sufitów... W przedpokoju worki z zaprawą, narzędzia, drabiny, skrzynki i wiadra. Wczoraj, od godziny 17 do 23 (sic!) wynosiłam wszystkie rzeczy z dużego pokoju, gdyż na dziś miał być pusty jak dzwon, albowiem będzie się nim zajmował Król Parkietu. Tak, tak. Tak się zawodowo mieni nasz miejscowy mistrz od przywracania życia starym klepkom, mozaikom i deskom. Zedrze mi obecne podłogi do cna, a potem nada im blichtru nowym lakierem i przykręci im nowe listwy. 

Wyniosłam więc wczoraj z tego pokoju trzy 100 litrowe wory filmów dvd, 4 wielkie walizki i dwa wielkie worki książek... Co się nie zmieściło, wyniosłam na balkon i ułożyłam na ogromny stos... Wiedziałam, że tego jest dużo, ale że AŻ TYLE??? Pakowałam i pakowałam, nosiłam i targałam, a to cholerstwo rosło jak ucinane smocze łby! Przysięgłam wobec tego sobie, że po remoncie pójdę do notariusza i sporządzę jakiś dokument, w którym zobowiążę się do tego, by nie sprowadzać do domu już ani jednej książki, ani dvd. Pod jakąś potężnej wagi karą! Własną krwią podpisze taki dokument również Em, bo te 3 wory filmów to w 95 % jego sprawka. I co najmniej 50 % książek i rozmaitych szpargałów, katalogów, prospektów i cholera wie czego jeszcze. Obawiam się, że kiedy te wszystkie publikacje papierowe będę abarot rozpakowywać - zrobię poważną trzebież, co zapowiedziałam również wirtualnie Em. Przestraszył się i powiedział, żebym nie wyrzucała tego, co jego, bo on to najwyżej zabierze do Amsterdamu. Zaśmiałam mu się szyderczo w twarz, bowiem mieszkanie w Amsterdamie jest już i tak zawalone... tym samym! Książki są wspaniałe, filmy też, ale jednak jest pośród nich mnóstwo takich, które trzymamy ze względów tylko i wyłącznie sentymentalnych, albo wręcz tylko dlatego, że w ogóle żal wyrzucić książkę jakkolwiek zbędna i niepotrzebna by była! Bo właśnie taki oboje mamy szacunek do książek, ale... Czy ja kiedykolwiek sięgnę jeszcze po podręcznik do "Botaniki" z lat 80-tych? Albo po swój akademicki podręcznik do prawa karnego, czy też kazusy z prawa cywilnego? Do wielu z tych książek nie zaglądałam pewnie nawet na studiach, które skończyłam - bagatelka - 17 lat temu... To co? Teraz zajrzę? Jakieś serie typu "Terminy ekonomiczne i księgowe" po polsku i angielsku dodawane do gazet w pracy, których żal było wyrzucać i Asia samarytanka targała je do domu zastawiając nimi swoją przestrzeń... Stare podręczniki do nauki języków... Trzymać to? Swego czasu sporo z tego typu "literatury", zaciskając jednocześnie zęby, wyniosłam już do kontenera z makulaturą, ale chyba muszę zrobić drugie podejście. Inaczej - kurz w moim domu zawsze będzie miał gdzie osiadać i będzie to robił nieustannie i namiętnie. Zostawię jedynie wszelką literaturę piękną, jakieś poradniki, słowniki, albumy... Zapewne też i kilka tych podręczników jak np. Medycyna Sądowa, Psychiatria czy Język rosyjski z podstawówki. Bo wśród tych podręczników są jednak i te, do których może nie zajrzę, ale jestem z nimi "związana", przywołują jakieś wspomnienia, były przeze mnie lubiane, pozostaną na pamiątkę... Także, nadal zostanie tego bardzo dużo, ale obmyślę dla tego nową oprawę meblową, by była funkcjonalna i estetyczna.

W dużym pokoju były też wszystkie zabawki... I też je stamtąd wynosiłam... Pozostawiam tę akcję bez komentarza, bo na pewno większość z Was - opierając się na własnych doświadczeniach - domyśla się jak to mogło wyglądać i jak sobie pod nosem na te wszystkie traktorki, piłki, klocki, pistolety, gormity, karty piłkarskie, resoraki, kręgle, puzzle, gry i wszelkie połamańce (mamo nie! to potsebne!) złorzeczyłam... Niestety, chłopaki też podpiszą stosowny akt notarialny... 

Puste omeblowanie wyniosą dziś z pokoju już sami panowie liftingowcy. Na balkon? Do drugiego, zapchanego już pokoju? Wedle  uznania. Jakoś pomieszczą. Ale cóż to wynieść kanapę, czy puste regały w porównaniu z tymi tonami knig i innych drobiazgów, spośród których każdy w kurzu jak w zimowej czapce... 

Do niedzieli pokój ma być pomalowany na podłodze i na ścianach. I będę potem przenosić doń barachło z tego drugiego, który będą uzdatniać... A potem z trzeciego... Oszaleję? Może nie... Moja ekipa była mi szczerze polecana. Czekałam na nią od wiosny. Warto było. Naprawdę. 

Cierp duszo i cierp ciało, jak ci się domu liftingu zachciało...

Ale potem będzie ładnie, prawda? Bo to, co było teraz - olaboga!

Nie zamierzałam nudzić o remoncie, bo postronnie temat jest... naprawdę nudny, ale skoro już napisałam, niech zostanie. Niech wiem za kilka lat, jak to było i jak dotrzymałam obietnicy NIE-gromadzenia. Bo zamierzam gromadzić i kupować jak najmniej (tak, tylko co zrobić z gromadzicielem Em...). Eh, to wszystko to chyba tylko jakaś utopia pod wpływem chwili... Ale postaram się o niej pamiętać. Bo od rzeczy można dostać obłędu. Byłam go bliska wczoraj - zatem wiem, co mówię.

Ziarenko kardamonu, które wypadło mi dziś rano z szafki miało być zaś preludium do notki o wizycie teściów, bo wtedy dom pachniał gotowaną (nie parzoną) kawą (lub herbatą) z kardamonem właśnie, kuminem, listkiem laurowym, zielem angielskim, mlekiem i cukrem... I ten zielony pączek kardamonu jakoś tak mi dzisiaj - pośród tego pyłu i kurzu - o tym przypomniał. Rozpisałam się jednak bardziej o kurzu, niż o aromacie indyjskiej kawy, ale to nie znaczy, że jeszcze nie wrócę do kardamonu, Dadu w turbanie i Dadi w barwnych jak tęcza salvar kamezach.